Miesiąc: styczeń 2024
Recenzja naszych pionowych odkurzaczy.
Witamy się po niedzielnej przerwie!
Nowy rok, a więc niedziela pierwsza. Pierwsza, w której można spróbować coś napisać. Nie ma co szaleć na samym początku, pierwsza niedziela po nowym roku będzie do poczytania, jak taki typowy tygodnik.
Muszę się wam pochwalić, że zaczęłam nawet robić nagrania, które jak sobie postanowiłam, będę dodawać ku urozmaiceniu każdej niedzieli, a możliwe, że jeśli wprawię się w długofalowym mówieniu tego, co zamieszczam we wpisach tekstowych, to istnieje szansa, że niedziele przejdą całkowicie na wpisy głosowe. Myślę, że o ile to mi wypali, to będzie całkiem przyjemna odmiana, nawet mamy z Aleksikiem pomysł jak to zrobić, żeby było nasze, fajne i zabawne jednocześnie. No i co za tym idzie, Aleks będzie mógł się ćwiczyć w swoim zawodzie realizatora dźwięku. 😛 Na początku zeszłego tygodnia udało mi się zrobić w miarę pożądane nagrywki, jednak jest ich zdecydowanie za mało, żeby je pokazać i upublicznić, a żeby było ich więcej i opłacało się cokolwiek wrzucić, najpierw trzeba pamiętać o tym, żeby nagrywać to, o czym się zazwyczaj pisze. Nie jest to proste zwłaszcza, że przy okazji pisania ostatnich niedziel czy innych wpisów, wiele rzeczy, które bym chciała zamieścić zwyczajnie mi się zapomina. Chyba trzeba zacząć się wspomagać lecytyną i jeść mniej masła hahaha. Dzisiaj jednak zaczęłam z wysokiego c i udało mi się zrobić fajną nagrywkę podczas pieszej podróży na niedzielny obiad. Nie sądziłam, że jest to w ogóle możliwe, ponieważ wydawało mi się wprost niewykonalnym przemierzać nawet najbardziej znaną trasę z białą laską, w dodatku w czapce na głowie i przy całkiem sporej gołoleci, jaka panuje
dzisiaj, na przykład z jedną słuchawką w uchu, żeby to transmitować na teamtalku i biorąc pod uwagę mój znaczny ubytek słuchu. Okazuje się jednak, że jeśli nie mówimy o dodatkowym zagłuszaczu w postaci słuchawki, to jest to całkiem do zrobienia, pod warunkiem, że telefon trzyma się w jednej ręce przed sobą. 😀 inna rzecz, że to zapewne dziwnie wygląda, jak sobie tuptam i gadam do tego telefonu, chociaż w tych czasach to…Są na świecie rzeczy, które się fizjologom nie śniły, więc ten. 😀
Dwa tygodnie temu w poniedziałek przyjechała do nas Ewesia. Sama już nie wiem jak nazywa się jej konto tutaj, growita, czy może growita88? 😀 no nieważne, ale…Ewelina, pieszczotliwie nazywana przez moją mamę Ewesią, a że wszystkim się spodobało, to się przyjęło. Z Eweliną znamy się bodajże od 2011 roku, a może nawet i od 2010, tego nie jesteśmy w stanie jednoznacznie stwierdzić, bo pamięć szwankuje nie tylko u mnie, a także nie tylko od dziś.😃Sporo mamy za sobą spotkań, wspólnie spędzonego i wyśpiewanego czasu na festiwalach. Mnóstwo dobrych i złych chwil w naszej relacji, które jak po latach się okazuje, mają na nią tylko jak najbardziej pozytywny wpływ. Ostatni raz w Malborku Ewesia była w roku 2019, jak dobrze pamiętam hahaha, a więc kiedy okazało się, że jest opcja, żeby po raz pierwszy przyjechała na nasze wynajmowane włości, bardzo się ucieszyłam, ale i też chciałam, żeby wizyta i wspólnie spędzony czas były dla niej miłym wspomnieniem. Nasza relacja z racji swojego wieku, wzajemnej zażyłości i przejść jest dla mnie naprawdę ważna, więc może dlatego chciałam, żeby wszystko było idealne, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Mam tak zawsze, kiedy ktoś do nas przyjeżdża, ale w tym wypadku jakoś szczególnie mi na tym zależało. No wiecie, dużo można mieć przyjaciół, ale takich naj naj naj…To raczej nie. Oczywiście miałam tą świadomość, że jeśli coś pójdzie nie tak, no to i tak nic nie szkodzi, bo ona zawsze jest daleka od tego, żeby stawiać jakąkolwiek ocenę, a jeśli już, to bardzo ostrożnie. Podejrzewam, że takie samo odczucie będę miała w przeddzień przyjazdu teściów 😀 😀 bo to również bardzo ważni dla mnie ludzie. Moja mama nie miała pojęcia o przyjeździe Ewesi, to miała być niespodzianka, która zresztą udała się jak mało która. Kilka godzin przed odebraniem naszego gościa z dworca, umówiliśmy się z moim tatą, że wpadnie do nas pod pretekstem wypicia kawy. Inna rzecz, że trzeba było naprawdę kombinować, kiedy rozpoczęły się telefony od zaniepokojonej mamy, gdzież ten ojciec się podziewa tak długo, kiedy wraca do domu, bo jest bardzo ślisko i żeby broń Boże nie wypił u was ani kieliszka, bo przecież wiesz jakie ma słabe nogi. Ciekawe, co pomyśleli sobie ludzie na przystanku autobusowym, kiedy odebrawszy pierwszy telefon powiedziałam, że poszliśmy z tatą do śmietnika. Dlaczego razem? No, bo chciałam się przejść i przecież ma słabe nogi, więc trzymaliśmy się wzajemnie. Nie wiem dlaczego mama nie wyczuła żadnego mataczenia w tym, że chciałam się przejść 20 metrów w tę i z powrotem, ale może to i dobrze, bo inaczej niespodzianka następnego dnia by się nie udała. 😀 Co jak co, ale tego dnia było w całym mieście cholernie ślisko i o najmniejszy wypadek nietrudno, a tacie taki zdarzył się przed domem, więc poniekąt to zaniepokojenie mamy wydzwaniającej co i rusz rozumiałam. Rekompensatą tych wszystkich niepokojów była radość mojego taty, zaraz po odebraniu Ewesi z pociągu. Przez te wszystkie wspólne wyjazdy na festiwale traktuje ją myślę na równi ze swoimi córkami i był naprawdę szczęśliwy, że nas odwiedziła.
W nowym roku, w tym domu zaczęły panować unowocześnione zasady wspólnego gospodarowania i pan domu zaczął na poważnie realizować swoje postanowienia noworoczne. Dzięki temu najprawdopodobniej wyrobiliśmy się ze wszystkim tym, co było do zrobienia na przyjazd naszego gościa, czyli, punktem najważniejszym jakim jest…Gorący obiad dla wątłej kobitki po oziębłej podróży. Jak wiadomo, w tym domu póki co żyje się bezzupnie, robi się proste, smaczne, ale mięsne rzeczy, co planuje się powoli zmieniać. Jednak pan domu stanął na wysokości zadania i przyrządził wspaniały makaron z kurczakiem w sosie słodkokwaśnym, a do talerza każdy dostał po solidnej porcji parmezanu. Soro nie musiałam zajmować się obiadem, zajęłam się kompleksowym sprzątaniem rezydencji i paroma innymi rzeczami. Co ciekawe, pierwszy w pełni samodzielnie zrobiony obiadek, prosty jak drut, ale przekonał przyszłego pana młodego do częstrzego stania przy garach z miłą chęcią zresztą. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów udało się tak wycyzelować z obiadem, żeby nie zostało nic na drugi dzień i zrobić go w sam raz dla trzech osób. Ach, ta wprawna męska ręka, ja tam nadal muszę ćwiczyć 😀 😀
Ewesia, to jednak jest Ewesia. Ona się nie boi, nie czai i wali z grubej rury. Chociaż sądziłam, że nowe miejsce z początku trochę ją onieśmieli i będzie się krępowała zapoznać się z mieszkaniem, z obyczajami…Skądże, ona narzuciła swoje! I to lubię!😂😂😂
– No i co, smakuje ci ten obiad?
– No peewnie! Pyszniutki! O takim marzyłam, bo w tym pociągu zimno jak nie wiem, a uwas tak cieplutko. Jeeezu, głupio mi, że mnie tak obsługujesz. Pokaż mi tu zaraz wszystko, pozmywam gary, naucz mnie tego ekspresu, przecież musimy tu wspólnie się dzielić robotą przez tydzień.
Nauczona ostatnimi złymi doświadczeniami co do takich słów, powiem wam, że w przypadku mojej Ewesi nawet się nie zawahałam, bo ona taka już po prostu jest. Dla swojego komfortu lubi obsłużyć się sama, lubi wszelkie prace domowe, bo tak jak ja wychodzi z założenia, że wspólne robienie posiłków, czy czegokolwiek jest przyjemne, miło płynie czas, czas nie goni nas i tak dalej. Chyba do dzisiaj ma depresję, że nie zdążyła popracować z naszymi odkurzaczami, ale za to planuje zakupić sobie Pawełka, bo nasz bardzo jej się spodobał i pierwsza ich współpraca udała się bez strachu i bez zarzutu. Jednymi ze smaczniejszych rzeczy, które przyrządziłyśmy przez tydzień to na pewno blok czekoladowy obiecany Aleksowi i pyszna sałatka z kurczakiem. Co do tych dwóch rzeczy, naprawdę okazuje się, że kobiety to chyba robią zawsze nawyrost tego jedzenia, bo mało brakowało, a sałatka do końca nie zostałaby zjedzona, a jeśli chodzi o blok czekoladowy, to sama nie wiem czy więcej było w nim masy, czy herbatników, które łamała Ewesia 😀 :DD
Rodzice z powodu przyjazdu Ewesi zaprosili nas nawet na taką małą posiadówkę z noclegiem, pysznym jedzonkiem i kielonkiem. Powrót do domu nie wchodził w grę, ponieważ jak wiadomo, po alkoholu nie można prowadzić. Ja prowadziłam Ewesię i białą laskę przed sobą…Chociaż ja już tak do końca to nie wiem, czy to ja prowadzę laskę, czy ona mnie…W każdym razie, no wolałabym nie ryzykować, że wpadnę w ręce policji podczas prowadzenia, albo prowadzenia się z dwoma laskami jednocześnie, kiedy już za jedną coś niezłego mogliby mi wlepić.🤣 oczywiście wiadomo, że Ewesia swojej laski podczas wspólnych wyjść też korzystała, a dopisuję na wypadek, gdyby to nie było jednak oczywiste. 😀 Właściwie nie mam pojęcia, nie pamiętam jak to się stało, jak do tego doszło, bo nigdy nie interesowały mnie takie rzeczy. Coś tam się słyszało, albo i nie, dlaczego przez większość tygodnia, kiedy tylko nadarzała się sposobność spokojniejszej chwili, słuchaliśmy podcastów z cyklu – Czarna seria. Nie, no to jest chyba jakiś masochizm, żeby zamiast się bawić, karnawał jest, muzykę na fula, a siedzi takich trzech niewidomych i słucha o katastrofie w lesie kabackim, o katastrofie pod Szczekocinami, o katastrofie samolotu, w którym zginęła Anna Jantar, o wielkiej powodzi w roku 97, o katastrofie promu Jan Heweliusz, wybuchu gazu w Gdańsku. A co następuje potem?
– Idziesz do łazienki?
– Niee, bo się boję.
– Ja też.
– A pójdziesz ze mną na balkon zapalić?
– Taaa.
– Nigdy nie polecę żadnym samolotem! Nigdy.
– Ja też!
Następnie przeżywanie, rozmyślanie ostatnich słów pilota przed katastrofą w lesie kabackim, przeżywanie wszystkich wysłuchanych katastrof i wszystko przelatuje w głowie fragmentami. Następnie durnowate sny, że boję się wejść do pociągu i jadę tylko na schodkach trzymając się rurki przy wejściu, a konduktorem jest pan od PO z liceum i płacząc proszę go, żeby mi pomógł wejść, żeby mnie tak nie zostawiał, nie chcę wypaść. Na szczęście w miarę szybko mi to przeszło i i tak będę to miło wspominać, a dzisiaj już z przyjemnością, ciężko to tak nazwać, ale ciekawością wysłuchaliśmy kolejnego podcastu o katastrofie samolotu w Mirosławcu i katastrofie autobusu w Gdańsk Kokoszki.
Ostatnią sobotę przed jej poniedziałkowym odjazdem spędziłyśmy na iście karnawałowej zabawie, chociaż bawiłyśmy się tylko we dwie, a Aleksik wybrał mecze i zapewne ciężko znosił nasze śpiewy i głośne rozmowy w miarę upływu godzin tej zabawy oraz upływu zawartości procentów, ale chyba jakoś dał radę, prawda? Kochanie? 😀 sam postanowił być trzeźwy jak świnia i odkąd jesteśmy razem, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek do utrzymania tego postanowienia doszło hahahaha. Nie pamiętam kiedy było mi tak smutno po powrocie do domu, który goście już opóścili, a zazwyczaj ten stan również mocno celebruję zwłaszcza, jeśli tydzień upłynie mi tak szybko i tak przyjemnie, to ciężko się rozstać. W zasadzie w przypadkach poprzednich naszych gości bywało tak, że i my wyjeżdżaliśmy równo z nimi, więc chyba nie było czasu na roztkliwianie się, tylko trzeba było się zająć pakowaniem itd. Więc i w tym wypadku zabrałam się ostro za zakupy, robotę i jakoś poszło. Ewesia zostawiła u nas zapalniczkę, a podobno jak się coś zostawi u kogoś, to jeszcze się tam wróci, więc nie mam wątpliwości haha.
W środę zrobiłam sobie badania okresowe z racji, że ostatnie robiłam, hohohooo, w lliceum, bo były wymagane. Ja jestem raczej z tych, co to do lekarza nie chodzą, jak nic się nie psuje, nie puka, nie stuka, no i w zasadzie okazało się to dobre w tym przypadku, bo wszystko, oprócz jak zwykle, jak całe moje życie, poziomu witaminy d3 w organizmie opiewającego na 29 jest jak najbardziej w porządku. Dość intensywny był ten tydzień, zakupowy, oj, ciężki zakupowy, także jaskra daje mi się od wczoraj we znaki, muszę trochę z wysiłkiem zbastować i odpocząć. Udało nam się też po raz pierwszy skorzystać z piekarnika w domu, co prawda upiekliśmy tylko pizzę mrożoną, ale pierwsza próba się powiodła, a w tym tygodniu mamy zamiar zrobić schab pod pierzynką i możliwe, że canneloni, żeby się do tego piekarnika jeszcze bardziej przekonać. Wszystko to, już mam nadzieję uda mi się nagrać i w kolejnym tygodniu zamieścić wpis głosowy. Wczoraj mieliśmy znamienitych gości z Gdańska i cudownie spędziliśmy czas. No, może tym razem ja postanowiłam być trzeźwa jak pień, pomimo wypicia całkiem sporej ilości i ochmistrza ciężko było doleczyć dzisiejszego poranka, żeby poszedł na niedzielny obiad. 😀 przy okazji wczorajszej wizyty, dostałam naprawdę fajne szklane, okrągłe pojemniki na żywność, jest ich dokładnie pięć, od maleńkiego aż po taki dość pokaźny, mają plastikowe pokrywki. Super prezent! Oprócz tego dostaliśmy swojskie ogórki i grzybki w occie! Uwielbiam! Możliwe, że będzie okazja do spróbowania tych pyszności, przy okazji przyjazdu mojego brata z pracy w Niemczech w przyszły weekend. Tymczasem trzymajcie się i do następnego, owocniejszego wpisiku..
Dzień dobry 😛
Przychodzę dzisiaj z wpisem dotyczącym jednej z dwóch nominacji zadanych mi przez Julitkę. Nie będę ukrywać, że nigdy nie lubiłam odrabiać zadań domowych, jeśli mi jakieś nie leżały to szczególnie i nawet nie siliłam się, żeby zadać sobie chociaż trochę trudu i polecieć po najniższej linii oporu. Miałam to szczęście, że jakoś zawsze się wymykałam spod nauczycielskiego bata i nigdy, przynajmniej z tego co pamiętam, nie wylało się, że zadanie zostało nie odrobione. Tak więc z tego miejsca dziękuję opatrznemu losowi i podziwiam tych, którzy cierpliwie, sumiennie odrabiali to, nad czym mnie się nie chciało nawet przysiąść. Inaczej rzecz się miała, kiedy jakieś zadanie mnie zaabsorbowało, sprawiło, że chciało mi się nad tym przysiąść, wykrzesać z siebie sporo energii i kreatywności 😛 myślę, że to wiadoma sprawa, że w powyżej napisanym tekście nie jestem jedyna. Do czego zmierzam, a no, dokładnie tak samo przekłada się to do obu tych nominacji 😀 obie są bardzo, bardzo fajne, ale free style to nie moja działka. W moim mózgu chyba nie istnieje coś takiego jak paplanie na zawołanie, jeszcze żeby to miało sens, jakikolwiek, tak jak winno być chyba w przypadku takiego free style. Co innego druga nominacja, tutaj wiele kombinacji nie trzeba.😃
Dziesięć rzeczy, bez których nie mogłabym się obejść? Odpowiedzi na to pytanie są trudne i łatwe za razem. Trudne dlatego, że nie umiem chyba sklasyfikować ich w piramidzie potrzeb, znaczy, co pierwsze, a co ostatnie, ale ok…Próbuję.
#1. Mój osobisty jasiek. Historia mojego jasieczka opiewa na lata sięgające mojego urodzenia. Waćpan jest ze mną od samego początku, został zakupiony przez moją mamę i od tamtej pory się nie rozstajemy. Jasiek z ptasim pierzem. Jedyne co było w nim zmieniane, to jakiś czas temu przesypane pióra do innej podusi, bo stara uległa już z racji wieku przetarciu w wielu miejscach. Sprawa z jaśkiem jest o tyle zaawansowana, że gdziekolwiek poza domem jestem, on musi być ze mną, ponieważ bez niego nie ma mowy o spaniu. Wszystkie inne jaśki ze sztucznym wypełnieniem będą mi za miękkie, za twarde, nie takie…Coś, jak księżniczka na ziarnku grochu ze mnie, 😀 dodatkowo, nie znoszę, kiedy ktokolwiek, oprócz mnie, kładzie na nim głowę. Nawet mój kochany narzeczony ma bezwzględny zakaz robienia tego i to wcale nie jest zbrodniczy akt braku miłości, czy chęci dzielenia się – co moje to i twoje. Po prostu każdy ma prawo mieć swoją świętość. Dla mnie jest to mój jasiek. Dwa razy w tygodniu dokładnie wytrzepywany, zmieniana poszeweczka, traktuję go po królewsku, jak członka rodziny.
#2. Krzesło do komputera. Posiadaczką takiego krzesła stałam się dopiero w roku 2019, bo dopiero w tym roku, mieszkając jeszcze w domu rodzinnym, stałam się również, po raz pierwszy w życiu posiadaczką swojego pokoju, więc mogłam kupić wreszcie obrotowe krzesło do komputera. Niekoniecznie zależało mi na wygodzie pracy przed komputerem, bo przecież to jeden z warunków, o ile nie główny warunek, który się powinno brać pod uwagę przy wyborze takiego krzesła. Odpowiednio wyprofilowane oparcie pod głowę, kark, podłokietniki, poduszka w trosce o lędźwie i taaakie tam…Wiecie. Trochę się tych krzeseł w sklepie naoglądałam i o nich nasłuchałam, ale postawiłam na całkiem zwyczajny, ale z miękkim siedziskiem, ponieważ moja potrzeba dotycząca tego krzesła była zgoła inna. Niezdrowa, nienormalna i nie wiem jaka, ale, co mi tam. Ja uwielbiam się na nim, najzwyczajniej w życiu, kręcić w kółko. Ot, kaprys jednego z blindyzmów, których już wiele nie mam, tak myślę. Nie wiem, dlaczego to uwielbiam, być może to zastępstwo odpowiednio dużej dawki aktywności fizycznej, której bardzo pragnę w większej ilości, niż zazwyczaj mogę sobie ofiarować. Kręcenie się w kółko na moim ukochanym fotelu mnie uspokaja, towarzyszy mi we wszelakich rozmowach, przy słuchaniu muzyki, pomaga skupić się kiedy muszę rozwiązać jakiś problem. Gdybym mogła mieć w domu huśtawkę, pewnie fotel nie byłby mi już tak niezbędny, o ile w ogóle.
#3. Kawa. Kawuszka, zawsze, musi, być! Gdziekolwiek jestem, nie wyobrażam sobie, żeby nie zacząć dnia od kawy. Nie jestem w tym sama na świecie, więc to nic nienormalnego, ani unikatowego. Niekoniecznie piję ją po to, żeby mnie rozbudziła, bo to akurat bardzo rzadko potrzebna rzecz, piję kawę, bo uwielbiam jej smak. Uwielbiam, gdy jest wręcz wrząca i parzy mnie przyjemnie w język. Wspaniałe uczucie, kiedy roztacza swoje ciepło po przełyku, gardle, wnętrznościach. Kocham zapach kawy, kocham smak kawy. To wszystko w połączeniu kojarzy mi się zawsze z czymś dobrym, z bezpieczeństwem, z czymś co zapamiętałam chyba z dzieciństwa jako coś dobrego. Nie pamiętam momentu, w którym zaczęłam tak bardzo lubić kawę, ale bardzo się cieszę, że tak się stało. Kawę lubię w każdej postaci. W naszym domu piję ją tylko z ekspresu, ale jeśli jestem gdzieś, gdzie mają tylko sypaną, rozpuszczalną czy inną, wypiję każdą. Co ciekawe, słodkości o smaku kawowym już mi nie podchodzą i kosmetyki też nie.
#4. Elektroniczny papieros. Rzecz bardzo niezdrowa, bardzo uzależniająca, a jednak. Malutki, elektroniczny wiesio, to się sprawdziło, co do rączki, to do buzi.😂😂😂😂😂 chociaż uważam, że u mnie uzależnienie chyba jeszcze nie jest w stopniu mega zaawansowania, mimo ponad dwóch lat styczności z nikotyną. Dwa lata, dopiero, albo aż 😀 ale działa to mniej więcej tak, że po kawusi obowiązkowo dymek, po całodziennym sprzątanku dymek, czasem po jedzeniu dymek i przed spaniem dymek. Dymek w rozumieniu moim…No…Około trzy, cztery buszki. 😛 póki jest, działa, nie brakuje olejku, potrafię nie palić nawet cały dzień, dopiero wieczorem wyjdę na balkon, ale jak coś by się z nim stało, to automatycznie działa to na moją świadomość, czy tam…Podświadomość i atakują mnie objawy dla typowego zespołu odstawiennego charakterystycznego dla palaczy.
#5. Słuchawki i klawiatura na bluetooth. Nie znoszę kabli, dlatego współpracuję z nimi jak muszę, czyli od czasu do czasu z applowskimi słuchawkami na kabelku, bo te małe słuchaweczki na bluetooth, w dodatku dokanałowe do mnie nie przemawiają. Chyba nie jestem stworzona do słuchawek dokanałowych, raz, że mi wypadają, dwa, że i bez nich w jakichkolwiek innych słuchawkach nie mogłabym się poruszać idąc na przykład przez miasto, nawet znaną trasą. Zdarza się, że robiąc coś w domu w słuchawkach na uszach wejdę w ścianę 😀 ale zasada jest taka, żeby mobilność w robocie w domu mogła być, no i podczas wyżej wymienionego kręcenia się na ukochanym fotelu, klawiatura i słuchawki na bluetooth muszą być. Słuchawki koniecznie z jak najbardziej wytrzymałą baterią, moje obecne wytrzymują na jednym ładowaniu ze dwa tygodnie, może trochę więcej, w zależności od tego jak długo je eksploatuję i czy pamiętam o ich wyłączaniu, czy pozostawiam je na noc w trybie czuwania, zapominając też przy tym wyłączyć kompika. 😀
#6. Moje odkurzacze pionowe. Wczoraj zostałam nazwana Monalizą czystości. Oczywiście przez mojego narzeczonego. Stwierdził, że blatów i sprzętów, które wchodzą w skład naszego aneksu kuchennego, żal dotykać, kiedy skończę je sprzątać. Inna rzecz, że w 95% części życia tutaj, muszę to robić przynajmniej 3 razy dziennie, bo nie znoszę smug, okruszków walających się, najmniejszych drobinek na blatach, w zlewie i tak dalej. Pozostałe 5% kiedy tego nie robię, zazwyczaj wynika z moich niedyspozycji fizycznych, czy psychicznych, jak u każdego człowieka. Dokładnie to samo tyczy się odkurzania mieszkania. Michał często śmieje się, że mogłabym być testerką odkurzaczy pionowych, czy łatwo je zniszczyć, zajechać i tak dalej. Najchętniej odkurzałabym kilka razy dziennie, ale żeby nie popaść w jakieś natręctwo, czy też mizofobię, ograniczam się do odkurzania raz dziennie, albo raz na kilka dni, chociaż przychodzi mi to z niesamowitym trudem, kiedy nawet już po odkurzaniu wyczuję pod palcami jakieś drobiny, kruszyny. Robię to naprzemiennie dwoma naszymi odkurzaczami pionowymi i jutro, z satysfakcją, z energią, z werwą, znowu to zrobię. 😛
#7. Ulubione seriale. Bez względu na wszystko, na to gdzie jestem, no, może nie z kim jestem, bo jeśli towarzystwo chętnie się integruję, to odkładam seriale na czas, kiedy będę we własnym zaciszu, ale tak, seriale koniecznie. Zazwyczaj pod koniec tygodnia, przedpremierowo muszą być obejrzane: Na sygnale, na dobre i na złe i leśniczówka. A podczas jedzenia posiłków z Michasiem oglądamy stare m jak miłość, kto wie, może kiedyś dojdziemy do momentu, gdzie będziemy oglądać na bieżąco. Seriale to lubię kolekcjonować i mam na swoim dysku kilka fajnych, przepastnych kolekcji, a kolekcjonować seriale lubię nie tylko ja, prawda? @Celtic1002 😀
#8. Kolorino, telefon i komputer. Celowo te trzy rzeczy wolałam zamieścić w jednym punkcie, ponieważ uznałam, że nie ma sensu rozbijać ich na 3, które pozostały mi do końca. Nie chciałam po prostu w tym przypadku pójść na łatwiznę i szybko się wykpić. Tak, proszę to docenić, 😀 :D. Kolorino od niedawna zamieszkało z nami w domu, a właściwie na pralce i nie sądziliśmy, że będzie aż tak przydatne. Niekoniecznie do tego, żeby się dowiedzieć, jak jesteśmy dzisiaj ubrani, chociaż po ostatnim wyskoku Michała do śmietnika w różowych dresach należących do mnie, o czym dowiedział się przypadkowo, bo akurat moja siostra wpadła z wizytą do nas, będzie trzeba swój codzienny ubiór monitorować, żeby nie było podejrzeń o jakieś gender.😂😂😂 my używamy kolorino tylko do pomocy sortowania prania i czasami, żeby upewnić się, czy ktoś nie zostawił zapalonego światła. Jeśli chodzi o telefon, no to u mnie w zasadzie jak u każdego, najczęściej służy do przeglądania komunikatorów, odpowiadania innym użytkownikom tych samych komunikatorów, ot, żeby zająć ręce. Czasami do używania aplikacji glovo, częściej do użytku aplikacji z serii seeing assistant home, move, czy seeing A I i wielu innych. Podobnie jak w przypadku komputera, chociaż w czasach, gdzie w telefonie można mieć dzisiaj wszystko to, co na komputerze, bez niego chyba jednak dałabym radę się obejść. 😛
#9. Książki i chwila samotności. Bywają okresy, że książki łykam jak pelikan, z niewielką tylko przerwą na seriale, jak było wyżej napisane. Działa to zazwyczaj bardzo schematycznie, to znaczy, jeśli zachwyci mnie thriller jakiegoś autora, zaraz muszę połknąć resztę jego twórczości, jeśli ją posiada. Tak było w przypadku Laili Shukri, Marcina Margielewskiego i Tanyi Valko. Jednakże wszyscy ci autorzy w swoich książkach poruszają tą samą tematykę, czyli kulturę krajów bliskiego wschodu, więc kiedy odczuwam, że mózg już nie nadąża, przestaje zapamiętywać, skupiać się, zaczynam się nudzić, przechodzę w fazę książkowego rozluźnienia i rozpoczynam jakiś krótki cykl książek obyczajowych po to, by zaraz potem wciągnąć się właśnie w kilka, lub kilkanaście porywających thrillerów pod rząd. Jeśli mam na to ochotę, czytam przez cały czas, podczas robienia obiadu, podczas sprzątania i tak dalej, ale zazwyczaj wybieram taki czas, żeby stało się to tylko chwilą dla mnie, gdzie nie ma mnie dla nikogo i mogę skupić się tylko na słuchaniu książki. Natomiast jeśli chodzi o chwile samotności, takiej typowej, bez nikogo, to raz na jakiś czas też jej potrzebuję. Z reguły jestem bardzo towarzyska i w życiu bardziej brakuje mi ludzi, niż doskwiera mi ich nadmiar, ale mam też takie coś, że lubię się gdzieś zamknąć, posiedzieć sobie w ciszy, albo posłuchać muzyki nie będąc widziana, słyszana przez nikogo. W kawalerce ciężko mi coś takiego osiągnąć i myślę, że Michał też ma takie potrzeby, bo mamy różne pasje, chociaż staramy się sobie nie przeszkadzać, nie wchodzić sobie z nimi drogę, zapewne błogosławionym będzie moment, kiedy nabędziemy mieszkanie dwupokojowe, żeby każdy taką chwilę samotności dla siebie wygospodarował.
#10. Muszki! Muszki! Muszki! Zastanawiacie się, jakie muszki, co? Hahaha, dziesiąta rzecz, bez której musiałam obchodzić się całe życie została tak nazwana przeze mnie i przez Michała, bo w zasadzie nie wiem, jakby ją inaczej nazwać i w sumie to nie wiem, czy nie przenieść by jej wyżej, bo chyba traktuję ją już na równi z jaśkiem :D. Muszki, moi drodzy, to inaczej głaskanie mnie, po plecach, po szyi opuszkami palców, ale tak delikatnie, jakby chodziła po mnie mucha. 😀 😀 :D. Nic bardziej, niż to, nie pomaga mi zasnąć, nie relaksuje i nie odstresowuje mnie. Podejrzewam, że gdyby ktoś zaproponował mi, że będę tak leżała przez cały tydzień i muszki będą chodzić po moim ciele, to by mi się nie znudziło, gorzej z moimi receptorami nerwowymi. 😀 a jeszcze gorzej, że to muszą być muszki tylko w wykonaniu Aleksa.
Nominacje.
Uff, udało się. Udało się sklasyfikować, zapisać, więc trzeba nominować. Na myśl przychodzą mi dwie osoby. @Celtic1002, @Marolk. Czekamy.😃😃😃
Nowy rok, czas start!
Dzień dobry! Witam bardzo serdecznie z mojego wyjazdowego delusia, którego udało się wreszcie zmusić, żeby pożarł wszelkie potrzebne aktualizacje i dzięki temu, pozwolił mi zainstalować eltena, a w związku z tym, mogę pisać, mogę śledzić inne blogi. Co prawda nie obyło się bez grzebania w aplikacji dell audio, bo skubaniec po ukończeniu aktualizacji systemu włączył mnie jakieś ulepszenia dźwięku, paskudnie brzmiące z resztą, no ale już wszystko działa, jak natura chciała.
Długo zastanawiałam się, czy ten wpis umieścić w myślniku niedzielnym, czy jednak tak sobie luzem i doszłam do wniosku, że czas zakończyć zaśmiecanie myślnika niczym konkretnym, albo inaczej, wszystkim i niczym. To znaczy, niedziele pojawiać się nadal będą, tylko teraz raczej wolałabym w nich zamieszczać konkretne postępy i kolejne kroki na przód. W związku z tym, że przed wyjazdem nic takiego się nie wydarzyło, da się to streścić w takim zwyczajnym wpisie.
Nie sądziliśmy, że kiedy zima odpuści, poczujemy się jak byśmy na nowo odzyskali wolność i skrzydła. Naprawdę, niesamowite uczucie, kiedy możesz wszystko sam. Co prawda na razie nadal na niewielkim polu manewru, ale i tak to uczucie jest rozpierające, a to chyba dobrze wróży na przyszłość. Do czego by to porównać…Może…Poczułam się tak, jakbym wstrzymywała oddech przez kilka minut i w ostatniej sekundzie przed zemdleniem znowu postanowiła zacząć oddychać. Kurcze! Czy to jest naprawdę możliwe, żeby tak człowieka cieszyło głupie wyjście do sklepu, po czystym chodniku bez grama śniegu? 😀 Czy tak będzie już zawsze? Taka radość, że nie trzeba prosić o pomoc nikogo z domowników? Jeśli tak, to bardzo mi się to podoba.
mam teraz naprawdę mnóstwo czasu na przemyślenia i refleksje, wcale nie dlatego, że jest nowy rok, tylko jak to na swoim blogu ostatnio pisała Julitka, nie w każdym domu zawsze są jakieś obowiązki, więc mogę się oddać przeróżnym przemyśleniom, póki jestem poza domem. Takie myśli nachodzą mnie też często w domu i są one raczej z tych pozytywnych, hociaż chwilami to wszystko jest nie do uwierzenia. Lawina wydarzeń, która trwa już rok i osiem miesięcy pędzi tak szybko, że Kasia jeszcze sprzed pięciu lat nie sądziłaby, że jej życie kiedykolwiek tak się zmieni, zmieni się na dobre, że tak się przewartościuje. Oczywiście, ,że zawsze o tym marzyła, ale nigdy nie robiła nic, żeby tak się stało. Odkładała życie na potem…Cieszyła się głupotami i żyła z dziś na jutro. Pogodziła się z tym, że za przygotowywanie jedzenia odpowiedzialna nigdy nie będzie, za sprzątanie może, ale najlepiej tylko swojego pokoju i że zawsze jest lepiej tak, jak chcą inni, nie ona. Kto wie? Może się po prostu poddała, może nie widziała dla siebie przyszłości, jak wiele osób w jej sytuacji, z którymi przebywała i przebywa nacodzień. Okazało się, że musiał po prostu minąć pewien czas…Ktoś musiał rzucić iskrę, żebym była wstanie wzniecić pożar, żeby to uśpione życie obudzić i wprawić w ruch. Najpierw pierwsza praca, wspaniała praca, dobre i złe doświadczenia z niej wynikające. Jedne z lepszych to na pewno to, że po ponad 20 latach prowadzenia za rączkę z wielkim strachem, ale i determinacją zawalczyłam o siebie i dwa razy dziennie, przemierzałam 60 kilometrów w tę i z powrotem, a w miejscu docelowej pracy, nauczono mnie sobie radzić samodzielnie. To na pewno dało mi dużo pewności siebie, którą udało mi się zahować do dziś. W końcu nie każdy ma w sobie na początku swojej przygody otwartość do ludzi i w razie sytuacji tzw. Zagrożenia, czy jakkolwiek to nazwać potrafi poprosić o pomoc. W czasach szkolnych często przez osiem godzin nie chodziłam do toalety, bo sprawiało mi trudność, żeby kogoś poprosić o pomoc, a jeśli już, to nigdy nie znosiłam korzystać z toalet w miejscach publicznych, bo zawsze odczuwam tam atmoswerę napięcia, coś na zasadzie wyścigów, bo kolejka jest, a to jak na złość nie idzie szybko, więc lepiej odczekać swoje i dotrzeć do bezpiecznego miejsca, gdzie nie ma się już tego odczucia. To samo głupie wrażenie wstępuje we mnie, kiedy wchozę po schodach i ktoś nieznajomy idzie za mną. Wtedy automatycznie przyspieszam kroku, bo myślę, że ten ktoś się spieszy i ja go tylko spowalniam. Uchhh, nie umiem się tego wrażenia pozbyć xd. Ta niechęć korzystania z toalet w miejscach publicznych została mi do dziś, chociaż z drugą częścią problemu, czyli z proszeniem o pomoc już nie ma problemu 😀 wydaje mi się, a wręcz jestem pewna, że dzięki temu czasowi, dojazdom do pracy ten problem został zażegnany. To pierwsza część refleksji, o której myślę, że naprawdę nastąpił w moim życiu ogromny przeskok, samodzielnościowy i poniekąt emocjonalny. Udowodniłam sobie, że potrafię, chociaż sama nie wiem, czy spodziewałam się, że jestem do tego zdolna będąc całe życie, trochę na własne życzenie, a trochę nie, pod tzw. kloszem, w klateczce wielkości 15 metrów, z biurkiem i laptopem w środku.
W zupełnie nieoczekiwanym momencie okazało się również, że latami pielęgnowana z różną częstotliwością, ale jednak…Można by ją nazwać koleżeństwem, chociaż teraz to ze spokojem przyjaźnią przerodziła się w wielką miłość. Jak to się stało? W zasadzie chyba przypadkiem, chociaż podobno przypadków nie ma, więc po prostu tak musiało być. Chciałam z kimś pobyć, porozmawiać, chyba miałam jakiś cięższy czas…Nikogo nie było, wszyscy w rozjazdach. Na teamtalku był tylko Michał, oglądał jakiś mecz. Zapewne gdyby oprócz niego był ktoś jeszcze, nie przyszłoby mi do głowy zajrzeć na kanał odpowiadający za streamowanie meczy, ale tak? Stwierdziłam, że w zasadzie nie mam nic do stracenia, bo przecież czasem rozmawiamy, czasem się nagrywamy, czasem do siebie piszemy. W prawdzie raczej o niczym szczególnym, a jeśli już, to słowa – #Tozostajemiędzynami nigdy nie zostały złamane. Jak tak teraz o tym myślę, to jest naprawdę niesamowite, bo nie byliśmy wtedy nawet przyjaciółmi, więc mogło się zdarzyć wszystko, co nie jednokrotnie niszczy, wydawałoby się, prawdziwe przyjaźnie, a jednak nie. Nie mogę powiedzieć, że przez lata znajomości przepadaliśmy za sobą nie wiadomo jak, bo często się spieraliśmy w dyskusjach, często wyrażaliśmy niezrozumienie dla swoich pasji, ale kontaktu nigdy nie traciliśmy. Pamiętam jak dziś, jak mnie denerwował. Wystarczyło tylko, że ktoś powiedział o jakichś problemach zdrowotnych, a Aleks natychmiast stawiał diagnozę mówiąc, że tak miał i to może być to, ewentualnie, że miał to sąsiad, znajomy, czy ktokolwiek tam inny. Podnosiło mi to ciśnienie jak nie wiem 😀 i w nerwach mówiłam, znahor pieprzony. 😀 😀 Ale tak widocznie miało być, że wieczór 23 maja 2022 roku, miałam spędzić w towarzystwie znahorka i jego meczyku. No i tak się dobrze rozmawiało, że nastąpiło pytanie: –
A czemu ty tak właściwie się już do mnie nie nagrywasz? –
No, bo straciłem do ciebie numer po zmianie telefonu, jak wiele kontaktów z resztą.
-Tak? To ja się do ciebie nagram i go odzyskasz
Czy to w tamtej chwili był podryw? Kolejna szansa na rozpalenie kolejnej iskry? Chyba nie…Na pewno nie, chociaż od tamtej chwili nagrywaliśmy się codziennie, niemal nieustannie, ale bardzo oficjalnie. Dzwoniłam do niego zawsze wracając z pracy i niemal każdy wieczór spędzaliśmy razem, choć niewiele tego czasu było, bo chodziłam spać z kurami, ale w miarę upływu miesięcy, no…Niewielu, bo zaledwie dwóch, może półtora, okazało się, że przez ten cały czas stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, a tak na 100% to okazało się po pierwszym, najwspanialszym spotkaniu w Krakowie. Ja sama ganiłam się za to, że ta miłość…Zakochanie…Zauroczenie…Ciężko to było wtedy nazwać, tak szybko przyszło. Co szybko dane, jeszcze szybciej zabrane, bałam się tego jak jasna cholera. Bałam się, bo związków w moim życiu było niewiele, zostałoby palców u jednej ręki gdyby chcieć je zliczyć, z jednej strony tego chciałam, byłam gotowa, wciągało mnie coraz bardziej, a z drugiej ten strach, no i czego się chwycić? Na szczęście uchwyciłam się tego, co mnie wciągało, tej kolejnej iskry, która o kolejne 360 stopni zmieniła moje życie na lepsze! Co nagle, to po diable, ale nie w tym wypadku i to wiem na pewno. Podejrzewam, że gdyby Aleks mógł wybrać sobie zwierze, które odzwierciedla jego naturę, to z pewnością byłby to pies, ponieważ co jak co, ale charakteryzowała go zawsze, niezmiennie wierność, przywiązanie i oddanie, aż do bólu. Zero odstąpień od reguły, zapewne pomaga mu w tym nieco introwertyczne usposobienie, ale nie ma opcji, żeby inna Ewa go skusiła, póki żyje ta, której oddał serce, z wzajemnością z resztą. Zaręczyliśmy się po siedmiu miesiącach związku, a jeszcze przed datą oficjalnego chodzenia ze sobą…Jak to się tam mówi będziemy małżeństwem. Jedni powiedzą, że to się spali na panewce i jeszcze szybciej się skończy nim się zaczęło, inni powiedzą, że znają pary, które prędzej jeszcze niż my się poślubiły i żyją do dziś, tak jak rodzice Michała i ja doskonale zdaje sobie sprawę, mam niezachwianą wiarę w to, że należymy do tej drugiej kategorii, ponieważ z nikim, nigdy w życiu nie było mi tak wspaniale. Nikt, nigdy w życiu nie był w stanie popchnąć mnie do tego, żeby być w związku, ale nie tylko na odległość i cieszyć się spotkaniami w miarę możności. Spotkałam konkretnego człowieka, który miał konkretny plan i wiedział czego chce, a tymsamym uświadomił mi, przypomniał, że ja też o tym przecież marzę. Zapewne dlatego na pytanie: Czy zostaniesz moją żoną? – Odpowiedziałam tak, a jakiś czas później opuściłam dom na półtorej miesiąca w związku z naukami przed małżeńskimi tylko po to, żeby okazało się, że po tym czasie nie jest możliwe mieszkanie na odległość z kimś, kogo kocha się tak bardzo, że nikogo nigdy bardziej i…Już bardziej się nie da hahah. Z początku było ciężko, nie powiem, że nie, bo nie da się ukryć, że nawet jeśli bardzo chcesz się wyrwać z rutyny i zmienić życie, w momencie kiedy to się stanie to okazuje się, że jednak bardzo brakuje tej rutyny, starych przyzwyczajeń, ale powoli, powoli i to uczucie mija. No więc kolejny obrót o 360 stopni. Czy to możliwe? Przecież nigdy, nic, sama…A tu nagle decyzja, która była nam potrzebna i trzeba było ją podjąć bardzo szybko – Wynajmujemy mieszkanie! Wynajmujemy, nie ma odwołania od tej decyzji. No ale jak sobie poradzimy? Przecież oboje w domu robimy…Niewiele…Prawie nic…Musimy! Inaczej już na zawsze osiądziemy na mieliźnie nicości, co z tego, że razem? To, że nie było, nie bywa i zapewne jeszcze nie jeden raz nie będzie łatwo wiecie z niedziel, ale to, że w tym czasie spinając poślady, załamując się, ciesząc, płacząc niezmieniło faktu, że byliśmy i wciąż jesteśmy dla siebie ogromnym wsparciem i dodatkowo okazało się, że umiejętności związane z samodzielnym mieszkaniem wykształcone są bardzo dobrze, niektóre się dokształcają 😀 ale generalnie, niczego nie żałujemy. Czy się kłócimy? Bardzo mało, jeśli mówimy o kłótniach poważnych, raczej się tylko w żartach przezbywamy. Czasem lubimy na siebie wzajemnie ponarzekać. Potrafimy otwarcie rozmawiać o tym, czego brakuje, co powinno zostać zmienione i powoli od słów do czynów. Brzmi jak idylla, ale naprawdę tak jest. Jesteśmy w związku również przyjaciółmi i nawet jak nie zgadzamy się w jakichś kwestiach ze swoim zdaniem, to przynajmniej staramy się je chociaż zrozumieć, jeśli nie zaakceptować. Słowo przepraszam nie jest często używane, bo żadko kiedy bywa potrzebne, ale jeśli musi być, to jest, zupełnie inaczej niż w moim rodzinnym domu. Czy istnieją w naszym związku kompromisy? Zależy w jakiej materii, ale raczej tak. Jedno jest pewne, cokolwiek by się nie działo, byle być razem, zawsze iść ramie w ramie. Niespodziewalibyśmy się, ale tak się stało, tak być miało, że dopasowały się dwie właściwe osoby, z doprecyzowanym celem w życiu i powolutku robią wszystko, żeby go osiągnąć. Dla jednych ten cel będzie bez sensu, bo cóż to za cel stworzyć rodzinę, być szczęśliwym, mieć pracę, zajmować się domem, bez sensu, jak setki ludzi. To nie to samo co studia wyższe, któreś skolei, potem praca, może ewentualnie rodzina. Ja dziś uważam, że niech każdy dąży do celu jakiego tam chce, jeśli jest pewien, że da mu to szczęście.
Tak więc, podsumowując…Niecałe dwa lata…Dużo się zadziało i dobrze, że umiałam wyciągnąć po to rękę, a gdyby mnie ktoś zapytał, czy gdybym mogła cofnąć czas, zdecydowałabym się to powtórzyć? Oczywiście, że tak, bo to był dobry czas, nawet z różnymi przykrymi doświadczeniami, sytuacjami i znajomościami po drodze. Mogę sobie otwarcie powiedzieć, że jestem z siebie dumna i zadowolona i wiem, że jeszcze wiele wyzwań przede mną, wiele trudnych sytuacji, wyborów, ale czuję, że dam radę. Życie staje się jakieś fajniejsze mimo trudów, kiedy mogę je z kimś dzielić, komu nie jest obojętne, co zrobię, gdzie pójdę, jak się czuję. To zawsze powtarza Michał i nie mogę się z tym nie zgodzić, a ten przepiękny pierścionek namoim serdecznym palcu przypomina mi czasem, kiedy myślę o tym jak o niemożliwym, że kurcze! Ja nie śpię…Nie czytam książki, to dzieje się naprawdę! Naprawdę za chwilę będę żoną, która ma kochającego męża. Praktycznie bez nałogów, może czasem troszkę leniuszkowatego, czasem potrzebuje, żeby go trochę postrofować, pokierować, podyktować, ale to chyba jak każdy facet i gdybym chciała lepszego, to po pierwsze lepszego nie ma, a po drugie, to byłabym największą idiotką na tej planecie.
Jeśli chodzi o święta, poraz pierwszy spędzałam je poza rodzinnym domem. Ustaliliśmy, że to będzie najlepsze wyjście zważając na fakt, że Michał postawił wszystko na jedną kartę i opuścił dom rodzinny na odległość ponad 500 kilometrów. Inna sprawa, że zmusiło go do tego życie, albo inaczej mówiąc, niesprzyjające życiu okoliczności, w których okazało się, że w tej wspaniałej miejscowości życia bez samochodu, niemal bez internetu po prostu nie będzie, jeśli mówimy o egzystowaniu na poważnie, we dwoje i tak dalej. Mimo, że w mieście bardzo szybko się zaklimatyzował to jednak normalne, że tęskni za rodziną, która jest naprawdę cudowna i czasami trochę jej zazdroszczę, chociaż nie ma czego, przecież niebawem stanę się jej częścią, ale wiecie o co chodzi…:D najpierw było mi jakoś tak dziwnie, że święta, bez rodziny…Jakkolwiek bywało różnie z atmoswerą świąt, ale jkto będzie, a co jak będzie mi smutno bez nich? No wiem, wiem, w przyszłym roku spędzimy z nimi święta i sylwestra, ale kurde, no jak to będzie? Zmartwienia okazały się zupełnie niepotrzebne, ponieważ nie zdążyłam zatęsknić za domem. Po pierwsze dlatego, że w noc przed wigilią nawiedziła nas jelitówka, a konkretnie Michała. Nie spał on, bo się męczył odkrywając wysokość skali głosu nad muszlą w toalecie, nie spałam ja, bo nie sposób spać przy takich dźwiękach, ale serce ściska się z żałości, bo nie mam na to wpływu, dodatkowo atakują myśli, czy od tego wysiłku do mojego starego arytmika nie będziemy zaraz wzywać pogotowia, czy nie załączy się arytmia właśnie. Sytuacja uspokoiła się koło 3 nad ranem, więc uznałam, że chyba mogę iść spać, ale jak obudziłam się koło 10 to okazało się, że jelitówka dobiera się również do mnie. Zupełnie inaczej, bo byłam bardzo słaba, męczyłam się przejściem do łazienki, ale w zasadzie to ani górą, ani dołem nie szło, jednak zapobiegawczo wzięłam, nie wiem po co stoperan, bo potem tylko problem był w następnych dniach xd. O 19 przy kolacji odliczałam czas, kiedy będę mogła się położyć do łóżka, a wachlowanie łyżką w talerzu pełnym barszczu z uszkami okazało się niesamowicie trudne. W końcu gdy otworzyliśmy prezenty, a termometr wskazał nieco ponad 37 stopni, ostatkiem sił wdrapaliśmy się po schodach na górę i o godzinie 21 spaliśmy jak dzieci. No i potem już lawinowo, w pierwszy dzień świąt wirus dopadł i szwagierkę. Ciekawe, czy oprócz fajnych prezentów, udało nam się zrzucić coś na wadze? 😀 W końcu o jedzeniu w te święta nie było zbytnio mowy, ale mimo wszystko, było fajnie. Spokojnie, rodzinnie, tak jak powinno być w święta.
Do idealnego sylwestra jaki mi się marzy już dużo nie brakowało, bo również większość dnia spędziliśmy w gronie rodzinnym, jeśli chodzi o trunki, to również były i to dużo, ale jeden kieliszek na pół godziny, więc wszyscy dotrwali do północy, a nawet dalej. W związku z czym poznałam zupełnie nowy i lepszy wymiar sylwestra, bo u mnie w domu raczej nikt nigdy tego nie respektował i po północy wszyscy już spali, oprócz mnie. W starym roku oficjalnie pożegnałam to, co złego zdarzyło się w ostatnich miesiącach wypijając od godziny 17 do 2 nad ranem 14 kieliszków i lampkę szampana. Wnioski w nowym roku wyciągnięte ze starego, pielęgnować to co dobre, starego i złego nie rozpamiętywać, ufać, ale uważać i kochać! Kochać ponad wszystko.
W nowym roku pierwszym postanowieniem jest, żebędziemy więcej mieszkać niż podróżować. Drugim, że kupujemy blender i robimy zdrowe koktajle, a ja się uczę robić zupy i zupy krem. Trzecim, jak co roku, zrzucamy na wadze. Czwartym, uczymy się nowych tras i staramy się dążyć do jeszcze większej samodzielności, stopniowo, ale koniecznie. Piątym i chyba ostatnim, nie zwariować w ferworze przedślubnych przygotowań i spraw z tym związanych, bo teraz dopiero się zacznie. 😀
Na zakończenie, trochę z opóźnieniem, ale ważne, że szczerze, życzymy wam na ten rok dużo zdrowia, bo jak jest zdrowie, to wszystko inne powoli przyjdzie. Dużo cierpliwości do tego, w czym zazwyczaj jej brakuje, jeszcze więcej empatii, sukcesów na polu zawodowym i prywatnym. Przełamywania swoich barier i zakopywania wszelakich lęków, które coś uniemożliwiają. Zrozumienia, szczęścia, pieniędzy i ogólnie wszystkiego, czego pragniecie. Pozdrawiamy jeszcze ze Świętokrzyskiego!
Ps: Aleks od czasu, gdy tu przyjechaliśmy, ma zajawkę na temat czytania, słuchania o wszelakich ekspresach do kay. Wszystko zaczęło się od tego, że szukał rozwiązania, dlaczego nasz spieniacz tak niemiłosiernie piszczy przy spienianiu mleka i okazało się, że po prostu zbyt mocno go zanurzamy w mleku, a wystarczy tak trochę i szklankę ustawić pod kątem. Na tapecie ekspresowej jest youtubowy kanał, który prowadzi cofee doctor 😀
Ps2: W najbliższych dniach po powrocie spodziewamy się naszej kochanej Ewesi, z którą mamy w planach pichcić i kucharzyć, więc niedziele nadal będą. Oj, będą, bo zima ma przyjść straszna, że nic tylko siedzieć w domu z pełną lodówką i gotować. 😀