Kategorie
Myślnik niedzielny

Druga niedziela marca

Dobry wieczór 🙂

Postanowiłam i obiecałam, ale na ten moment sama nie wiem co było pierwsze, postanowienie, czy obietnica, że pisemne niedziele nie znikną. Natomiast z racji tego, że postanowiłam dokumentować twórcze tygodnie w kuchni, na pewno wpisy tekstowe będą zawierały mniej treści.

Trochę czasu upłynęło od ostatniego wpisu tekstowego, a to zwyczajnie dlatego, że we wpisie noworocznym postanowiłam sobie, że jeśli uznam, że nic twórczego nie dzieje się w naszym życiu, czym warto by się podzielić, to po prostu niedziele nie będą się pojawiać, a jeśli będą to ich tytuł będzie zgodny z datą zamieszcznia wpisu. W tym przypadku, druga niedziela marca 😀 no i w zasadzie chyba tego punktu regulaminu, który sobie sama napisałam nie łamię, bo trzy twórcze dni zostały nagrane, dwa pozostałe poleciały na gotowcach, bo jednak zdrowie dalej nie takie, ale te trzy nagrane bardzo mi się podobają, ten kontent idzie w dobrą stronę i chciałabym to polepszyć, ze świadomością, że to nie będzie każdego tygodnia, bo może to dziwne, ale przynajmniej my nie każdy tydzień mamy taką chęć zrobić coś twórczego w kuchni. O ile twórczym można nazwać to wszystko co robiliśmy do tej pory, kwestia gustu, a o gustach się nie dyskutuje. Natomiast w samym tym pomyśle, w nagrywanu fascynuje mnie to, że kilka z tych rzeczy robiliśmy jak wiecie z nagrań, po raz pierwszy i sami nie wiedzieliśmy co z tego wyjdzie, dlatego chyba taką frajdę sprawia mi dokumentowanie tego wszystkiego, a zawsze, jak to bywa w moim przypadku trzeba liczyć na coś śmiesznego, czego nawet ja się nie spodziewam, a żyję z sobą już ładnych parę wiosen i, kurdeee, ja rozumiem, przesolić wszystko, ale jajca? 😀 ponadto, bawi mnie to, że nie planuję tego co mówię, a potem, jak uznam, że to byłoby spoko, dobieranie sampli. Dla mnie bomba, to się liczy! Jednak faktycznie, w jakichś tam, powiedzmy, 60, 70% staramy się coś ciepłego przygotować, w ostateczności właśnie jakieś gotowce, na szybko, jeśli doba bywa za krótka i zbyt wiele rzeczy jest do zrobienia w domu i poza nim.

Co tam u nas tak poza wszystkim? A no, kiedy pobyliśmy przez tydzień sami ze sobą po dwóch lutowych wizytacjach gości, postanowiliśmy odwiedzić Warszawę. W Warszawie mieszka nieoceniony mistrz słowa mówionego i pisanego, tylko coś rzadko ostatnio pisze, ale nie sposób się z nim nie zgodzić, że niewidomi, nie mogą, nie powinni, nie potrafią niczego i tak dalej.😂 prawda, Żywku? Oczywiście nie mieszka w tej Warszawie sam i to jest prawdopodobnie zbawienne akurat w tej sytuacji, bo przynajmniej w tej tezie może się na spokojnie cały czas utwierdzać, a tak…Mogłoby to ulec zmianie, a wtedy byłoby mi smutno.🤣🤣🤣🤣 Najgorsze jest to, że nie pozwolono mi tam zrobić niczego, co podchodzi pod jakiekolwiek sprzątanie, zapewne na wypadek właśnie, żeby tej tezy nie złamać. 😀 i powstało nawet słynne wykorzystywane po dziś dzień zdanie: Nie krzycz na mnie, bo zacznę sprzątać. 😀 😀 😀 no cóż, ale za tak udaną wizytę należy sowicie się odwdzięczyć, więc chociaż bardzo się opierali, mówili nieee, nieee, nie trzeba, to zostawiliśmy im sporo zarazków i nasze wirusisko.🤣 Pierwszy raz mi się chyba zdarzyło, żeby pojechać do kogoś w gości i przechorować cały wyjazd. Nie wiem czy w końcu ja kasłając bardziej tym blokiem trzęsłam, czy windy, no nieważne, zdania są podzielone na ten temat, ale mam nadzieję, że przy następnej okazji będę jednak bardziej użyteczna i groźba zakręcenia wody, kiedy tylko wezmę do ręki gąbkę do naczyń już mnie nie przestraszy xd..

Z pozytywnych nowinek, oprócz tego, że zdrowiejemy, zdrowiejemy, wraz z nowym rokiem wskoczyliśmy na listę oczekujących na mieszkanie w urzędzie miasta, z numerem czterdziestym na ponad sto, a z negatywnych? Pierwsze miejsce czeka tam od roku 2018 😛 także grosz do grosza i ten…Ścigamy się, czy szybciej kupimy, czy może jednak dostaniemy cokolwiek. Był plan, żeby kupić suszarkę na pranie, ale zawisł w powietrzu, ze względu na to, że wszystko to teraz zmierza do końca świata, do wiecznego domku, wszędzie tylko ten dotyk, dotyk, dotyk, dotyk i dotyk. No ja rozumiem, że oni wszyscy wiedzą, że jak się nie widzi, to owszem, zostaje dotyk, ale nie w tą stronę. 😀 trzeba będzie po weselu pomyśleć o czymś z apką jednak, taką dziś męską decyzję podjęłam, bo założyłam w końcu spodnie. 🙂 Wczoraj postanowiliśmy nabyć jeszcze dwa gadające gadżety z lumenu i zaopatrzyliśmy się w gadający termometr do ciała i zewnętrzno-wewnętrzny do temperatury pomieszczeń, oraz tej na zewnątrz. Rozmyślam też nad metkownicą brajlowską, chociaż wiem, że w czasach, gdzie wszystko można zczytać telefonem to takie trochę przestarzałe rozwiązanie, ale dla leniwych? Chyba całkiem nadal się sprawdzające, ewentualnie korzystać z jednego i z drugiego.

Ostatnio znowu mam smaczek na filmy z audiodeskrypcją i obejrzałam trochę fajnych pozycji jednym ciągiem. Z kolei do książek na razie mnie nie ciągnie w ogóle, ciekawe, kiedy się to zmieni? Nie wiem, za to Aleks w tym właśnie momencie, czego po raz pierwszy jestem świadkiem, za naszej bytności razem, słucha książki czytanej przez pana Macieja Sztura. Książki, na podstawie której zrobiony został serial – Król. O, właśnie, apropo seriali, sezon trzeci Rojsta na netfliksie w ogóle mnie nie rozczarowuje, trzymają poziom, przynajmniej według mojej opinii, czego nie można zazwyczaj powiedzieć o jakimkolwiek kolejnym sezonie jakiegoś serialu, czy kolejnej, nowej części filmu. Tak jak w wypadku kogla mogla, czy Belfra.

Od przyszłego weekendu zaczynamy chodzić na siłownię. Na razie chyba tylko raz w tygodniu, bo to przy okazji uczestniczenia w zajęciach zumby przez moją siostrę mamy ten zaszczyt, ponieważ w sali obok znajduje się siłownia, więc przy okazji skorzystamy. Przez to paskudne choróbsko, co drugi tydzień trzyma, troszkę spadłam na wadzę i teraz, byle to utrzymać i iść dokładnie w tą stronę, schodami w dół. A, wiecie? Sama sobie wymyśliłam fajną nominację, którą postaram się zamieścić w przyszłym tygodniu. Na ten moment, to chyba wszystko czym chciałabym się z wami podzielić i będę się żegnać, ale na koniec wpisu mam prośbę. Jeśli macie chęci, to wrzućcie mi w komentarzu, albo na prib, przepis na jakieś proste ciasto, na początek proste, z użyciem miksera i potem piekarnika. O, no i może, jak macie, na zupkę serową z klopsikami, albo z grzankami. Co bym miała na swoje twórcze tygodnie w kuchni. Tymczasem, do następnego napisania.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Druga niedziela lutego.

Siemanko!
Dziesiątego lutego pobiliśmy swoistego rodzaju rekord, ponieważ przywitaliśmy pięknie śpiewającego kosa. Aleksik był bardzo zdziwiony, bo zazwyczaj usłyszeć je można było dopiero po dwudziestym, a tu proszę. Znakiem tego, coraz szybciej idzie do nas ciepło, miejmy nadzieję.

Kiedy przyjeżdża do ciebie gość z Warszawy, pamiętaj, ugotuj mu dużo strawy 😛 Z takiego założenia wyszliśmy w poniedziałkowy poranek, kiedy to nasz gość poinformował nas, że zaspał na pociąg i będzie nieco później, niż to było planowane. No dobra, ok, mam czas na to, żeby zabłysnąć w kuchni, ale nie jestem pewna, czy mi to wyszło, bo colorino nie rozpoznało mojego wewnętrznego światła, które biło ze mnie w tamten poniedziałek.😃 w każdym razie, zabrałam się za przyprawienie mięsa do spaghetti, tym razem już takiego prawilnego, nie z mięsem z kurczaka, ale z mielonym i z sosem bolognese. Problem w tym, że nie mam czutki do przyprawiania nadal. Znaczy…Ogólnie to chyba mam, bo piersi, schab, kurczaki już przyprawiam normalnie, da się zjeść ze smakiem, ale okazało się, dwukrotnie w minionym tygodniu, że pół kilograma mielonego to jakoś…No nie wyszło…Słone i pieprzne, za bardzo, ale zjadliwe…Ponoć. 😀 Spaghetti szykowało się pod czujną protezą Aleksa, a ja, w końcu, po raz pierwszy, zabrałam się za robienie zupy krem. Najprościej, jak tylko się dało, czyli po mojemu. Seler, pietruszka, ziemniaczki, marcheweczka obrane, umyte i pokrojone, gotowane na dwóch kostkach rosołowych, z niewielką ilością magi. O! No i muszę wam powiedzieć, że o to przedstawiłam udany, jak dla mnie, sposób na dobrą zupkę krem z wyżej wymienionych warzyw. Mam tylko problem, bo nie jestem pewna, gdyż blender, który mamy nie ma instrukcji i nie wiem, czy mogę mu wlewać zawartość garnka zaraz, gdy tylko uznam, że warzywa są mięciusie i można kończyć gotowanie. Skoro tego nie wiem, czekam sobie aż wszystko przestygnie do momentu, w którym włożenie palucha stanie się całkiem możliwe i wtedy wlewam całą zawartość do kielicha blendera…No i…Trwa procedura blendowania jakąś chwilkę, następnie łyżeczką do latte upewniam się, czy taka gęstość mi odpowiada i tak dalej i tak dalej, a potem mogę już tylko się delektować. Aleks niestety poległ, spróbował tylko łyżeczkę, ale tak tylko, żeby mi nie było przykro 😀 Wiadomo, o co cho…Dobre, ale…no…No…*Mlask, mlask, mlask*…Nie luuuubię takich zup. natomiast w ogólnym rozrachunku, nakarmiliśmy dwudaniowym obiadem siebie i gościa. No dobra…Przyznaję się…Jak mi powiedzieli, że to mięso takie słone i pieprzne, to nie spróbowałam tego spaghetti, ale ten krem…Kremem się najadłam…Eeee…Dbam o linie…He, he, he. Kurde, albo nie…Lepiej od razu skończyć z tymi wykrętami o linii, zwłaszcza, że wieczorem robiłam tosty…Z masła…Eeee, z masłem. Ja tam masła nie żałuję, a potem wychodzi…Wylewa się z naszego grilla, a każdy zapomina o tym, żeby podstawić pojemnik na takie wypadki. Motto tygodnia, jak się przekonacie brzmi. W tym domu mop nigdy nie śpi. Mop czuwa.

We wtorek podjęliśmy próbę zrobienia domowych hamburgerów. Pewnie byłyby lepsze, gdybym, oczywiście, znowu, nie przeprawiła mięsa, ale i tak nie było źle, bo nawet ja zjadłam. 😛 Jak uniknąć olejowej powodzi? Wydawało mi się, że zawsze to wiedziałam, ale w życiu pewnie jeszcze wiele razy okaże się, że coś mi się tylko wydaje xd.
– Przyprawiłaś mięso?
– Tak, ulepiłam już kotlety.
– A to może by je trochę poolejować.
– A nie lepiej oleju trochę do frytownicy?
– Eee, lepiej na kotlety.
– No ale…One już na tależyku leżą, gotowe do włożenia do frytownisi.
– No to polej, ale z czuciem… – No i okazuje się, że faktycznie, czucie w tym tygodniu u mnie nie funkcjonuje. Kotlety zostały zatopione w oleju, a próba bezpiecznego odlania nadmiaru oleju do zlewu, skończyła się…Między stołem, a zlewem? Tak? Dobrze pamiętam? Ach, to sprzątanie w trakcie gotowania, kochamy to!
przy okazji dowiedzieliśmy się, że w naszej frytownicy mielone fajnie się…Yyyy…Co się robi we frytownicy, bo mam teraz niewiadomą…Smaży, czy piecze? 😀 No i może…Lepsze by były, gdyby były do tego bułki do hamburgerów, a nie kajzerki, ale tak poza tym, mięsko mielone z tym serkiem i miksem sałat, nawet w kajzerce było całkiem dobre, z majonezikiem…Hmmm…No i koniecznie, troszku większe kotlety.

W środę zabraliśmy się do robienia schabu po francusku, tak podobno to nazywa się w oryginale, a ja nazywam to schabem pod pierzynką. Nasmarować naczynie żaroodporne olejem. Skroić dwie duże cebule, następnie trzy czwarte skrojonej cebuli wyłożyć w naczyniu tak, by ułożyć na niej potem kotlety. Cebulę pokrojoną w piórka, albo w krążki, jak kto lubi. Na cebulę poukładać kotlety schabowe, najlepiej cienko rozbite. Kotlety wysmarować sosem majonezowo-musztardowym i obłożyć je resztą cebuli, która została i posypać potartym serem. Wstawić do piekarnika, piec bez przykrycia około godzinę czasu. Przepychoooota! Dwa takie kotlety i człowiek najedzony, nawet bez ziemniaczystych ziemniaków i surówki.

W czwartek miały być nuggetsy, ale tak to jest, jak każdy słowo paski rozumie inaczej. Paski z kurczak, znaczy…No myślałam, że takie płaty, żeby przekroić i będzie w sam raz, a nie paseczki grubości i długości mojego najmniejszego palca u ręki 😀 więc dupa blada. Czterysta gramów…Niczego. No fakt, na siłę dało się z tego polepić kotleciki, przyprawić i upiec, ale kiedy coś nawet nie próbuje dorównać już w samym przygotowaniu do smaku, to na jedzenie tego czegoś odchodzi ochota. W związku z tym, trzeba zadowolić się czymkolwiek, na przykład frytkami, tak jak w moim przypadku. 😛

Niestety, nie zdążyłam zrobić wymarzonego krupniku, nie zdążyliśmy też niczego upiec, nawet przy okazji tłustego czwartku, bo nasz gość odjeżdżał w piątek. Babka ziemniaczana też czeka na lepszy czas, ale co by o tej wizycie nie powiedzieć, to…To są takie wizyty, które przekraczają pojęcie ludzkiego umysłu…Ponieważ obawiam się, że jeszcze się taki nie narodził, który znalazłby wyjaśnienie tego, jak można, moi drodzy, jak można, wypijać podwujne espresso, bez mleka, z tej okropnej thibuchy, nawet po godzinie 23, tak, bo tak i się, kolokwialnie mówiąc, nie, po, rzy, gać. Tym samym robiąc przysługę gospodarzom tego domostwa i wypijając to okropieństwo, mieląc i wyparzając do cna tylko po to, żeby wsypać kupioną, poleconą przez cofee doctorka kawuchę – don caruso ricco. Nooo oczywiście, żeby również samemu spróbować, w końcu jakaś nagroda się należy po espressowym maratonie z thibuchą. 😀 Co można powiedzieć o kawie Don caruso ricco? Daje kopa i świetnie smakuje. Coś w stronę czekoladowej, mlecznej, 85% arabiki, 15% robusty. Wracając do naszego gościa…Zastanawiał się, co ja będę o nim w niedzielniku pisać. Co tu można napisać…Niewidomi mają blindysmy, a on klepie się po brzuchu. Oooo, pochwalić go trzeba, ponieważ poszedł do netto chcąc nauczyć się trasy i przekazać umiejętności pozostałym mieszkańcom tego domu. Po dziesięciu minutach powrócił z cenną informacją, że trasy nauczyć się nie da, bo ludzie za dużo pomagają. 😀 Co by tu jeszcze…Aaaa, powiadają, że jeśli przyjedziesz do kogoś do domu i tam coś zostawisz, to jeszcze wrócisz w to miejsce. Tylko co wtedy, kiedy w całym domu, w żadnej z szaf, szafek, szafeczek, zakamarków różnistych tego nie ma, a już na pewno w plecaku właściciela? Czy istnieje możliwość, żeby zgubić coś na tak małej powierzchni i to bezpowrotnie? Coś, czego szukali, w całym domu, niewidomi i widzący bądźmy razem, a tego nadal, nie ma! Jeżeli nie znajdzie się zawinięte w materac, który trzeba ponownie rozwijać już jutro, na wizytację teściów, to…Naprawdę uwierzę, że istnieje coś takiego jak czarna dziura. 😛 Zaraz zaraz zaraz…Przypomnijmy sobie, jak to było. Drogi gościu, poddamy cię hipnozie.
3. Wypijasz podwujne espresso z thibuchy, duszkiem, do dna.
2. Wyjmujesz kosmetyczkę z odjazdową szczoteczką do zębów, z funkcją zaparzenia dwunastu napojów mlecznych…Eee…Wybacz, jeszcze czasem mi się ten nawyk z oglądania ekspresów włącza.
1. Aleks wychodzi do bankomatu, ja idę się kąpać, a ty? Co wtedy robisz? Co robisz ze szczoteczką, którą zapewne włożyłeś do kosmetyczki? To twój czas, jesteś w głębokiej thibohipnozie, przypomnij sobie xd.
Weekend minął spokojnie, chociaż wczoraj było bardzo deszczowo i tylko potrzeby wynikające z założenia rodziny zmusiły nas do tego, żeby z laską, przez morze wody tuptać po mieście. 😀 a najbardziej w domu lubię te chwile, kiedy wiem, że coś jest do zrobienia, ale w zasadzie nie tak dużo, jak mi się wydaje, bo w poprzednich dniach wszystko zostało zrobione, a więc, na spokojnie, można oddać się lekturze pisania niedzieli…:P Teraz to już chyba kończyć i oddać się przyjemnemu rozleniwieniu.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Pierwsza niedziela lutego.

Dzień dobry szanownym czytelnikom.

Jak żyjecie, zdrówko dopisuje? U nas na szczęście tak. Hartujemy się kilkanaście razy dziennie na balkonie, czasem nawet i nocą, w piżamach, więc nie może być mowy o zachorowaniu. Nieważne, czy mróz, czy silny, porywisty wiatr z deszczem, hartowanie balkonowe musi być. 😀 często nawet po gorącym prysznicu. Doskonały przepis, jak uchronić się od grypy, ale z pewnością wspomóc te wszelakie inne choroby około-papierosowe. 😛

Końcówka stycznia z racji warunków pogodowych była naprawdę, mega ciężka. Jestem wysokociśnieniowcem i to z całą pewnością, każdy mały spadek hektopascalików mój organizm przyjmuje tak, że to jest nie do przyjęcia i nie ma siły, żeby mu zaoponować. Strasznie wtedy marudkuję, ględzę, zrzędzę, snuję się bez celu, chociaż w normalnych okolicznościach coś do zrobienia się zawsze znajdzie. W 95% nie zdarza mi się kłaść spać w dzień, a w ostatnim czasie było to formalnością, bez której już w ogóle chyba zatrułabym życie Michasiowi. 😀 Najgorsza jest chyba ta diabelska jaskra, która w takim właśnie okresie robi się bardziej dokuczliwa niż zwykle. Ja przynajmniej tak mam, że jeśli pracuję przez długi czas wysiłkowo, to owszem, odczuwam ból oka, bo ciśnienie wzrasta, chociaż leki przyjmuję, ale w takich wypadkach jak w okresie złym pogodowo, ten ból jest całkiem inny i demotywuje do zrobienia czegokolwiek, chociaż ja i tak zaawansowanym jaskrowcem na szczęście nie jestem i obym jak najpóźniej była, bo to zdaje się nieuniknione, na pewno inni mają gorzej i z całego serca nie chcę się przekonywać, jak to jest, jeśli jest gorzej.

Początek lutego zdaje się pomyślnie wróżyć na resztę miesiąca. Zakupiliśmy sobie blender kielichowy i mini grilla elektrycznego z polecenia. W blenderze już powstają pierwsze wyśmienite koktajle owocowe na yogurcie naturalnym i na mleku, dla testów, co lepsze, a jutro zrobię pierwszą zupę krem. Taki, krem wielowarzywny, bo tak sobie wymyśliłam. Oczywiście osobnik przeciwnej płci już ma niewyraźną minkę na samą myśl o zupnej brei, ale łudzę się, że może jednak mu zasmakuje? Mnie na pewno, a ileż to zdrowia w jednej porcji takiej zupki, a jakież nagrody można zdobyć mierząc się kilka razy w miesiącu z taką pyszną zupką, kochhhanie! 😀 😀 Pierwsza pomidorowa udała się wyśmienicie. Na kostce rosołowej, z warzywkami, przecierem pomidorowym i makaronikiem, nooo i odrobiną słodkiej śmietany dla smaku. Pychhhhha! Marzy mi się na pewno krupnik z ziemniaczkiem, kaszą jęczmienną, warzywkami, wiadomo. Z okazji tego, że przyjeżdża do nas jutro fajny gość, co pewnie przytuliłby jakąś spoko laskę, to będzie co robić. Przede wszystkim te pyszne koktajle, bo trzeba zużyć te tony owoców, co kupiłam, bo tak się na te koktajle nakręciliśmy. Po drugie, zupy krem i krupnik. Po trzecie, trzeba coś w końcu upiec, bo mikser czeka. Po czwarte, trzeba zrobić pyszne nuggetsy z panierką przywiezioną od teściowej, babkę ziemniaczaną, może spróbować usmarzyć placki ziemniaczane, zrobić domowe hamburgerki i schab pod pierzynką. Tak…Plan na przyszły tydzień jest, tylko czy nasz gość zostanie na tyle dni, żeby zrobić tyle potraw? 😀 w razie czego, postaram się od rana do nocy nie wychodzić z kuchni…Później się posprząta. 😀

Zaczęło się. Na dobre się zaczęło. Wariacja i ferwor przygotowań do ślubu i wesela, a jesteśmy dopiero w przedsmaku tego wszystkiego. Z jednej strony to fajne, a z drugiej…Przynajmniej ja, czuję się nieco bezużyteczna słysząc, że wstążki muszą być w kolorze takim, serwetki w takim, balony muszą wisieć tu i tam i koniecznie tak, żeby to nie wyglądało źle. Strojenie na samochód dla młodych takie, do kościoła takie. To nie jest tak, że mi to przeszkadza, to w końcu widzący, wiedzą co robią, ale po pierwsze czuję się w tym trochę tak, jakby to nie chodziło o mnie…Jakbym słuchała wykładów na mega nudnym przedmiocie, a z drugiej strony ciekawi mnie, ale tak po prostu ciekawi, czy wizualnie to wszystko by mi się podobało, strojenia, zdobienia i tak dalej. Zaproszenia wypisane i wysłane…Teraz czeka mnie jeżdżenie nawet po trójmieście w poszukiwaniu sukienki, którą włożę po północy. Bardzo nie lubię mierzenia ubrań i butów. W lato jeszcze jak cię mogę, ale w zimę, no nie! Mimo wszystko, cieszę się na to, bo fajny, siostrzany wypad się szykuje. W piątek, mój brat zorganizował takie rodzinne spotkanie, na którym mniejwięcej obgadaliśmy właśnie wszystkie rzeczy związane ze strojeniem, dekorowaniem i wieloma innymi rzeczami związanymi z naszą piękną uroczystością, obowiązki i koszty są podzielone, menu weselne ustalone, ale to wszystko i tak zacznie się rozkręcać. Dopiero co, prawie rok temu, z drżeniem w głosie odpowiadałam tak i przyszły mąż wkładał mi na palec pierścionek zaręczynowy, a tu mamy następny luty, za chwilę czerwiec i ślub. Pamiętam to niesamowicie uskrzydlające uczucie, kiedy z dziewczyny awansowałam na narzeczoną. Chodziłam dumna tak, jakbym została prezydentem i to uczucie towarzyszyło mi naprawdę długo, zanim oswoiłam się z myślą, że to się wydarzyło naprawdę, że to ma niesamowitą moc. Doskonale wiem, że w czerwcu to uczucie do mnie wróci i to ze zdwojoną siłą. Wraca do mnie na samą myśl o tym, że zawrzemy związek małżeński. Możliwe, że ono w ogóle mnie nie opóściło. Z resztą nie ma szans tego zrobić, bo Michał cały czas to uczucie podtrzymuje. Drobne gesty w przelocie między kuchnią, a łazienką, wypowiedziane po raz ośmiotysięczny w ciągu dnia – Kocham cię podczas wspólnej kawy. Nawet to, że siedząc obok siebie wrzucamy dedykacje, o których dowiadujemy się z powiadomień o nowym wpisie…Dla nas ma to swój urok i nadaje tą wyjątkowość, chociaż zdajemy sobie sprawę, że lepiej poczytać o tym, jak to podczas robienia pomidorowej upieprzyłam podłogę przecierem, bo wrzątek mi chlupnął ostro i odskoczyłam, a nie tam jakieś pitu pitu, bajdu bajdu o miłości. No ale w zasadzie oprócz odkrywania nowych potraw, w wiosennej przyszłości tras, to czym się w te niedziele można dzielić, jak nie szczęściem? He? Żeby było co wspominać, żeby dzieci miały co poczytać…:) Większość tego, co było najstraszniejsze, bynajmniej w tamtym czasie i przede wszystkim, niewyobrażalne chyba już za nami. Teraz tylko szlifierka i polerka, samodoskonalenie umiejętności, jak to moja mama mówi – przed wami docieranie się. To co było niewyobrażalne, teraz jest namacalne. Mój umysł jest kompletnie pusty, jeśli chodzi o Matematykę i Fizykę, chociaż mój luby wielokrotnie tłumaczy mi, że wszystko co w życiu nas otacza, to właśnie Fizyka i Matematyka i wielokrotnie podśmiewa się ze mnie właśnie w tej materii. Dla mnie te przedmioty w szkole były niepraktyczne, czysto teoretyczne, a żebym to zrozumiała w praktyce, to muszę zrobić coś praktycznego. Dla przykładu, jeśli ciało a, działa na ciało b, to ciało b wytwarza takie ciepło, że ciało a poddane odpowiedniej temperaturze przestaje drgać bezwiednie z zimna, prawda? O! Proszę bardzo, to się nazywa zrozumieć Fizykę. Ewentualnie, ciało rzucone na łoże traci na oporze, o prrroszę bardzo! Nieprawda? Prawda! 😛 zatem trzeba jeszcze popracować nad tym, co tu zrobić, żeby zrozumieć działanie Matematyki wokół mnie, bo jakby się nie starał, to rachunek skarpet po praniu wychodzi nierówny i jedna zawsze ginie. Eeee, z tą Matematyką to nie pójdzie mi tak łatwo. A poważniej mówiąc, cieszę się, że wypracowaliśmy sobie pewien system rutyny. Rutyny, przez którą wiele związków mam wrażenie, ostatnio, wokół mnie się rozpadło i rozpada. My oboje doszliśmy do wniosku, że pewien rodzaj rutyny daje poczucie stabilności i bezpieczeństwa. Nasz dzień zawsze zaczyna się tak samo. Najpierw pobudka, potem chwila wylegiwania, rozmów, czułości, potem wspólne szykowanie śniadania, picie kawy z radiem w tle, czy starym, dobrym m jak miłość. Potem, niech się dzieje co chce, bo każdy ma swoje obowiązki domowe i nie tylko, ale pewne elementy dnia, nie mogą zostać zaburzone, tak samo wieczorem podczas długich rozmów przed snem.

Na zakończenie wam powiem, tak z innej beczki, że cofee doctor to spoko gość ;D zaprzyjaźniamy się na każdym poniedziałkowym live i nawet kupiliśmy kawę z jego polecenia. W przyszłym tygodniu przyjdzie, a ja jestem bardzo ciekawa, jak będzie smakowała, ponieważ jak na razie, w rankingu kaw, które kupowaliśmy od czasu nabycia Pawełka wygrała – Lavazza i Costa. Teraz męczymy na siłę thibo family, bo zmielona mi smakuje, a ta ziarnista…Och, lepiej nie mówić, ale co by nie powiedzieć, podwujne espresso z thibuchy jakoś mnie stawiało na nogi w tej podłej końcówce stycznia. Coraz częściej myślimy o suszarce bembnowej, którą niektórzy z was mają, ale zastanawiamy się, czy damy radę wytrzymać do lata i zakupić ją po weselu, czy jednak zrobić to na dniach, w tym miesiącu. Na tą chwilę zakańczam ten wpis, oddelegowuję się do wypicia tej okropnej kawki plujki, no i, oczywiście, niezmiennie, mimo że niedziela, dzień święty święcę, sprzątając po raz osiemdziesiąty blaty i chociaż jeden raz, malutki razik muszę przejechać odkurzaczykiem, bo coś się…Coś się rozkruszyło i nie może czekać. 😀

Kategorie
Myślnik niedzielny

Noworoczny niedzielnik, czas start!

Witamy się po niedzielnej przerwie!
Nowy rok, a więc niedziela pierwsza. Pierwsza, w której można spróbować coś napisać. Nie ma co szaleć na samym początku, pierwsza niedziela po nowym roku będzie do poczytania, jak taki typowy tygodnik.

Muszę się wam pochwalić, że zaczęłam nawet robić nagrania, które jak sobie postanowiłam, będę dodawać ku urozmaiceniu każdej niedzieli, a możliwe, że jeśli wprawię się w długofalowym mówieniu tego, co zamieszczam we wpisach tekstowych, to istnieje szansa, że niedziele przejdą całkowicie na wpisy głosowe. Myślę, że o ile to mi wypali, to będzie całkiem przyjemna odmiana, nawet mamy z Aleksikiem pomysł jak to zrobić, żeby było nasze, fajne i zabawne jednocześnie. No i co za tym idzie, Aleks będzie mógł się ćwiczyć w swoim zawodzie realizatora dźwięku. 😛 Na początku zeszłego tygodnia udało mi się zrobić w miarę pożądane nagrywki, jednak jest ich zdecydowanie za mało, żeby je pokazać i upublicznić, a żeby było ich więcej i opłacało się cokolwiek wrzucić, najpierw trzeba pamiętać o tym, żeby nagrywać to, o czym się zazwyczaj pisze. Nie jest to proste zwłaszcza, że przy okazji pisania ostatnich niedziel czy innych wpisów, wiele rzeczy, które bym chciała zamieścić zwyczajnie mi się zapomina. Chyba trzeba zacząć się wspomagać lecytyną i jeść mniej masła hahaha. Dzisiaj jednak zaczęłam z wysokiego c i udało mi się zrobić fajną nagrywkę podczas pieszej podróży na niedzielny obiad. Nie sądziłam, że jest to w ogóle możliwe, ponieważ wydawało mi się wprost niewykonalnym przemierzać nawet najbardziej znaną trasę z białą laską, w dodatku w czapce na głowie i przy całkiem sporej gołoleci, jaka panuje
dzisiaj, na przykład z jedną słuchawką w uchu, żeby to transmitować na teamtalku i biorąc pod uwagę mój znaczny ubytek słuchu. Okazuje się jednak, że jeśli nie mówimy o dodatkowym zagłuszaczu w postaci słuchawki, to jest to całkiem do zrobienia, pod warunkiem, że telefon trzyma się w jednej ręce przed sobą. 😀 inna rzecz, że to zapewne dziwnie wygląda, jak sobie tuptam i gadam do tego telefonu, chociaż w tych czasach to…Są na świecie rzeczy, które się fizjologom nie śniły, więc ten. 😀

Dwa tygodnie temu w poniedziałek przyjechała do nas Ewesia. Sama już nie wiem jak nazywa się jej konto tutaj, growita, czy może growita88? 😀 no nieważne, ale…Ewelina, pieszczotliwie nazywana przez moją mamę Ewesią, a że wszystkim się spodobało, to się przyjęło. Z Eweliną znamy się bodajże od 2011 roku, a może nawet i od 2010, tego nie jesteśmy w stanie jednoznacznie stwierdzić, bo pamięć szwankuje nie tylko u mnie, a także nie tylko od dziś.😃Sporo mamy za sobą spotkań, wspólnie spędzonego i wyśpiewanego czasu na festiwalach. Mnóstwo dobrych i złych chwil w naszej relacji, które jak po latach się okazuje, mają na nią tylko jak najbardziej pozytywny wpływ. Ostatni raz w Malborku Ewesia była w roku 2019, jak dobrze pamiętam hahaha, a więc kiedy okazało się, że jest opcja, żeby po raz pierwszy przyjechała na nasze wynajmowane włości, bardzo się ucieszyłam, ale i też chciałam, żeby wizyta i wspólnie spędzony czas były dla niej miłym wspomnieniem. Nasza relacja z racji swojego wieku, wzajemnej zażyłości i przejść jest dla mnie naprawdę ważna, więc może dlatego chciałam, żeby wszystko było idealne, żeby pokazać się z jak najlepszej strony. Mam tak zawsze, kiedy ktoś do nas przyjeżdża, ale w tym wypadku jakoś szczególnie mi na tym zależało. No wiecie, dużo można mieć przyjaciół, ale takich naj naj naj…To raczej nie. Oczywiście miałam tą świadomość, że jeśli coś pójdzie nie tak, no to i tak nic nie szkodzi, bo ona zawsze jest daleka od tego, żeby stawiać jakąkolwiek ocenę, a jeśli już, to bardzo ostrożnie. Podejrzewam, że takie samo odczucie będę miała w przeddzień przyjazdu teściów 😀 😀 bo to również bardzo ważni dla mnie ludzie. Moja mama nie miała pojęcia o przyjeździe Ewesi, to miała być niespodzianka, która zresztą udała się jak mało która. Kilka godzin przed odebraniem naszego gościa z dworca, umówiliśmy się z moim tatą, że wpadnie do nas pod pretekstem wypicia kawy. Inna rzecz, że trzeba było naprawdę kombinować, kiedy rozpoczęły się telefony od zaniepokojonej mamy, gdzież ten ojciec się podziewa tak długo, kiedy wraca do domu, bo jest bardzo ślisko i żeby broń Boże nie wypił u was ani kieliszka, bo przecież wiesz jakie ma słabe nogi. Ciekawe, co pomyśleli sobie ludzie na przystanku autobusowym, kiedy odebrawszy pierwszy telefon powiedziałam, że poszliśmy z tatą do śmietnika. Dlaczego razem? No, bo chciałam się przejść i przecież ma słabe nogi, więc trzymaliśmy się wzajemnie. Nie wiem dlaczego mama nie wyczuła żadnego mataczenia w tym, że chciałam się przejść 20 metrów w tę i z powrotem, ale może to i dobrze, bo inaczej niespodzianka następnego dnia by się nie udała. 😀 Co jak co, ale tego dnia było w całym mieście cholernie ślisko i o najmniejszy wypadek nietrudno, a tacie taki zdarzył się przed domem, więc poniekąt to zaniepokojenie mamy wydzwaniającej co i rusz rozumiałam. Rekompensatą tych wszystkich niepokojów była radość mojego taty, zaraz po odebraniu Ewesi z pociągu. Przez te wszystkie wspólne wyjazdy na festiwale traktuje ją myślę na równi ze swoimi córkami i był naprawdę szczęśliwy, że nas odwiedziła.

W nowym roku, w tym domu zaczęły panować unowocześnione zasady wspólnego gospodarowania i pan domu zaczął na poważnie realizować swoje postanowienia noworoczne. Dzięki temu najprawdopodobniej wyrobiliśmy się ze wszystkim tym, co było do zrobienia na przyjazd naszego gościa, czyli, punktem najważniejszym jakim jest…Gorący obiad dla wątłej kobitki po oziębłej podróży. Jak wiadomo, w tym domu póki co żyje się bezzupnie, robi się proste, smaczne, ale mięsne rzeczy, co planuje się powoli zmieniać. Jednak pan domu stanął na wysokości zadania i przyrządził wspaniały makaron z kurczakiem w sosie słodkokwaśnym, a do talerza każdy dostał po solidnej porcji parmezanu. Soro nie musiałam zajmować się obiadem, zajęłam się kompleksowym sprzątaniem rezydencji i paroma innymi rzeczami. Co ciekawe, pierwszy w pełni samodzielnie zrobiony obiadek, prosty jak drut, ale przekonał przyszłego pana młodego do częstrzego stania przy garach z miłą chęcią zresztą. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów udało się tak wycyzelować z obiadem, żeby nie zostało nic na drugi dzień i zrobić go w sam raz dla trzech osób. Ach, ta wprawna męska ręka, ja tam nadal muszę ćwiczyć 😀 😀

Ewesia, to jednak jest Ewesia. Ona się nie boi, nie czai i wali z grubej rury. Chociaż sądziłam, że nowe miejsce z początku trochę ją onieśmieli i będzie się krępowała zapoznać się z mieszkaniem, z obyczajami…Skądże, ona narzuciła swoje! I to lubię!😂😂😂
– No i co, smakuje ci ten obiad?
– No peewnie! Pyszniutki! O takim marzyłam, bo w tym pociągu zimno jak nie wiem, a uwas tak cieplutko. Jeeezu, głupio mi, że mnie tak obsługujesz. Pokaż mi tu zaraz wszystko, pozmywam gary, naucz mnie tego ekspresu, przecież musimy tu wspólnie się dzielić robotą przez tydzień.
Nauczona ostatnimi złymi doświadczeniami co do takich słów, powiem wam, że w przypadku mojej Ewesi nawet się nie zawahałam, bo ona taka już po prostu jest. Dla swojego komfortu lubi obsłużyć się sama, lubi wszelkie prace domowe, bo tak jak ja wychodzi z założenia, że wspólne robienie posiłków, czy czegokolwiek jest przyjemne, miło płynie czas, czas nie goni nas i tak dalej. Chyba do dzisiaj ma depresję, że nie zdążyła popracować z naszymi odkurzaczami, ale za to planuje zakupić sobie Pawełka, bo nasz bardzo jej się spodobał i pierwsza ich współpraca udała się bez strachu i bez zarzutu. Jednymi ze smaczniejszych rzeczy, które przyrządziłyśmy przez tydzień to na pewno blok czekoladowy obiecany Aleksowi i pyszna sałatka z kurczakiem. Co do tych dwóch rzeczy, naprawdę okazuje się, że kobiety to chyba robią zawsze nawyrost tego jedzenia, bo mało brakowało, a sałatka do końca nie zostałaby zjedzona, a jeśli chodzi o blok czekoladowy, to sama nie wiem czy więcej było w nim masy, czy herbatników, które łamała Ewesia 😀 :DD

Rodzice z powodu przyjazdu Ewesi zaprosili nas nawet na taką małą posiadówkę z noclegiem, pysznym jedzonkiem i kielonkiem. Powrót do domu nie wchodził w grę, ponieważ jak wiadomo, po alkoholu nie można prowadzić. Ja prowadziłam Ewesię i białą laskę przed sobą…Chociaż ja już tak do końca to nie wiem, czy to ja prowadzę laskę, czy ona mnie…W każdym razie, no wolałabym nie ryzykować, że wpadnę w ręce policji podczas prowadzenia, albo prowadzenia się z dwoma laskami jednocześnie, kiedy już za jedną coś niezłego mogliby mi wlepić.🤣 oczywiście wiadomo, że Ewesia swojej laski podczas wspólnych wyjść też korzystała, a dopisuję na wypadek, gdyby to nie było jednak oczywiste. 😀 Właściwie nie mam pojęcia, nie pamiętam jak to się stało, jak do tego doszło, bo nigdy nie interesowały mnie takie rzeczy. Coś tam się słyszało, albo i nie, dlaczego przez większość tygodnia, kiedy tylko nadarzała się sposobność spokojniejszej chwili, słuchaliśmy podcastów z cyklu – Czarna seria. Nie, no to jest chyba jakiś masochizm, żeby zamiast się bawić, karnawał jest, muzykę na fula, a siedzi takich trzech niewidomych i słucha o katastrofie w lesie kabackim, o katastrofie pod Szczekocinami, o katastrofie samolotu, w którym zginęła Anna Jantar, o wielkiej powodzi w roku 97, o katastrofie promu Jan Heweliusz, wybuchu gazu w Gdańsku. A co następuje potem?
– Idziesz do łazienki?
– Niee, bo się boję.
– Ja też.
– A pójdziesz ze mną na balkon zapalić?
– Taaa.
– Nigdy nie polecę żadnym samolotem! Nigdy.
– Ja też!
Następnie przeżywanie, rozmyślanie ostatnich słów pilota przed katastrofą w lesie kabackim, przeżywanie wszystkich wysłuchanych katastrof i wszystko przelatuje w głowie fragmentami. Następnie durnowate sny, że boję się wejść do pociągu i jadę tylko na schodkach trzymając się rurki przy wejściu, a konduktorem jest pan od PO z liceum i płacząc proszę go, żeby mi pomógł wejść, żeby mnie tak nie zostawiał, nie chcę wypaść. Na szczęście w miarę szybko mi to przeszło i i tak będę to miło wspominać, a dzisiaj już z przyjemnością, ciężko to tak nazwać, ale ciekawością wysłuchaliśmy kolejnego podcastu o katastrofie samolotu w Mirosławcu i katastrofie autobusu w Gdańsk Kokoszki.

Ostatnią sobotę przed jej poniedziałkowym odjazdem spędziłyśmy na iście karnawałowej zabawie, chociaż bawiłyśmy się tylko we dwie, a Aleksik wybrał mecze i zapewne ciężko znosił nasze śpiewy i głośne rozmowy w miarę upływu godzin tej zabawy oraz upływu zawartości procentów, ale chyba jakoś dał radę, prawda? Kochanie? 😀 sam postanowił być trzeźwy jak świnia i odkąd jesteśmy razem, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek do utrzymania tego postanowienia doszło hahahaha. Nie pamiętam kiedy było mi tak smutno po powrocie do domu, który goście już opóścili, a zazwyczaj ten stan również mocno celebruję zwłaszcza, jeśli tydzień upłynie mi tak szybko i tak przyjemnie, to ciężko się rozstać. W zasadzie w przypadkach poprzednich naszych gości bywało tak, że i my wyjeżdżaliśmy równo z nimi, więc chyba nie było czasu na roztkliwianie się, tylko trzeba było się zająć pakowaniem itd. Więc i w tym wypadku zabrałam się ostro za zakupy, robotę i jakoś poszło. Ewesia zostawiła u nas zapalniczkę, a podobno jak się coś zostawi u kogoś, to jeszcze się tam wróci, więc nie mam wątpliwości haha.

W środę zrobiłam sobie badania okresowe z racji, że ostatnie robiłam, hohohooo, w lliceum, bo były wymagane. Ja jestem raczej z tych, co to do lekarza nie chodzą, jak nic się nie psuje, nie puka, nie stuka, no i w zasadzie okazało się to dobre w tym przypadku, bo wszystko, oprócz jak zwykle, jak całe moje życie, poziomu witaminy d3 w organizmie opiewającego na 29 jest jak najbardziej w porządku. Dość intensywny był ten tydzień, zakupowy, oj, ciężki zakupowy, także jaskra daje mi się od wczoraj we znaki, muszę trochę z wysiłkiem zbastować i odpocząć. Udało nam się też po raz pierwszy skorzystać z piekarnika w domu, co prawda upiekliśmy tylko pizzę mrożoną, ale pierwsza próba się powiodła, a w tym tygodniu mamy zamiar zrobić schab pod pierzynką i możliwe, że canneloni, żeby się do tego piekarnika jeszcze bardziej przekonać. Wszystko to, już mam nadzieję uda mi się nagrać i w kolejnym tygodniu zamieścić wpis głosowy. Wczoraj mieliśmy znamienitych gości z Gdańska i cudownie spędziliśmy czas. No, może tym razem ja postanowiłam być trzeźwa jak pień, pomimo wypicia całkiem sporej ilości i ochmistrza ciężko było doleczyć dzisiejszego poranka, żeby poszedł na niedzielny obiad. 😀 przy okazji wczorajszej wizyty, dostałam naprawdę fajne szklane, okrągłe pojemniki na żywność, jest ich dokładnie pięć, od maleńkiego aż po taki dość pokaźny, mają plastikowe pokrywki. Super prezent! Oprócz tego dostaliśmy swojskie ogórki i grzybki w occie! Uwielbiam! Możliwe, że będzie okazja do spróbowania tych pyszności, przy okazji przyjazdu mojego brata z pracy w Niemczech w przyszły weekend. Tymczasem trzymajcie się i do następnego, owocniejszego wpisiku..

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dwudziesta czwarta.

Dzień…Noc…W sumie nie wiem jak zacząć ten wpis, ponieważ w chwili jego pisania jest 00.49😏😏😏

Z najnowszych doniesień i raportów wynika, że Kitkowi całkiem nieźle idzie zmaganie się z warzywami, aczkolwiek to jeszcze nie jest etap, w którym mogę poinformować, że blok czekoladowy, czy inna słodkość w pełni zasłużona. Mamy jeszcze cały grudzień przed sobą, Kitek da radę.😃 w tym momencie spędzamy bardzo udany wieczór zakrawający o noc i skończy się zapewne o 4 nad ranem, co jest u nas ostatnio rzadkością, bo w spanko chodzimy raczej przed 23. Śnieg nie odpuszcza, ale z trafianiem do śmietnika jest zdecydowanie lepiej. Natomiast z gotowaniem jakby…Gorzej? Kompletnie opadliśmy przy naporze zimy z sił i pomysłów? Z chęcią korzystamy z tego, czego u mnie w domu nagotują za dużo, bo jest mniej myślenia, mniej robienia i…Mniej sprzątania. 😀 i w ogóle, w ostatnim czasie, zamiast mieć się czym pochwalić na blogu, to wyznajemy zasadę – Kłak, czy wełna, byle dupa była pełna.😂 ale to nie jest najważniejsze…Najważniejsze jest to, że się kochamy.😗😗😗

W miniony wtorek zrobiliśmy nawet paczki dla grona najbliższych i tu…Przybywamy z ostrzeżeniem. Otóż, naprawdę, trzeba być ostrożnym i mieć łeb na karku. We wtorek obudziliśmy się rano z myślą, zamówimy paczuchy, trochę tu, a trochę do Świętokrzyskiego, żeby mniej wozić. Paczki zostały zamówione, opłacone, chyba ze dwie godziny nam to wszystko zajęło, łącznie z wyborem co, dla kogo i tak dalej. Nagle przychodzi sms, od takiego jakiegoś dziwacznego nadawcy, w dodatku na I message, że paczka nie zostanie wysłana, a wręcz zwrócona do punktu logistycznego, bo adres jest…Niedokładny i należy go zaktualizować. No ok, gdybym nic nie zamawiała, byłabym pewna, że to oszóstwo, ale w przypadku zamawianej sporej ilości paczek, nachodzi taka myśl, może coś popieprzyłam? No ale gdybym coś pochrzaniła, pewnie przy zamawianiu paczki nie przepuściłoby mnie dalej, jeśli źle wpisałam kod pocztowy, ale może jednak warto zajrzeć? Link dziwny, bo najpierw jakieś http, następnie https i tak dalej. Klikam w lineczka na kompiku, otwiera mi się strona poczty polskiej, ale nie ma pól do edycji adresu, ani przycisku, zaktualizuj adres, a na telefonie, jakoś te pola się pojawiły. No więc po kilku próbach, udało mi się je poprawnie wypełnić, z pomocą kumpla, bo nie wszystkie były dla mnie jasne i przekierowuje mnie do metody płatności…No i tu lampka…Ale jakto? Przecież wszystkie paczki opłacone, potwierdzenia złożenia zamówień wszystkie na mailu, o co chodzi? O nic, oszóstwo i czym prędzej trzeba to zamknąć, a wiadomość zgłosić jako spam! Nic z konta nadprogramowo nie ubyło, traf, czy nie traf, udało się. Zanim jednak to wszystko ogarnęłam, wydzwaniałam do poczty polskiej, ale kiedy po raz dziesiąty byłam ponad dwudziesta w kolejce i średni czas oczekiwania wynosił około 20 minut to…Zwątpiła. Na szczęście szybko doszliśmy do tego, że może i dobrze, bo to było niepotrzebne. Chociaż, ciekawe, co by było, gdybym jednak się dodzwoniła i podała rzeczony numer przesyłki. Następnie trzeba było tego dnia rozwiązać problem z vectrą, ponieważ ja, przypadkowo, bo przecież nie naumyślnie, usunęłam sobie fakturkę do opłacenia z poczty e-mail, a trzeba było to zapłacić do 30 listopada. Czekać na ponaglenie, czy nie? Co zrobić? Ja się na technologizacjach aż tak nie wyznaję, więc najlepiej zadzwonić bezpośrednio do usługodawcy, prawda? Lepiej dmuchać na zimne. Po drugiej stronie odebrał bot, czy też bocica, Wiki, która mówiła tyle rzeczy, że już nie pamiętam co dokładnie. Na pewno informowała o działach, z którymi mogę się połączyć, a jeśli chodzi o coś innego, to ona mi pomoże i połączy mnie z odpowiednim konsultantem. No więc mówię spokojnie:
– Mam problem z fakturą za internet.
– Nic nie słyszę. Sprawdź swoje połączenie, byćmoże masz problem z zasięgiem i spróbuj ponownie.
– Mam problem z fakturą za internet!
– Nadal nic nie słyszę, sprawdź swoje połączenie…- Po trzykrotnej próbie zwątpiłam i stwierdziłam, że to kurwa gówno jebane pierdolone kurestwo, tak się kończy innowacja i wprowadzanie sztucznej inteligencji zamiast człowieka…Czy jakoś tak…Po nie wiem której próbie ów bocica w końcu mnie zrozumiała i połączyła z konsultantką z Ukrainy, która uprzejmie pomogła mi założyć konto na odpowiedniej stronie, żeby w razie takich wypadków móc spokojnie zapłacić przez tą stronę, za pośrednictwem konta klienta. Ta pani powiedziała mi też, że osoby niewidome i słabowidzące są brane pod uwagę przy zakładaniu konta, ponieważ w ciągu 30 dni można im zgłosić swoją niepełnosprawność i wtedy całą umowę i wszelkie tam reduty ordona dostanie się na maila, lub na nośniku elektronicznym, ponadto zawsze kiedy zadzwonię mają obowiązek mi pomóc w odczycie faktury, czy czegokolwiek co by mi się nie zgadzało i było coś jeszcze, że w razie problemów, technik, mocium panie, zawsze, na me wezwanie, bo jestem brzydka, niewidoma i tak dalej. Szkoda, że kiedy zawieraliśmy umowę w punkcie, nikt nam o tym nie powiedział, a my też się w to nie wgłębialiśmy,wiadomo. Po tyradzie z pocztą polską, dzikimi przesyłkami, vectrą stwierdziliśmy, że dzisiaj zjemy coś z naszej ulubionej restauracji. Padło na spaghetti bolognese i dla mnie sałatka z kurczakiem, parmezanem, rukolą, zestawem sałat i tak dalej. Zamawiałam przez pyszne, ale przy formie płatności do wyboru miałam tylko kartę płatniczą, albo gotówkę. Nieco mnie to zdziwiło, no ale dobrze…Wybrałam tą kartę płatniczą i nagle dostaję telefon.
– Dzień dobry, dzwonię z restauracji, niestety nie mamy czegoś takiego jak dowóz przez pyszne…Tylko odbiór osobisty. Proszę anulować zamówienie.. – Naprawdę? Czy wszystko tego dnia sprzysięgło się przeciwko nam?

Pod choinkę mój narzeczony zażyczył sobie mydło do golenia. Nie pierwszy raz zresztą, bo to pasjonat golenia jakich mało, natomiast kupuję mu tylko to, co mi wskaże, bo w tej kwestii jestem gorsza niż w technologizacji i innych tego typu formach życia, współżycia, nadążania i ogarniania. Ja chciałam dostać złote kolczyki w kształcie kluczy wiolinowych, ale mieli takie maleństwa, że tego ani nie czuć, ani nie widać, za to to mydło, przyszło…A jakże…No i się teraz zastanawiam, czy zakład z tymi warzywami jest nadal ważny, bo chyba wydziedziczam i wyrzucam jegomościa razem z tym…Śmierdzącym mydłem na balkon, czy na parking, mało ważne.😂
– Mydło: Los jabones de Joserra Spanish Fern. Los jabones de Joserra – hiszpańska manufaktura specjalizującą się w mydłach do golenia zbierająca entuzjastyczne opinie wśród entuzjastów tradycyjnego golenia w całej Europie. 
Zapach – nuty pomarańczy i cytryny, a do tego zielone nuty rozmarynu, kolendry i geranium, z odrobiną goździków dla nadania pikanterii, tło drzewne i żywiczne dla nadania głębi, z sosną, cedrem, drzewem sandałowym, mchem dębowym, paczulą, labdanum i czystym aromatem talku jako zwieńczeniem. Bardzo angielski w stylu zapach na każdą porę roku. – No, chciałabym poznać tych entuzjastów golenia i uścisnąć ich dłonie czymś mocno…Ściskającym…Ponieważ to mydło wali…Zawilgoconą piwnicą, ewentualnie maścią na reumatyzm babci Henryki, no może trochę jakimś lasem…Z przyjemnością będę oddalała każde golenie się mojego kicisa, zmniejszając tym samym strefę komfortu całowania…I tak dalej…Serdecznie nie polecam!

Czy coś ugotowaliśmy w tym tygodniu własnoręcznie? Tak, zrobiliśmy naszego ulubionego kurczaczka z frytownicy, a nawet pokusiłam się o zrobienie sałatki złożonej z jajka, rzodkiewki, szczypiorku, majonezu, soli i pieprzu. Problem w tym, że kiedy to wszystko było już pokrojone, czekało w miseczce i czekało na pomajonezowanie, popieprzenie, posolenie…Otwieram ci ja słoik z majonezem…Niuch niuch niuch, ooo! Jest! Majonez! Łyżka raz, łyżka dwa, łyżka…O kurwa mać…No nieeee! Jak to…Buraczki? Czemu mi to pachnie jak majonez? No i próba zwodzenia lubego w kierunku warzyw spełzła w tym momencie na rybie z puszki…I tak dalej…I tak dalej…

Na zakończenie dodam, że mam ambitny plan zrobić zupkę serkowa w przyszłym tygodniu, jako pierwszą z zup w tym domu, a Kiciuś ma w planach ugotować rosół. No, będzie to wyczyn nie lada, bo zupy to coś, co najmniej lubimy. Chyba, że nabędziemy po nowym roku blender, to będę mogła robić zupy krem, bo to akurat lubię i koktajle też. Tymczasem pozdrawiamy i do następnego. 🙂

Ps: W minionym tygodniu napadło mnie również na sprzątanie, o godzinie 16. Takie…Generalnie…Generalne sprzątanie…Mycie płytek wszelkiej maści, na ścianach, podłogach, luster i tak dalej…Przy myciu podłogi zapomniałam, oczywiście, że waga łazienkowa, stoi na koszu na pranie i jak rymsła na ziemię…To nie działała aż do dziś, ale szwagier ma widocznie ręce, które leczą, bo skubana, już ponad 10 lat ma i bryka, xd.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga i dwudziesta trzecia.

Witajcie po długiej przerwie.

Ostatnio obliczyliśmy, że od lutego, roku bieżącego, tylko samymi pociągami zrobiliśmy 20000 kilometrów. Podczas ostatniej podróży zdałam sobie sprawę, że nigdy nie będę miała wątpliwości, czy znajduje się w pendolino, czy może jednak w tlk. Pendolino:
– Halo? Dzień dobry, słyszymy się? Kłania się prezes Kowalski…Tak tak, właśnie jestem w drodze na to spotkanie i jadę pociągiem, więc może trochę przerywać, ale myślę, że przed tym spotkaniem powinniśmy omówić kilka ważnych kwestii i opracować kilka ważnych strategii, które pomogą nam w rozwoju firmy. – Aż człowiek sobie myśli wielokrotnie, kiedy jedzie i słyszy te rozmowy, co ja tu tak właściwie robię, pośród tylu ważnych rozmów telefonicznych, pośród dźwięków mordowania klawiatury laptopa z lewej, z prawej, trochę z przodu i jeszcze z tyłu.
Tlk:
– Przepraszam, czy można otworzyć okno? Nie, bo córcia mi tu śpi i ten hałas ją obudzi.
– Ej, widziałaś ten nowy filmik na tiktoku na relacji u Damiana? Hahaha, nie, wyślij mi go. Jeeezu, ale ona ma tapetę, ja bym w życiu nie wystawiła zdjęcia z tak zrobionym ryjem.
– No haloo! No jadę już, wyjdziesz po mnie? A co u tego lekarza wyszło? Ahaaa, no, tylko zawieź rodzicom ziemniaki, żeby nie lecieli kupować na targ i takie ciężkie siaty dźwigać… – To od razu jakoś lepiej brzmi, ja bynajmniej czuję się tak, swojsko, domowo 😀 tylko wtedy jest zdecydowanie głośniej, zdecydowanie dłużej, jeśli chodzi o podróż. No i w lato…Zdecydowanie goręcej, zdecydowanie nieprzyjemniej, więc z dwojga złego już lepiej jechać jako ten szaraczek wśród arystokracji rozprawiającej na temat psychologicznych i wszelakich innych aspektów ocieplenia globalnego, rozwoju firm i takich tam. 😛

Z newsów z pierwszej ręki, trzeba wam wiedzieć, że Zenobia wczoraj zginęła zabita klepką, czy łapką na muchy. Różnie na to mawiają 😀 biedna, tak się starała przywitać gości. Z radością powitała ich na wejściu, a potem pełna energii latała przy kuchence, kiedy smażyła się kiełbaska z cebulką, a jednak zginęła…A taka była ładna…Amerykańska. Dziwne było obudzić się z samego rana już z automatu, kiedy nie latała nad głową prosząc o jedzenie.😂 kochana Zenia, na zawsze zostanie w naszych wspomnieniach.

Minione dwa tygodnie strzeliły jak z procy. Przez tydzień pobytu dziewczyn udało nam się zrobić smaczne placki ziemniaczane, zapiekankę makaronową i chyba już nie pamiętam co jeszcze, acz niewiele tego było ;D i prawie w każdy wieczór udało nam się obejrzeć jakiś fajny film z ad oczywiście. Jednym z ciekawszych, który zapamiętałam, był na pewno plan lekcji, nie ma sensu, żebym wklejała recenzję, odsyłam was do internetu. Za to teściowa podczas pobytu u Aleksika rozpieszczała nas niemiłosiernie naszymi ulubionymi smakołykami kiedy tylko mogła. Wizyta u kardiologa zakończyła się pozytywnie, pan doktor kazał mi dbać o przyszłego mężusia i karmić go warzywami, żeby brzuszek zrzucał. No i zrzuca, nie powiem, zawziął się, skubany, no tylko te warzywa, cholera…Nie wiecie, czy są jakieś takie…W proszku? Jak zupka chińska? Ten osobnik…Raczej…Nie lubi takich specyfików jak surówki, sałatki, albo gotowane warzywka 😀 😀 :Dudało nam się też podczas minionych dni donieść dokumentację do urzędu miasta, w sprawie wniosku o mieszkanie, który latem złożyliśmy. Trzeba uzupełniać co trzy miesiące zaświadczenia o dochodach. O, a jak przy urzędzie miasta już jesteśmy, to ostatnio moja mama spotkała burmistrza, z którym wdała się w pasjonującą rozmowę na temat naszego miejsca zamieszkania i prosiła, żeby ktoś zajął się tym terenem, a dokładnie chodzi o nasze chaszcze i ten chodniczek pomiędzy nimi. Zadzwoniła do mnie taka uradowana, żeby mnie o tym poinformować, ale ja wcale się z tego, rzecz jasna, nie ucieszyłam. Niech sobie jest jakie chce, ten chodnik i te chaszcze, przecież docelowo nie zamierzamy tu zapuszczać korzeni, prawda? Jeśli już miała potrzebę coś u niego wskórać, to trzeba było zagadnąć na temat tego, że staramy się o mieszkanie, czy nie dałoby rady coś przyspieszyć. Co prawda nie sądzę, że coś dała nawet rozmowa o tym cholernym chodniku, czy tam dróżce między chaszczami, mimo że burmistrz obiecał, że dowie się do kogo należy teren i na wiosnę coś z tym zrobią.

Zima nadeszła wielkimi krokami, a z nią wyzwania dla niewprawionych, albo inaczej, dla ostro początkujących w samodzielności. Okazuje się, że w tak dużej ilości śniegu i lodu pod nim, w czapce na głowie, laska to służy raczej jako odśnieżacz, niż pomoc w terenie, czapka sprawia, bynajmniej w moim przypadku, a mam raczej spory niedosłuch, że…Nawet na znanej trasie jestem…No…Delikatnie mówiąc…W czarnej dupie. 😛 w konsekwencji ostatnio oboje z Michasiem zgubiliśmy się w drodze do śmietnika, na szczęście on nie stracił zimnej krwi i szybko się odnalazł, ja czekałam w umówionym miejscu jako punkt orientacyjny do drogi powrotnej. Strach pomyśleć, co będzie jak będziemy chcieli iść do naszej ukochanej piekarni, albo do spożywczego, osiedlowego sklepiku – U Ani. Na razie nie było takiej potrzeby, ale…W końcu nadejdzie. W prawdzie można u nas zamawiać zakupy i od czasu do czasu się z tego skorzysta, jednak zauważam coś, co chyba jest dobre, tak myślę. Jak zachłyśniesz się już tym, że możesz iść sam do śmietnika, do sklepu, do piekarni, od czasu do czasu do rodziców, te pół kilometra i nagle staje się to dla ciebie niemożliwe przez śnieg, który ujednolica wszystkie powierzchnie i wszelkie punkty orientacyjne w postaci krawężników, skrzywień w chodniku, w jednolitość, irytuje to potwornie, że jednak trzeba prosić o tą pomoc, tak ostentacyjnie, nie tak, delikatnie, bo się zgubisz przypadkiem, w zamyśleniu, czy jakkolwiek, tylko tak, bo tak, bo inaczej się nie da i już w tym momencie sypie tak, że chcąc wydostać się z domu na umówiony jutro obiad, ktoś będzie musiał tu jednak przyjść. Uchhhh, co zrobić. Na pewno próbować dalej, jakkolwiek zrobić coś samodzielnie w terenie, a co…Będą przygody, nie? No i przede wszystkim, jakoś to przetrwać i modlić się o rychłą odwilż i zacisnąć te zęby, kiedy będzie trzeba tego widzącego, to po prostu przyjąć to na klatę.

W ostatnim czasie przeczytałam też najnowszą książkę Laili shukri, ale wydaje mi się, że to chyba najgorsza ze wszystkich, które do tej pory czytałam. Za dużo opisów, za dużo przytaczanych artykułów, za wolno rozwijająca się akcja, za mało emocji, za bardzo przewidywalna w porównaniu do wszystkich innych. Udało mi się też przypadkowo trafić i samodzielnie obejrzeć z ad film pod tytułem – słoń, który porusza kwestie homoseksualnej pary. W sumie, całkiem fajny film i zresztą pierwszy, jaki oglądałam na temat męskiej pary i w dodatku polski.

Wczoraj na przykład, przypadkiem strąciłam cały flakon wody perfumowanej, stojącej w łazience, w szafeczce. Trach, na płytki iiiii w drobny mak. Godzina 21.50, po osuszeniu płytek, w naszym mieszkaniu na pewno, na 100% słychać było tylko zapieprzającego dreamiego i electroluksika, które ten drobny mak wsysały w swoje pojemniki. Palce jako tako bez urazów, do dzisiaj szkło znajdujemy w różnych dziwnych zakamarkach, no cóż, flakon poleciał z dużym rozmachem z wysokości 😀 Może i ogarnęłaby mnie depresja, gdyby kosztowała więcej, niż dwie dyszki, a tak…Ogarnęło mnie tylko przeświadczenie, że jednak muszę kupić na te perfumy coś stojącego na podłodze, jakieś plastikowe pudło, czy tam organizer, lepiej nie kusić więcej losu, jeśli chodzi o kolejne flakony i to już dużo droższych perfum. No, ale ta woda za dwie dyszki był z mojej ulubionej serii biedronkowej – be beauty care – all my loving. Mega! Zupełnie w mój gust zapachowy. Mam też jedną mgiełkę z tej firmy, której do tej pory nie miałam – Orange Flower Vanilla i wspaniale komponują się na ciele, wyżej wymieniona mgiełka i woda perfumowana. Mgiełka zapachem przypomina jeden z moich ulubionych perfum – Hugo boss boss orange, a woda perfumowana wyżej wymieniona mnie bardzo przypomina również jeden z moich ulubionych zapachów marki avon – Cherish, ten podstawowy, bo jest jeszcze wersja z zapachem zielonego ogórka, a pfffeeee. 😀

Niestety dzisiaj nie zamieszczę żadnych barwnych opisów, apropos gotowania w naszej kuchni, bo w tym tygodniu żyliśmy na różnych sproszkowanych, ewentualnie gotowych rzeczach, no i trzeba w to wliczyć jedzenie podrzucane z drugiego domu. Tak to jest:
1. – Za dużo nagotowałam tej zupy, ten nie chce, ta nie chce, no i kto to zje? – Wiadomo, my. 😀 W przyszłym tygodniu raczej ruszy się praca w kuchni, bo co tu robić w tą zimę śnieżną, jak wyjść za bardzo się nie da, albo nie trzeba. Wyjmować mięso z zamrażalnika, gotować, smażyć, piec, żeby następnie jeszcze przed wyjazdem na święta do teściów rozmrozić lodówkę, o, taki jest plan. Chociaż nie, wiecie co…Dzisiaj na ten przykład do schaboszczaków, były wrytki z normalnych ziemniaków. Obierane przeze mnie, bo to ostatnio moje ulubione zajęcie, jak pamiętacie, obieranie warzyw rzecz jasna. Była suróweczka z jabłka i marchwi, ze śmietaną i cukrem i tu trzeba pochwalić pana domu, zjadł i nie piszczał, że bleee, że pffeeee, że to dla królika, że mu to przez gardło nie przechodzi. Kurczaki, coś trzeba wykombinować, jakiś patent na te surówki, sałatki, skoro tak mi się spodobało obieranie, ale żebym nie tylko ja to jadła. 😀 o, wiem! Wiem! Mam! Muszę to zapisać, żeby mieć świadków na to, że jak się zgodzisz, ale w komentarzu, to to spełnię. Kochanie, jeśli chociaż dwa razy w tygodniu zjesz sałatkę, lub surówkę warzywną, którą własnoręcznie sporządzę, raz w miesiącu, przyrządzę ci jakiś słodki smakołyk. Na razie twój ulubieny to blok czekoladowy, no ale mogę spróbować się zmierzyć z pishingerem, albo ciastem marchewkowym, w końcu po coś mamy Henryka w szafie, żeby miksował. 😛 to jak będzie? Czekamy na komentarz. Zanim zaczniesz krzyczeć, to pamiętaj, pan doktor kazał, a ty chcesz chudnąć, o.😂
No to co. Kończymy ten niezbyt owocny wpis, zawierający wszystko i nic, głównie bezsensowne blablaniny Katarzyny, ale i tak życzę miłego czytania.

Ps: Zastanawiam się nad tym, czy nie zacząć robić nagrań głosowych podczas przygotowywanych dań w ciągu tygodnia, żeby to potem wrzucić, okrasić wpisiki nie tylko słowem piśmiennym, ale i mówionym.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dziewiętnasta i dwudziesta.

Halo halo centralo! 😛 zgłaszamy się po dłuższej nieobecności.

Nie chwaliłam się wam, że mamy w domu zwierzątko. Mimo zakazu właścicieli mieszkania, żeby w tym domu nie było zwierząt, ten zakaz kilka tygodni temu został złamany. Tylko ciiii! Właściciele nie mogą się dowiedzieć. Z resztą, no wiecie, rozumiecie, żal odmówić zwierzęciu, niezależnie od tego, jakie by ono nie było, z jakiego gatunku się wywodziło, żal odmówić schronienia w te zimne i chłodne dni. Nie to, żebyśmy się jakoś bardzo starali, ona sama do nas przyszła, nie wiadomo skąd. Tyle razy miała okazję stąd zniknąć, ale nie zrobiła tego. Nie miałam pojęcia, że jest w stanie w tym domu aż tyle zabawić, ale skubanej jest tu dobrze. Żyje sobie spokojnie, nie jest groźna dla nas, toleruje gości. Kiedy tylko zobaczy światło słoneczne, dzienne, nie ma mowy o spaniu. Momentalnie pojawia się na wysokości mojej głowy i nie daje spać, bo upomina się o jedzonko…Chyba 😀 a jak wróciliśmy ostatnio po długiej nieobecności do domu, to strasznie się ucieszyła i wyleciała nam na spotkanie. Lubi dużo spać i generalnie raczej należy do leniwych, ale może powinniśmy jednak pomyśleć o jakimś kreatywnym urozmaiceniu jej życia, bo ona tylko żre i śpi, żre i śpi, o ile w ogóle coś żre xdd, ale kiedy tylko w kuchni zaczyna się szykować jedzenie, ona jak ten Puszek okruszek, zaraz przybiega, by ze mną być. Trzeba by ją zacząć trochę tresować. Szeleczka dzisiaj nadała jej imię, jesteście ciekawi jakie? I co to za zwierze? Otóż, właśnie przedstawiłam wam powyżej…Poproszę werble! Muchę Zenobię.😂😂😂😂😂

Jeśli by chcieć opisać jakoś w skrócie zaległości, to znowu ciężko jest coś napisać…Jeśli nadal mówimy o konstruktywnym pisaniu. Poniedziałek po ostatniej zapisanej niedzieli zaczął się bardzo wcześnie, ponieważ Aleksik o siódmej rano pędził zrobić badania krwi w związku ze swoją chorobą tarczycy, ale ja, jako przykładna narzeczona, również nie puszczam go samego o szóstej rano na pożarcie nie wiadomo komu. On do lekarza, ja na śniadanie i kawuszkę do rodziców. Po powrocie na obiad zrobiliśmy mielone, w zasadzie chyba nie jestem pewna, czy to było mięso mielone, ale może i tak, no, bo zmielone w taką drobnicę, ale smakowało jakoś tak…Niezbyt dobrze. W każdym razie, niezbyt podobnie do mielonego, chociaż zapach mielonego pozostał przy smażeniu. Chyba ulepiły mi się za duże kotlety, mimo smażenia po siedem minut na jednej stronie, z wierzchu były upieczone, a w środku trochę surowe, ale też nie wszystkie na szczęście.

Wtorek, środa i czwartek spędzone były poza naszym domeczkiem, u rodziców, a wynikało to z wiadomych przyczyn. Wtorek, elektro wizyta u lekarza…Albo, nie…Jak to się…No, ta wizyta, ale nie e-porada…Kuźwaaa! Oooo! Stacjonarna wizyta u lekarza ogólnego, zaraz po odebraniu wyników krwi. No, nie ma źle z tym moim Aleksikiem, nie ma źle, ale mogłoby być lepiej, to też trzeba przyznać. W środę pojechaliśmy rodzinnie na cmentarz. W sumie to jakoś tak dawno tego nie było. Rodzice zawsze jeździli dzień szybciej, żeby groby uporządkować, znicze zapalić, kwiaty zostawić. Tradycję trzeba wypełnić, o groby trzeba zadbać, ale niekoniecznie idąc tam spacerem, rodzinnie, żeby jednocześnie poczuć atmosferę tego święta. Byle szybko, szybko to załatwić, dlatego bardzo przyjemnie zdziwiło mnie to, że w tym roku było inaczej. Czwartek spędzony na leniwieniu i przygotowywaniu się do piątkowego wyjazdu.

Tak jest. Piątkowy wyjazd już z rana okupiony był sporym stresem, bo martwiliśmy się, co będzie z tym cholernym autobusem. Czy na pewno przyjedzie? Czy się nie spóźni? Na szczęście postanowił być punktualnie, więc podróż do Tomaszowa była uratowana. Tlk Lubomirski. Ponad cztery i pół godziny. Obiecałam sobie, po tamtych feralnych podróżach do Łodzi – Tlk Flisak, że nigdy, więcej, żadnego, tlk! Po moim trupie, ewentualnie. Okazuje się jednak, że tlk lubomirski postanowił mnie na razie, jednorazowo, przez podróż w dwie strony uspokoić, ponieważ jechało się bardzo sympatycznie. Bardzo przyjemna drużyna na trasie w obie strony, nieuprzykrzający życia pasażerowie, a w dodatku, Lubomirski jak się rozpędził, to dociągał prawie do 150, a to nie może się równać z ledwo dyrdającym do 70, 80/h na godzinę. Nooo dooobra, przed Malborkiem wyciągnął przez parę kilosków 110.

Po przyjeździe do odwiedzanego domostwa czekała na nas kaczusia, pieczone ziemniaczki i jakaś suróweczka, której nie pamiętam, ale kaczce tłuszczu nie żałowano, kiedy ją karmiono. W każdym razie było smacznie. Innego dnia, z upieczonych, ale niezjedzonych udek kaczusiowych udało się zrobić śmietnik warzywno-makaronowy. Nic innego, jak mięsko z kaczki zamiast szynki, czy kiełbaski, do tego cukinia, papryka, czosnek, cebulka, smażyć z ulubionymi przyprawami i posypać serem na końcu, a najlepiej, jeśli chodzi o składniki tego cudeńka, to jak by to powiedział The Food Emperor: Wpieeerrrrdol do gara wszystko co maszsz i co lllubysz i gotuj to na pełnej pyyyyyźźździe!🤣🤣🤣🤣🤣🤣 czy jakoś tak xd. Zrobiliśmy też coś, na co od dawna miałam ochotę, czyli Pishingera, albo inaczej, przekładańca i ciasto marchewkowe. Sporo z tego zabraliśmy na wynos, ewentualnie, na wyjazd. No i niesamowite placki ziemniaczane, a farsz do nich też wzbogaciliśmy pysznymi warzywami, bardzo podobnymi do kaczusiowego śmietniczka. No i moi drodzy, tu nadchodzi kulminacyjny punkt tego wyjazdu, bo oprócz tego, że bardzo miło spędzało nam się czas, oprócz tego, że co zjedlim, to wysra….Znaczy, to się mówi, co zjedlim, to nasze, ale, ja bym to przysłowie zmodyfikowała raczej. O, Co się nauczyłam, to moje, a nauczyłam się i to nie byle czego. Obierania marchwi, ziemniaków i wszelkich innych do obierania warzyw. Ja nie wiem dlaczego i nie wiem kto uczył mnie, że obiera się takie warzywa najlepiej i tylko i wyłącznie za pomocą nieruchomej obieraczki, to po pierwsze. Po drugie, tylko i wyłącznie obierając warzywo dookoła, żeby, najlepiej w całości złaziły obierki. No i u moich przyjaciół, nauczyłam się jednak, że warzywka najlepiej obierać tylko i wyłącznie wzdłuż warzywa i jak dla mnie, nigdy inaczej i po drugie, tylko i wyłącznie, ruchomą obieraczką. 😀 😀 😀 efekt jest piorunujący i to taki, że dzisiaj moja siostra została specjalnie chwilę dłużej, żeby zobaczyć, jak to możliwe. Niewidomi obierają ziemniaki. Dodatkowo, obierają je naprawdę dobrze, niewiele poprawek zostaje po umyciu mimo że dopiero co się tego nauczyli. To najprawdopodobniej wzbudza większy podziw i zainteresowanie, ewentualnie wzbudza większe zaskoczenie, niż kolejne dziecko Nowakowskiej spod osiemnastki xd. Dzięki za superową obieraczkę, moi drodzy, moi kochani, która obiera tak fajnie, cieniuśko, nie obiera warzyw i owoców w kostkę. 😀

W tym momencie znajdujemy się już przy końcu nadrabiania niedzielnych zaległości, ponieważ jutro jest niedziela i jestem pewna, że nie wydarzy się nic szczególnego. Chociaż nie mam pewności, czy coś szczególnego się właśnie nie wydarza w tej chwili i aż od wczoraj. Mamy gości/gościówy. Szeleczka nawiedziła ten dom, niczym jego dobry duch trzeci raz i zabrała ze sobą towarzyszkę Izabelę…A nie, Izabela to w popmundo, realnie to piękna Aleksandra, o wiedźmińskim usposobieniu. Nie nie, jeszcze daleko jej do wiedźmy, bo na miotle nie lata, odkurzacza się nie tyka, ale lubi zmywać gary.😂 i ma dwa, bardzo ważne atuty. Relaksujący dotyk i każdy kto lubi pić alkohol, z nią ten sport polubi jeszcze bardziej, ponieważ, Aleksandra nie dość, że dobrze polewa, to w ogóle nie pije.🤣 i tak sobie, we czwóreczkę do przyszłego piątku będziemy egzystować, gotować, był plan odwiedzić kino, teatr, ale nie ma chyba interesującego nas repertuaru nigdzie, o. Może przy okazji jakichś przygód nabędziem. Dzisiaj zmarnowałam kilka godzin tylko po to, żeby obrać ziemniaki, pokroić, przesypawszy do miseczki, przyprawiwszy i natłuściwszy olejem, upiec na blasze w piekarniku na papierze tylko po to, żeby w trakcie pieczenia się okazało, że to właściwie na nic, bo może było za dużo oleju i papier nim nasiąknął do tego stopnia, że porobiły się dziury, a ziemniaki piekły się półtorej godziny na 200 stopniach i wcale nie były chrupiące! Co poprawić? Jak to zmienić? Może jednak we frytownicy następnym razem, piekarnik chyba nas nie kocha xd. O, właśnie i jeszcze kolejna sprawa, jakie macie sposoby na rozróżnianie mrożonek? Bardziej chyba mi chodzi o kwestie oznaczania/podpisywania/coś w tym stylu, bo ja wariuję już z tym, że nigdy nie wiem co wyciągnę z zamrażarki.

O, a na zakończenie wpisu powiem wam, że do naszych domowych sprzętów dołączył nowy sprzęt. Mikser z kauflanda. Był w promocji, znaczy w gazetce jest w tym tygodniu. Mikser henryk, z uwagi na henryko podobną nazwę, jakąś taką niemiecką, co zamieścili na pudełku, ale na samym mikserze napisali: switch on hm-f0101. Henryk z misą na odpady, takim oto Henrykiem będziemy robić ciasto w tym tygodniu, a ciasta przyszłościowo, o. Na ten czas, żegnam się, do kolejnych zaległości.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela siedemnasta i osiemnasta.

Cześć wszystkim 🙂

Mokro, zimno, wilgotno, ponuro, nic nie zachęca do pisania i do robienia niczego twórczego w kuchni, w domu, w życiu. Czy takie są objawy jesiennej handry, he?😉 Jeśli tak, to zapewne macie już odpowiedź, dlaczego w zeszłą niedzielę nie pojawiło się kolejne wpisidło z niedzielnego myślnika. Właśnie dlatego, że tamten tydzień zleciał na jedzeniu potraw sklepowych, gotowych, a jedyne co nam się udało i oczywiście chciało przyrządzić, to smaczna sałatka z piersią kurczaka, czerwoną fasolą, kukurydzą, serem gołda, jajkiem i majonezikiem. Oczywiście pierś z kurczaka obowiązkowo przyprawiona w przyprawie gyros przed smażeniem, więcej przypraw nie dodawaliśmy, bo i nie było też takiej potrzeby. Gyros zrobił niesamowitą robotę, a ilość sałatki wyszła tak duża, że podzieliliśmy się nią z ludkami z mojego domostwa. O zawrót głowy tamtego tygodnia mogła przyprawić również jajecznica, którą sobie przygotowałam na kolację. Trzy jaja, ani dużo, ani mało jak dla jednej osoby, tak myślę, w sam raz, chociaż bywały czasy, że jak byłam młodsza to potrafiłam zjeść jajówę z pięciu z rana, a na wieczór kolejne pięć jaj na miękko. Ta jajecznica, o której wspominałam po wyżej, zawierała w sobie z pewnością więcej dodatków niż nabiału, a, bo ja lubię takie wymyślane. Jajecznica z serem, pomidorem, ogórkiem, kiełbaską, cebulką, czosneczkiem, mniammm! Ledwo to wszystko zmieściłam, ale ktoś musiał, co by opustoszyć lodówkę, przed wyjazdem, który miał się odbyć. No właśnie, miał się odbyć w zeszły piątek, wyjazd do Opola, na rewizytę w pewnym domostwie. No i prawie się odbył, wszak plecak był spakowany, akuratnio, na dwie osoby, nawet zanocowaliśmy na tą cześć u rodziców, bo stamtąd bliżej do dworca, a taksówki, okazuje się, jeżdżą tu kiedy same uznają to za stosowne, albo, inaczej, kiedy jakakolwiek centrala postanowi odebrać telefon. No i jak to jest? Mieszkasz sobie w mieście, wcale nie jakimś tam małym, bo tak ok. 40 tysięcznym, autobusy jeżdżą 4 na krzyż, w odległości raz na godzinę, o, nawet elektryczne, nawet gadające…Czasem, pomińmy fakt, że rozkłady na tablicach zazwyczaj nie zgadzają się z tymi w internecie, albo po prostu są podarte przez wandali, więc nigdy nie wiesz, czy przyjedzie wcześniej, czy jednak później, albo wcale. Jakoś tak się dziwnie tu zrobiło, ludzie przesiedli się w auta, komunikacji miejskiej mimo, że tu darmowa, nikt nie potrzebuje, prawie. No może oprócz dwóch niewidomych zamieszkującej przy ulicy Marii Konopnickiej 😀 i pewnie trochę starszych ludzi. Swoją drogą, strona internegowa mpk też jest taka, pożal się boże, nie do ogarnięcia, albo może ja nie umiem. No więc mieszkasz sobie w tym mieście, a bez pomocy, tak trochę, no na samym początku życia, nie jesteś w stanie dostać się na dworzec kolejowy, przeszło dwa kilometry od naszej ochmistrzowskiej kwatery. Przynajmniej dla nas, na razie, na ten moment jest to niemożliwe. Nie jesteśmy jeszcze na etapie, żeby samodzielnie eksplorując, nauczyć się trasy ponad dwukilometrowej na dworzec, co za tym idzie, porządnie dworca, a o orientacji nie ma mowy. Tak więc…Ja się pytam, albo ja nie pytam, ja wołam! Organizacjeeeeee z dwudziestoletnim doświadczenieeeeem! Pomóżcieeeee! 😛 Tak więc wspomniany wyjazd do Opola się nie odbył. Zaraz, jak to było dokładnie? Wyszliśmy w asyście mego tatka na przystanek autobusowy. Zimno, leje jak z cebra, kurtki nie nadążały przyjmować tyle wody, buty zresztą też nie, ot, adidasy, piękne, z Niemiec przywiezione w 2013, a dalej jak nowe, wyglądały jak ostatnia porcja gnoju z obornika, podejrzewam, że w ogóle wyglądaliśmy jak obraz biednego, niewidomego, czyli w zasadzie, tak jest najlepiej, aaa, no czyli nieźle.☺ po dotarciu na przystanek autobusowy okazało się, że, autobus odjechał godzinę wcześniej, ponieważ mojemu tatkowi się pomyliło i dzień wcześniej, sprawdził godziny odjazdów w dni powszednie, a że mieliśmy jechać w sobotę, no to…Dupa blada i Kanada. Do pociągu mającego dotoczyć nas do Tczewa na przesiadkę zostało się 20 minut i nie ma szans dotrzeć tak szybko z tamtego przystanku na dworzec, o taksówkach nie będę raczej wspominać drugi raz, bo nie ma sensu. 😀 a więc…Wróciliśmy grzecznie do domciu, zmoczeni jak nurt wisły, rozpakowaliśmy tobołek i uznaliśmy, że widocznie tak miało być. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że to nie ten czas na odwiedziny w Opolu. Z ciekawością śledziliśmy do końca trasę tego pociągu, bo byliśmy przekonani, że musi wydarzyć się coś podobnego jak wtedy przy okazji wyjazdu do Łodzi, albo jakaś inna tragedia, w każdym razie, nic nie dzieje się bez przyczyny i my w to jednak mocno wierzymy. 🙂

W tym tygodniu niestety też nie wydarzyło się w kuchni i w domu nic przełomowego, ale, za to, odkryliśmy, że w naszym mieście żyją hulajnogi. Jak to hulajnogi, stawiane w różnych dziwnych miejscach, a i tak chwała za to, że stawiane, a nie leżące i prowokujące do tego, żeby się na nich wyłożyć i położyć, a po chwili wstać, otrzepać się i zastanawiać się, co się tak właściwie stało. Nie mniej, pierwszą hulajnogę odkryliśmy na naszej haszczowej dróżce, gdzie po jednej stronie stoją jak zawsze samochody, a po drugiej stała sobie w pewnym odcinku dróżki hulajnoga. Na szczęście zdążyliśmy ją wcześniej zlokalizować laseczkami i ominąć. Druga hulajnoga, tego samego dnia, stała sobie bardzo blisko krawężnika, przy którym zazwyczaj idziemy na kolejnym odcinku drogi, ale jej nie zdążyłam zlokalizować i z całą mocą swego ciała władowałam się w nią i to tak, że kierownica złapała mnie w objęcia. Początkowo myślałam, że to jakiś człowieczek chwycił mnie w pasie i coś chce powiedzieć, przeprowadzić, już się chciałam oganiać od bezczelnych łap, a tu jak nie macnę, paczam, paczam, o, kierownica, ale co to jest? Rower? Skuter? Aaaaaa, hulajnoooga noooo! Dzień dobry, nie bądź pozdrowiona. Stała tam sobie kilka dni i nauczeni doświadczeniem już o tym pamiętaliśmy i w tym miejscu bez problemowo ją omijaliśmy, natomiast inne hulajnogi postanowiły pójść w ślad za swoimi koleżankami i następną napotkaliśmy przy przejściu przez skrzyżowanie. Stała sobie, nieopodal latarni i mało nie wylądowała biedaczka na ulicy, ale też zdążyliśmy ją namierzyć. W sumie to nie aż takie złe te przygody z tymi hulajnogami, ale zaapelowałam na grupie facebookowej z ogłoszeniami dla naszego miasta i poruszyłam sprawę tych nieszczęsnych dwukołowców, ludzie poparli, udostępniali, zdziwiłam się, że aż taka spora reakcja i poparcie dla sprawy będzie. Wiadomo, że nie tylko niewidomym utrudniają życie. No i z jednej strony, myślisz sobie, a po co to pisać, nic takiego się nie stało, a do ludzi to możesz mówić, a i tak nie dotrze. Tak samo jak nie docierają te kampanie – Piłeś, nie jedź, jedziesz, nie pij, czy jakoś tak. No ale z drugiej strony, co szkodzi napisać, może jednak trzeba trąbić do skutku w te puste dzbany 😀 i jakaś reakcja chyba jest, może nie na długo, ale albo to przypadek, albo ten post naprawdę na chwilę coś zdziałał, bo hulajnogi zniknęły z tych miejsc, co je spotykaliśmy.

W tym tygodniu mieliśmy też okazję zjeść łazanki, takie kupne i jakbym spotkała tego, co wpadł na pomysł zrobić łazanki ze słodkiej kapusty to, to, to…Przecież to wbrew przepisom bhp, eeee, tej, babuni, co też ja gadam.😂😂😂😂😂 Za to było też coś przyjemniuśkiego, otóż, po raz pierwszy w roku, nie obawiając się o atak bezczelnych os, napiliśmy się kawuchy z Pawełka na balkonie. Przynajmniej dwa dni były tak przyjemnie słoneczne, mimo przejmującego chłodku, ale właśnie taka pogoda kojarzy mi się z jesienią, albo inaczej, taką lubię. Wietrznie, może być nawet chłodnawo, ale słonecznie. Pewnego dnia, bodajże to był czwartek, postanowiłam zrobić na obiad kotlety schabowe. Ostatnio rozmawialiśmy o tym, że schabowe to będzie u nas sobotnia tradycja, ale że w czwartek trzeba było coś zrobić na szybko, to wyjęłam i schab i piersi z kurczaka. Na piersi miałam pomysł na, romantyczną kolację wieczorem. 😀 i powiem wam, że jeśli chodzi o ten czwartkowy obiad, to przy okazji jego robienia odkryłam kolejny pomysł na, jak zrobić zajebisty obiad i obejść się smaczkiem. Otóż, usmażone kotlety z buraczkami wylądowały na talerzach, a kiedy wzięłam kęs jednego z nich, okazało się, że…No dla mnie, smakuje…Knurem…Świniorem…Prosiakiem…Tłustym, niemytym.😂😂😂😂😂 Michaś się zajada, podśpiewuje. Ach jakie to pyszne, ach, jak dobrze przyprawione, jakie chrupciusie, mniam, mniam, a ja mam odruch wymiotny. Kilka razy w życiu w domu mojej mamie też trafił się taki ohydny w smaku schab i też powiedzieli, że mam paranoję i głupoty gadam, ale co zrobić, no nie wydawało mi się 😀 może nie wszyscy ten dziwny posmak mięsa wyczuwają, ale teraz z lękiem będę podchodzić do kolejnych schabowych xd, a z wymienionego wyżej obiadu zjadłam tylko buraczki. Ot, dieta wyszczuplająca, jak nic 😀 za to wynagrodziłam to sobie pyszną kolacją, czyli piersią kurczaczka z makaronikiem, żółtym serkiem, czosneczkiem, pomidorkami i sosem spaghetti bolognese 😀 a do tego, ukochany, wyszedłszy ze śmieciami podczas szykowania kolacji, przyniósł pyszne winko, białe, półsłodkie. No i tak oto, czwartek z knurem w tle i romantyczną kolacją, która ustawiła się na pierwszym planie się zakończył.

Późne wieczory uprzyjemniamy sobie dla odmiany kryminalnymi serialami z audiodeskrypcją. Na pierwszy ogień poszedł Rojst, a niedawno zaczął się osaczony. W przyszły piątek zaniesie nas, miejmy nadzieję, do Tomaszowa Mazowieckiego, a właściwie pod Tomaszów, w odwiedziny do znajomych. Teraz chyba problemu nie będzie, bo odjazd jest z samego Malborka i to w dzień powszedni, więc, raczej nie będzie szans na pomyłkę. 😀 😀 wczoraj, rodzinnie, z moimi siostrami, szwagrem i moim bratem odwiedziliśmy restaurację – Bistro na fali. Przeszła ona rewolucję Magdy Gessler w 2016 roku, dlatego obawialiśmy się z Michasiem, że nic na nasz ząb się tam nie znajdzie. Owszem, ja lubię wymyślne rzeczy, sama coś tam próbuję kombinować, jakieś dziwne połączenia, ale na te gustowne dania Gesslerowej chyba się nie nadaję, za prosta ze mnie kobita. Dlatego wybrałam sałatkę z z chrupiącym boczkiem, kurczakiem, miksem sałat, sosem miodowo-musztardowym i z gorgonzolą. Wszystko byłoby pyszne, gdy nie ten okropny ser 😀 😀 😀 Golonka, zupa rybna z krewetkami, pierogi z dziczyzną i pierś z kurczaka z mozzarellą, pieczarkami i frytkami, które zamawiali inni ponoć były bardzo smaczne, pierogów nawet próbowałam i rzeczywiście, sympatyczne, chociaż gdybym nie wiedziała, że to dziczyzna, to raczej pomyślałabym, że po prostu jakieś dobre mięsko, ale wiadomo, ja znawcą smaków to nie jestem. Raczej śmiało mogę ten lokal polecić, bo podają tam solidne porcje jedzenia adekwatne do swoich cen, tej sałatki nie dałam rady przejeść. 😀

Tymczasem kończę ten wpis, bo jest jakiś zaskakująco długi, jak na to, że nic się nie działo i zmykam pomóc ochmistrzowi, bo mnie potrzebuje. 😀 do następnego.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela szesnasta.

Dzień dobry🤪
Ostatnio pomyślałam sobie, że…A właściwie nie…Zastanawiałam się po prostu, w trakcie doprowadzania szklanej tafli do nieskazitelności, na cholerę komu lustro? A potem doszłam do wniosku, że już wiem. Otóż, zapewne w moim przypadku, gdybym tylko mogła się w nim zobaczyć, wpadłabym w samozachwyt.😂 a na pewno po tym tygodniu.
#Poniedziałek. Wspólna wyprawa do pobliskiej cukierni po zamówione kilka dni wcześniej pączki z czekoladą.
– Dzień dobry. My po zamówione pączki z czekoladą.
– A dzień dobry. Nooo, niestety, jednak nie przyszły, tak sobie o państwu myślałam, że na darmo przyjdziecie.
– Eee, nie na darmo, zawsze to forma spaceru, rekreacji, rehabilitacji, (Śmiech).
– Taaak, no to dobrze…Ale…O, żebyście tak państwo z pustym nie wracali, to mogę zaproponować serowe pączusie. Takie malutkie, puste w środku, pyyychhha.
– Tak, no to weźmiemy cztery i ten pyszny chlebuś.
Naprawdę, coraz większe mnie wątpliwości nachodzą, czy sobie tej cukierni nie odpuścić, 😀 😀 😀 co nie przyjdziemy, to tam prawie nigdy nic nie ma xd. Jak to mawiają? Człowiek planuje, diabeł rujnuje? No chyba tak…Tak tak tak…Na pewno jakaś rogata bestia pokrzyżowała plan na poniedziałkowy obiad. O, bigosik sobie zjemy. O, cały pojemnik w zamrażalniku czeka. O, nic tylko wyjąć, rozmrozić, na talerz włożyć i z chlebkiem wszamać. A taki ten poniedziałek był piękny…Taki mocno słoneczny…Delikatnie wietrzny, chłodny, ale dość przyjemnie chłodny…Taki, że energia w człowieka jesienna wstępowała i chandra ulatywała….No taki…Mmmmmua, mmmmmmua, mmmmmua. A co się po rozmrożeniu tego…Czegoś okazało? No chociażby to, że nie jest to ani bigos, ani gołąbki, ani lody nawet, o dziwo. Nie wiadomo co to, może jakieś bitki w sosie, albo cholera insza jeszcze wie, ale, w każdym razie…Niezdatne do zjedzenia, bo po rozmrożeniu stała się z tego galaretowata breja i…Ja na pewno nie odważyłabym się tego tknąć łyżką, a co dopiero językiem 😛 i w tej sprawie byliśmy również bardzo zgodni z szanownym przyszłym małżonkiem. –
A więc co na ten obiad? Znoooowuuu fryyytkiii?
– No a co zrobisz na szybko?
– No niby…Nic tak nie mamy, ale…Frytkiiii? Nieeeeee!😱 No dobra, zjemy.
– Należy tu za pewnik powziąć fakt, że tak na szybko szybko to by było co zrobić. Zupki z proszku 😀 a także za kolejny pewnik trzeba wziąć fakt, że pamięć dobra, ale krótka do tego, żeby kupić jakieś ziemniaki i zacząć rozprawiać się z ich obieraniem i tak dalej, a za kolejny pewnik trzeba wziąć to, że mimo że ochota jest, to poprzedzające ją w głównej mierze pyrkowe lenistwo też jest. ;D ale…Ale…Zawsze należy mieć nadzieję, że minie. No bo ile można jeść ryże, makarony i frytki…To głównie tylko moje zdanie, bo szanowny mówi inaczej, ale…O, czasem się chce zupy i to głównie nad zupami trzeba będzie teraz pracować, bo drugie dania wychodzą naprawdę dobre. A przy tak pięknej poniedziałkowej pogodzie, zachciało nam się wyskoczyć na kawkę do rodziców i przy okazji zakupić potrzebne produkty na bardziej udaną kolację w stosunku do obiadu. Tym razem tosty z chleba tostowego. Nie wiadomo dlaczego dwa z czterech postanowiły się tak brutalnie rozwalić ppodczas pieczenia, ale oczywiście były zjadliwe….A o to kolejny wniosek a propos robienia tostów…Nie znoszę potem doczyszczać tostera z przyschniętego sera. Staram się to robić najszybciej jak to możlie po takim w miarę ostygnięciu, nie mniej…Nie, na, wi, dzę! Więcej przy tym roboty niż przyjemności i byłabym wdzięczna, gdyby ktoś mi o tym przypomniał przy następnej chętce na smacznistego, gorącego tościka. 😛

#Wtorek. Śniadanie – m jak miłość. Kawa – m jak miłość. Szykowanie obiadu – m jak miłość. O tak, dokładnie odcinek 363. Fajnie tak powspominać przy domowych obowiązkach stare czasy, stare odcinki. Pomysł na: Kurczaka w sosie ziołowo-śmietankowym. Winiaaaaaryyy, dobre pomysły dobry smak!🎤🎶🎶🎶 Jakże się nie zgodzić z tą reklamą? Wyszło mi przepyszne. Tym razem nie przeprawiłam…W ogóle w tym tygodniu jakoś mi to w końcu zaczęło wychodzić. Czego nie można powiedzieć o tym, że bez jakiejś rejwy przy kucharzeniu w moim wydaniu się nie obejdzie. Wrzucam pokrojonego i przyprawionego kurczaczka na patelnię. Znajdował się on w takiej plastikowej miseczce, z której jakoś ciężko mi go było przerzucić na jeden raz na patelnię. No więc sposobem, sposobem, drewnianą łyżką dziada. Raz, jebut, dwa, jebut, trzy…Ups! Wszystko zlądowało wokół patelni z rozgrzanym już olejem. Ajjjjj, no to spróbujmy zabawić się w widzącego, przechylmy delikatnie miseczkę i z tej kuchenki, łyżką do miseczki, a potem już wycelujemy dobrze na patelnie. Jebut…Porcja z łyżki zamiast do miseczki zlądowała na podłodze.😂 na szczęście niewiele się zmarnowało, a reszta usmażyła się, roznosząc wspaniały zapach po domu. Następnie, z kolejnej miseczki, wrzucamy już bez kłopotu pyszne pieczareczki, których Aleksik nie lubi, ale tak jak wspominałam, na kompromisy trzeba chodzić, a następnie, kiedy to się tam wszystko jeszcze momencik razem podsmażyło, podlewamy to wcześniej zrobionym pomysłem na. Co prawda nie miałam śmietanki dwunastki, a mleczko zagęszczone, więc tak pół kartoniczka wlałam do miseczki i rozmieszałam to z całą zawartością torebuszki. O, właśnie, rozmieszałam, powiadają, rozbełtałam, powiadają, więc ja sobie znalazłam w swoim domu ulubioną łyżkę rozbełtuszkę haha :D. No i tak gotową potrawę włożyliśmy na talerze i wspaniale komponowała się z ryżem, o, przy okazji trzeba się pochwalić, do ugotowania go skorzystaliśmy z dobrych rad z komentarzy do którejś potrzebnej niedzieli. Skorzystane, zapamiętane, dziękujemy.😋😋😋 A co zrobić po tak pysznym obiedzie? Najpierw posprzątać, a potem…Zaplanować wspólny wieczór. Można zacząć od gorącej, romantycznej kąpieli pod prysznicem, koniecznie solo, bo wtedy okazuje się, następnego dnia się to oczywiście okazuje, że nie ma gumki do włosów.🤣

#Środa. Dynamiczne poszukiwania gumki do włosów czas zacząć. Jak się nie znajdzie, nie ma mowy o wyjściu z domu, a przecież jedną tylko mam, bo i po co mi więcej, skoro nie tylko do mężczyzny podchodzę z uczuciem i sentymentem, ale i do przedmiotów :D. Za komodą? Nie ma. Pod ławą i fotelami? Nie ma. Za łóżkiem, pod łóżkiem? Nie ma. W łazience i wszelkich jej zakamarkach? Nie ma. No więc powiedzcie mi, jak to jest, żeby nie wypić ani kropli alkoholu i tak kompletnie nie pamiętać co się zrobiło z gumką do włosów? Do tej pory nie wiem co z nią wtedy zrobiłam, ale za to Aleksik w środę zrobił fenomenalne skrzydełka z kurczaka, które, jadłam sama, bo tego też nie lubi. Do prawdy, lepiej go ubierać jak karmić, drodzy państwo. 😀 i nie wiadomo dlaczego decyduje się na te brutalne kroki, takie jak przygotowanie obiadu dla ukochanej, którego on sam nie tknie nawet koniuszkiem języka. Rozważając to tak czysto filozoficzno-psychoanalitycznie…Dochodzę do tego, że powodów jest kilka. Otóż, albo jego miłość do mej osoby jest tak wielka, że sam rezygnuje z jedzenia, żeby zjeść byle co, ale sprawić mi tę przyjemność zjedzenia nie byle czego tylko czegoś, co lubię, albo chce się szybko pozbyć mięsa z lodówki, bo wypadałoby ją rozmrozić.😂 albo, może jedno i drugie naraz.

#Czwartek.
– Idziemy na ogórkową do rodziców. Przy okazji trzeba pozałatwiać kilka spraw. No kurde, ale gdzie jest ta gumka nooo! No to już przestaje być śmieszne, naprawdę! Święty Antoni, pomóż nam znaleźć te gumkę do włosów.
No i nagle, cudem jakimś, Aleksik pochyla się w okolicy łóżka! Jest! Mam ją! Ale…Ale…Ale jak to? No kurde, przecież odkurzaliśmy tu wszędzie kilka razy w tygodniu, pod łóżkiem, za łóżkiem, wszystko było odsuwane…No tak? Po prostu, jak dla mnie modlitwa do Świętego Antoniego ma odpowiednią moc i już nie jeden raz się o tym przekonałam, a w tym wypadku, żałuję, że tak późno z niej skorzystałam. Gumka się znalazła, można więc w łazience do konać odpowiednich przygotowań na wyjście z domu.
– Hmm, których by tu perfum użyć?
Zdążyłam siebie tylko zapytać o to w myślach, a w międzyczasie, przypadkiem, trąciłam paluszkiem taką felerną mgiełkę w szklanej butelce. Trzask! Po butelce. Delikatny syk świadczący o tym, że cała zawartość się rozlała na te cholernie trudne do czyszczenia płytki w łazience. No i to tak słodko, przed samym wyjściem, cholera…No nie, zapewne na jednego świętego przypada jeden rogaty, który w tym wypadku bardzo się zezłościł, że gumka się znalazła i postanowił się zemścić. No cóż, trochę mu się nie udało, bo i tak tej mgiełki nie lubiłam, a po drugie, butelka stłukła się tylko na dwie części. No więc od razu trzeba było to wymyć i wyodkurzać, a zapach, no może nie najgorszy tej mgiełki pozostał, a ogórkowa smakowała jeszcze wyborniej.

#Piątek. Oj, duże zakupy, bo i dużo pracy. Szykowaliśmy tego dnia imprezkę na sześć osób, a przy okazji produktyu na sałatkę, którą chciałam zrobić wczoraj i na blok czekoladowy, który też miałam zamiar zrobić po raz pierwszy. Dla gości sałatka dość zdrowa, z rukolą, fetą i pomidorkami, a wszystko to polane sosem sałatkowym greckim. No, tylk trochę się przeliczyłam w proporcji trzech łyżek stołowych wody. Nigdy nie wiem, albo raczej, nie umiem jak odmierzyć sobie wodę na łyżki, żeby potem przenosząc to do naczynia nie wylać zawartości, tak samo jest z olejem. No nic, ale i tak wyszło smaczne, bo z wodą przesadziłam, ale z olejem nie i smakowało wybornie. Następnym razem dodam tam jeszcze zielonego ogórka i uprażę słonecznik, to dopiero będzie petarda! Do tego, na talerzyk trochę swojskiej kiełbaski, boczku, kaszaneczki, prosto od teściów, ale z naszego zamrażalnika 😀 i impreza się udała. No i obiad przedimprezowy też bardzo szybki. Krokiety z mozzarellą i pieczarkami, bo innych nie było. Domyślacie się, kto musiał zjeść tego więcej, prawda?

#Sobota. – Gdzie jest pierś z kurczaka, którą kupiłam wczoraj na sałatkę? Przecież na pewno wkładałam ją do zamrażalnika, no halooo! Jeeeeessssu ja to kiedyś głowę zgubię. Cała lodówka przeszukana, a piersi się nie znalazły. Nawet modlitwa do Antoniego na razie nie pomogła, ale czasem to trzeba poczekać. Kawę do ekspresu trzeba dosypać. O, a jak to z kuchcikowaniem kuchcikowej bywa? Kawa się dosypała, a niewielka ilość ziaren za ekspres, za mikrofalę, pod czajnik, no i na tą szafkę. Ile się dało, wyzbierałam, a potem mówię, do mojego tytanowego chłopa.
– Słuchaj no, Michale, weź ze mnie odłącz te ustrojstwa, podnieś, a najlepiej przestaw na czas jakiś, bo ten blat cały muszę ogarnąć. Nie wiem ile tej kawy jeszcze zostało.
A że wcześniej uzbierana kawuszka zlądowała na górze ekspresu, na ściereczce z zamiarem wrzucenia tych kilkunastu, dziesięciu ziaren do ekspresu, nnnno to…Ta przepyszszszna kawuszszszszka wylądowała sobie, gdzie chciała podczas, gdy Aleksik brał Pawełka w ramiona. Och, kto by pomyślał, że taki dźwięk, jak spadające na podłogę ziarna kawy, może rozbawić do łez. Taka pierdoła, a śmiech, to zdrowie i rzecz potrzebna. Mimo odkurzania zawziętego jak chihuahua, do końca dnia ta kawa skądś spadała bawiąc do łez. Niemniej bawiła wciągana do odkurzacza. 😀 No więc skoro z sałatki nici, najpierw trzeba zrobić obiad. Pierwszy raz sama rozbiłam kłotlety. W dotyku się takie cienkie wydały, ale jak je usmażyliśmy, to już jakieś takie grubawe się zrobiły haha i co najważniejsze? Mogłyby być ciutkę więcej przyprawione! Ha! Idziemy w dobrą stronę. Skoro po obiedzie posprzątane, to znak, że można z powrotem nabałaganić, a w dodatku, nie samemu😁.
– Szeleczko, chcesz pomóc mi nabałaganić w kuchni?
– Że co? Ale jak? Nie rozumiem…
– Zwyczajnie. Czytaj mi przepis do słuchaweczki, skoro i tak już gadamy, a ja będę czynić według tego bałagan w kuchni.
– Aha, no dobra! (Śmiech).
– ½ szklanki mleka. Masz?
– Taaa. Nalałam. Oooo kurrrrrrrwaaaa!
– Cooo, co się stało?
– Właśnie trąciłam otwarty karton z mlekiem i czeekaaaaj bo powódź!
– Dużo się wylało?
– Na szczęście nie aż tak. Dobra, ogarnęłam. Co dalej?
¾ szklanki cukru. 3 łyżki kakao.
– No niestety nie mam tyle, dam ile mam.
– Noo, to nie wiem czy wyjdzie jak powinno.
– Ja też nie wiem, pierwszy raz robię. Co dalej?
– Kostka masła. Masz to wszystko w garnku?
– Taaa.
– No to odpalaj kuchnię i mieszaj aż się rozpuści.
No i oczywiście po jakimś czasie składniki się pięknie rozpuściły i połączyły, a więc zdjęłam garnek z kuchenki i stopniowo dodałam dwie szklanki mleka w proszku, intensywnie mieszając, mieszając, mieszając, aż zgęstniało jak…Jak…o, jak, Tomecki to wczoraj dobrze powiedział, jak nutella. Wiadomo, że w mleku w proszku było wszystko wkoło na szafce, na której je otwierałam, a co najważniejsze, nie zrobiłam jakiejś dużej tej dziurki w opakowaniu, ale trochę się rozsypało…Na koniec pokruszyłam herbatniczki i voilà", pierwsze, prościutkie ciasto z okresu prl mamy zrobione. Najgorsze było przelać to do foremki i równo rozprowadzić, ale w miarę mi się to udało. Tężało to sobie pięknie przez noc w lodóweczce, aż dzisiaj stało się przysmakiem dla nas i rodzinki przy poobiedniej kawusi.

No i tym sposobikiem dobrnęliśmy do końca tego tygodnia. O czym zapomniałam? Wiem, że colorino mieszka już z nami od piątku, więc jutrzejsze sortowanie prania powinno pójść jak z płatka, a na zakupy z mamą umówiłam się już o 9.30 rano. Sama nie wiem jak to osiągnąć i co ja najlepszego zrobiłam, ale…No…Byle nie wiało aż tak jak dzisiaj, a wtedy to wszystko powinno być dobrze :D. Plany wyjazdowe na najbliższy czas się szykują, a czy wypalą…Zobaczymy. Do następnego.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela piętnasta.

Dobry wieczór wszystkim, moim dalekim i moim bliskim! 😛
Jak to jest, dlaczego tak jest, że ślepemu to zawsze wiatr w oczy? Wtedy, kiedy wieje oczywiście, a dziś wieje z mniejszym zapałem niż wczoraj, ale…Nie zmienia to faktu, że wieje mocno i chyba wolę gubić się w śniegowych zaspach, niż iść dobrze znaną drogą i nie słyszeć nikogo, niczego przez ten cholerny wiatr. 😀
Wiecie co jest najgorsze w pisaniu, oprócz samego pisania, bo to długo schodzi, jak się ma dużo do przelania na papier? Na jaki papier, przecież to wszystko w internety idzie. No to dobrze, na e-papier. Więc najgorsze jest to, żeby jakoś zacząć. Czasem idzie to jak z płatka, jest pomysł na humorystyczny początek. Czasem jak go nie ma, to napisze się jedno, albo kilka słów i reszta układa się sama. Cały wstęp, od niego rozwinięcie i zakończenie. Dzisiaj po raz pierwszy mam wrażenie, że ten początek to lanie wody. Zero pomysłu na wstęp, rozwinięcie i zakończenie hahaha, miejmy nadzieję, że się rozkręci.
O piątku, który nastał sobie po czwartkowym wpisie dodanym zaraz po podróży raczej nie ma co pisać. Nuda, zakupy i obiad u rodziców, próba ogarnięcia mieszkania po przyjeździe spełzła na niczym. No nie tak zupełnie, na leniwieniu z serialami i pogaduchach z frendsami :Da, chyba nie…Coś was chyba okłamałam. Jednak musiał nadejść czas kolacji i zrobiliśmy sobie po raz pierwszy sami, bez kontroli nikogo tosty. Wyszły pyszne…No tylko…Może następnym razem jednak kupować ten dedykowany chleb od appla….Znaczy tostowy, bo na tym zwykłym to jakoś trudniej to idzie.
#Sobota. Nic tak nie umila mycia, czyszczenia, polerowania, wycierania, jak serial włączony na edifierkach w dobrym towarzystwie oczywiście. Do prawdy, kiedy w leśniczówce tyle się dzieje, to te zabrudzenia z kuchennych płytek na ścianach jakoś łatwiej schodzą, wiecie? Nie wiadomo kiedy w szafkach kuchennych, uprzednio wyczyszczonych z wszelakich tłuścizn, czy ewentualnych rozsypanych przypraw, wszystko układa się pod linijkę. To samo dzieje się w wypadku szafek z ubraniami, kurzy na komodzie i ławie, tym razem już przy na dobre i na złe i na sygnale. Magia jakaś…Naprawdę wystarczy sobie to włączyć, żeby nerwy przestały się szargać w stylu: Jeeeeezu ile tu kabli, no i jak tu niby ostrożnie zetrzeć kurz? Dooobrze, że są te seriale!😂 Kiedy wszystko z grubsza już ogarnięte, wypadałoby zabrać się za robienie obiadu. W sobotę zabraliśmy się po raz pierwszy za robienie schabowych. Były już rozbite, więc wystarczyło tylko wrzucić je do jajka i potem do panierki, a ponieważ ostatnio, kiedy ktoreś z nas stanie na wadze, ona wyświetla komunikat: Proszę wchodzić pojedynczo, no to…Cóż zrobić…Nie ma rady. Zawsze powiadali, słuchaj ojca, matki, a teraz trzeba słuchać wagi.🤣 a mówiąc poważniej, stwierdziliśmy, że każde z nas jednym kotlecikiem naje się w zupełności. W tym domu istnieje również brak przekonania do jedzenia ziemniaków…Albo może istnieje całkowity brak motywacji do rozprawiania się z nimi, więc do takich potraw jak schabowe, jemy frytki z frytownicy beztłuszczowej, a żeby było jeszcze zdrowiej, no to…Słoik domowych buraczków, na dwoje, o! A żeby było sprawiedliwie, każdy usmażył po jednym kotlecie. Okazało się, że wyszły lepsze niż w domu. Przyprawione idealnie, niezbyt mocno, nie za słabo, panierka nie odpadła, aż żal było jeść…Czy też, żal było, że jednak tylko po jednym kotlecie do zjedzenia było…Ale, nie ma się co cieszyć. Ja wyczucia do przypraw nie mam, po prostu nie mam i już. 😀 przyprawić w sam raz uda mi się raz na ileś potraw. Dlatego, kochani twórcy urządzeń dla niewidomych, weźcie ten problem pod uwagę w najbliższym czasie. Mówiąca przyprawialnica przydałaby mi się jak najbardziej.🤣
#Niedziela. To jeden z dni, który lubimy najbardziej. Wcale nie dlatego, że niedziela uważana jest za dzień, w którym się człowiek opierdziela, nie nie. Po prostu, przynajmniej w naszej okolicy, w okolicy każdej ulicy, jest bardzo mało ruchu, co jednocześnie daje przyjemną ciszę, kiedy podąża się spacerem na niedzielne, rodzinne obiadki. Na śniadanie, chleb w jajku, czy jak kto woli, tosty francuskie. Jajo rozbite, przyprawione, chlebki obtoczone, smażyć nadszedł czas. Byle nie za długo, ani nie za krótko. O ile problemu z przewracaniem schaboszczaka nie miałam, tak z chlebem coś mi nie szło. Wtedy do akcji wkroczył on…Wysoki, barczysty, przystojny i z delikatnym zarostem….A nie, sorry…To efekt czytania książek i tworzenia rollplaya w popmundo. Wróć, jeszcze raz. Wtedy do akcji wkroczył on. Kochany, niezastąpiony, zawsze pięknie pachnący, o głosie niskim tak, że na jego dźwięk…Topią się szczypce na patelni. Tak jest, to się stało, to nie film. Aleksikowi stopiły się nasze plastikowe szczypce podczas przewracania chlebka.🤣 metalowych nigdzie nie możemy znaleźć, ale mamy już dwie pary drewnianych. Powiem wam, że w życiu nie jadłam smaczniejszych tostów francuskich, z delikatnym aromatem i kawałkami plastiku. Było smacznie! Mniam! Polecam! Magda Gessller!
#Poniedziałek. Mówią, jaki poniedziałek, taki cały tydzień. No i w zasadzie można by powiedzieć, że tak było. W poniedziałek nic nie nastrajało do tego, żeby się z łóżka szybko zerbać. Zupełnie tak, jakby nasza okolica zmówiła się i nie wiadomo dlaczego nie chciała nas budzić. Na parkingu, który już widać z naszego balkonu cisza. Samochody nie brum brum, śmieciarki nie piiiip, piiiip, piiiip, ludzi ani widu, ani słychu. Co to, znowu pandemia? No nie wiadomo co myśleć. Najlepiej wstać, na przekór światu i robić swoje. Czyli odważnie, z optymistycznym podejściem do sprawy przede wszystkim, zabrać się do robienia pierwszej, autorskiej jajecznicy. W domu już tylko trzy jajka. Jak wobec tego dwie osoby mają się najeść jajecznicą z trzech jaj? Uwaga, bo odpowiedź was zaskoczy…Zupełnie, w ogóle się jej nie spodziewacie. Jakoś muszą.🤣🤣🤣 przecież trzeba spuszczać z tonu z jedzeniem…Do tego może, ale to tak zupełnie ewentualnie jakaś owsianka lubelli, ewentualnie kromeczka z odrobiną masełeczka 😀 Jaja rozbite, cebulka pokrojona, szyneczka też. Masło na patelni, tak sobie trochę, ani mało, ani dużo, grzeje się, rozpuszcza się. Tak jest, wjeżdża szyneczka z cebulką, mieszam, przez chwilę podsmażam, a gdy uznaję, że to już, biorę miseczkę z rozbitymi i przyprawionymi jajami i…Nagle…Dotykam palcem rozgrzanego palnika. Odskakuję tak gwałtownie, że jakaś część zawartości z miseczki rozlewa się na podłogę i nie wiadomo ile tak naprawdę zostało do podziałki z trzech rozbitych jaj. No i znowu ten stan zawieszenia…Co robić…Smażyć, żeby się nie spaliło, czy wycierać podłogę? Trochę tego, trochę tamtego…A w międzyczasie trzeba jeszcze ratować palec, bo miałam wrażenie, że zostało z niego niewiele więcej co z tych przeklętych szczypiec poprzedniego dnia. W konsekwencji jajecznica smażyła się na dużym ogniu, przemieszana co kilka chwil, podłoga się wycierała, palec się ratował…No i z jajecznicy zrobiło się…Coś na kształt grudek w postaci jaja sadzonego suchego jak wióry w tartaku, z cebulką i kiełbaską…Trochę zabardzo pieprzne, jak zwykle, żadna nowość, ale Aleksikowi smakowało. Najadł się, najważniejsze. Ten dzień, jak dobrze się zaczął, tak oprócz tej jajecznicy był naprawdę całkiem dobry, no może poza tym, że u mnie pamięć dobra, ale czasem krótka i nic to, po raz kolejny, żadna nowość, że zapomniałam wyjąć z zamrażalnika paszteciki roboty domowej kochanej teściowej, żeby je zjeść z barszczykiem na obiad. Ot co, wigilijne danie, a czasem w październiku się chce, nie? Na szczęście zbliżały się zakupy z mamą, więc mogłam coś na to zaradzić. Po raz pierwszy miałam iść do rodziców sama. Zawsze chodzimy razem. Aleks sam poszedł już raz, kiedy byli u nas SkyDark z Szeleczką, natomiast ja jeszcze nie miałam okazji. W zasadzie to pewnie miałam, ale ten przystojny, zawsze pięknie pachnący gentelman niebardzo chce mnie samą gdziekolwiek puszczać, a ja wcale nie traktuję tego jako czegoś w rodzaju klosza nakładanego już przed ślubem, czy zamykania w jakiejś klatce. Wprost przeciwnie, tego zawsze brakowało mi w związkach, żeby ktoś się martwił o to gdzie pójdę, jak pójdę, o to co zrobię. Nie zawsze, albo chociaż nie do przesady. – A co jeśli się zgubisz? – Gdzie, na tej trasie, którą przemierzamy razem już od ponad czterech miesięcy? – No, a co jak stanie ci się coś na pasach? – Z tobą mi się nic nie dzieje, samej też nie. – Może chociaż odprowadzę cię do naszego osiedlowego sklepu? – Nie, dziś idę sama, koniec, kropka. – Zgoda, ale jak dotrzesz na miejsce, zadzwoń, a jak będziesz wracała, wyjdę po ciebie i spotkamy się przy sklepiku. – Okeeej, na kompromisy też trzeba chodzić. Po rozmowie. Nawet jeśli trochę mnie to chwilami złości, to jednak bardzo to doceniam, uważam to za urocze, kochane…Dla mnie tak powinno być. Te drobne gesty właśnie doceniam w Michasiu najbardziej. Kiedy dzieliła nas jeszcze odległość, często dzwoniliśmy do siebie tylko na chwilę, żeby powiedzieć kocham. Bez tych drobnych gestów zapewne nie byłoby nas dzisiaj w miejscu, w którym jesteśmy. Bez tylu pasjonujących rozmów nocami, nawet bez nieporozumień większych i mniejszych, ale one też przynoszą efekty i to jest najważniejsze. Do rodziców dotarłam faktycznie nie bez problemów, to znaczy…Nie bez jednego. Zagubiłam się na ulicy dojazdowej, która jest szeroka, a w dodatku wjeżdżały tam jak na złość auta i zupełnie mnie zdezorientowały. Na szczęście była tam jakaś kobieta, najprawdopodobniej bezdomna szukająca czegoś w śmietnikach, ale pomogła mi dostać się na te podwujne pasy. Ona sobie poszła, ale za to dwoje ludzi się do mnie niemal przykleiło jak magnes. – A czego ty tutaj szukasz? – Ja? Ja chcę przejść przez pasy. – No to chodź, chodź, przeprowadzę cię. – Nie, naprawdę nie trzeba, poradzę sobie, znam tu wszystko, chodzę tu prawie codziennie. – Ale dokąd pani chce iść? Na jaką ulicę? Zaprowadzę panią. – Kobieto, nie pytaj, bierz za rękę i przeprowadź przez pasy. – DziękujE! Dziękuję! Naprawdę, nie trzeba! Dzida, szpula, czy jak to się tam…Trzeci bieg, turbodymoment, tup, tup tup tup tup tup tup. Zgubiłam ich…Ufff! No i dalej poszło jak z płatka. Jestem, doszłam. Aleksik poinformowany, trzeba wypić kawuchę z poczciwym ojczulkiem, iść na zakupy i wracać do hałupy. 😀 Przecież zostawiłam tam pana domu z całkiem niezłą stertą roboty. Zmywanie, pranie, odkurzanie…Koń by się uśmiał, ale chłop może paść i co wtedy?😏😏 Z pełnym plecakiem wracałam do domu. Tak jak obiecałam, spotkaliśmy się przy sklepiku, tym osiedlowym, a przy okazji poinstruowałam, żeby Aleks wziął plecak, jeszcze jeden plecak, soki się kończą, woda się kończy, mleka nie ma…Koń by nie udźwignął, ale na szczęśćie Aleksik tak😈😈 – Dzień dobry. – Dzień dobry. – Czy może pani poinstruować jak dojść do lady? Nie chcielibyśmy tu laskami niczego pozrzucać. Cisza, więc trzeba sobie radzić. Znaczy, można, byle z wolna i z ostrożna. – O! Uwaga, słup! – A więc jednak, można się odezwać. Rzeczywiście, jest tam słup, tylko po co? Może podtrzymuje stropy? A może ma blokować ewentualnego złodzieja przed próbą szybkiej ucieczki? – Co podać? – Trzy soki tymbark wiśnia, dwa mleczka półtora procent w kartonie. Wszystko stawia przede mną, uprzednio nabijając na kasę. – Wszystko? Tak, dziękuję. Płatność kartą. Klik klik klik klik. – Czy może mi pani nakierować rękę? Nie wiem gdzie ten terminal się znajduje. Znowu cisza. No więc machać ręką można, byle z wolna i z ostrożna. – Piiiiiiip! Poszło. O, cudownie! – Zapakować panu? Zapakuję. A więc jednak, można zrobić coś więcej i wyjść poza strefę komfortu? Nie wiem z czego wynikał ten jej brak reakcji momentami. Nie kojarzę kobitki odkąd tam chodzimy, była raczej starszawa, może głuchawa…Może pierwszy raz trafiło jej się w życiu piękne monstrum niewidomej kobiety i przystojnego niewidomego mężczyzny i nie mogąc się napatrzeć ignorowała prośby? A może powzięła sobie za cel reagowania tylko na tego mężczyznę. Nie wiem, nie dowiem się tego, ale zapakowała, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Następnie udaliśmy się do cukierni. To kilka kroków dalej, a czekają niemal z rozciągniętym czerwonym dywanem. – Państwo zapewne tutaj. – Tak, do cukierni. – Jasne, podprowadzę do lady. Zwinnie, szybko, o to chodzi. – Co podać. – Czy macie państwo chleb oliwski? Oj nie, nie dostajemy nawet takiego, ale mamy nasz firmowy z cukierni niucka. – Mały, krojony? – Tak. – To poprosimy. – Oczywiście, coś jeszcze? – Są może dzisiaj gniazdka? – Oj nie, nie ma. – Jaka szkoda. W takim razie to wszystko. Płatność kartą. – Jasne, terminal jest tutaj, nakieruję pani rękę. Piiiiip, o, proszę. – Dziękuję. – Zapakować pana? No, no dobrze, jeśli to nie problem…- W żadnym razie. A potem już tylko romantyczny powrót do domu. Ona i on, wędrujący wąską ścieżką pośród haszczy. I nie ma tam nic, oprócz stada aut po jednej stronie trawnika. I nie ma tam nic, oprócz rozrastającego się krzaka latem pełnego os, śmierdzącego piwskiem i ponoć zamieszkiwanego przez szczury. I nie słychać nic, tylko przyjemny terkot dwóch białych lasek, różnych firm i różnej długości. A po wejściu do domu, romantycznie, rozładowują wypchane zakupami plecaki, a potem zdobywają się na przyrządzenie romantycznego obiadu, w postaci barszczu czerwonego z torebki i krokietów z mięsem z biedronki.
#Wtorek miał być obfitujący w gości zza gramanicy. Dowiedzieliśmy się o tym wcześniej, ale przygotowania zaczęły się dopiero we wspomniany wtorek. Ach, jakie tam znowu przygotowania, zwykłe sprzątanie i cukierki do kawy, o. Zapowiedziała się kuzynka z ośmioletnią córką. Jak to niewidomi mieszkają, jak to mieszkanko wygląda, jak sobie radzą. No niestety, takie są konsekwencje tego, jak wszędzie chodziło się z kimś, od małego. Kiedy następuje taka rewolucja i rodzina zaczyna się tego dowiadywać, no to trzeba to sprawdzić. Nie! Jak to możliwe! Wszyscy mieliśmy się spotkać na obiedzie u rodziców, a stamtąd mieliśmy przyjść do nas. Niech popatrzą, niech z zachwytem obserwują, jak idziemy pięćset metrów samodzielnie, z laską, nie za rączkę i w dodatku się nie gubimy. Przecież o to im właśnie chodzi, prawda? No więc przyszliśmy, zjedliśmy. Kuzynka z córką i z moją siostrą tego dnia były jeszcze za jakimiś tam sprawami i zwiedzaniem czegoś tam w Elblągu. – Wiecie co? Nie damy rady już dzisiaj do was przyjść. Jesteśmy zmęczone po tym Elblągu, tyle się nałaziliśmy. No ale chyba się nienastawialiście, prawda? Będziemy tu jeszcze jakiś tydzień, wpadniemy innego dnia. Nie robi wam to różnicy, prawda? Nie, skąd, tylko następnym razem, po prostu nie będzie nas w domu. 😛 To oczywiście odpowiedź znana tylko dla czytających 😀
#Środa. W środę w kuchni rządził mój przystojniak. Ja w zasadzie tylko rozmroziłam i przyprawiłam udka z kurczaka, a on je upiekł i dorobił po solidnej porcji frytek dla każdego. No i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy to stwierdzam, że frytki są już nuuudneeee, trzeba zacząć molestować te ziemniaki, ryże i makarony. Do tego mieliśmy po solidnej porcji ogórków konserwowych. Dla mnie jak zwykle kurczak był za słony, ale Michasiek mlaskał, kwiczał i krzyczał z zachwytu. Jak można mieć tak wysoki próg słoności? Na dodatek pod wieczór tata dostarczył nam przepyszny tatar z łososia sałatkowego od mamy. Sama jeszcze nigdy nie robiłam i dokładnie nie znam składników, wiem tylko, że łososia skroić bardzo drobno, razem z cebulką, ogórkiem konserwowym, papryką i posypać koperkiem, ale nie mam pojęcia, czy trzeba to skropić jakimś olejem, oliwą…
#Czwartek. Postanowiłam, że zrobię żurek, w wersji dla leniwych oczywiście. Czyli żurek z torebki. Z filmików na youtube już wiem, że pan Makłowicz to raczej by mnie zrugał, niż pochwalił, choćby mi ten z torebki nie wiem jak dobry wyszedł. Dla niego najlepszy jest żur na zakwasie, kiszony przez cztery dni, czy jakoś tak. Nieważne. Sposoby robienia mojego żurku poznałam dwa. Moja kochana mama twierdzi, że taką torebkę żurku wsypuje w momencie, kiedy w garze odmierzy sobie 3 szklanki wody, a następnie miesza, póki nie znikną wszystkie grudy, potem wstawia na mały ogień i to się tam pierdoli, pierdoli, mieszane aż do zagotowania, słowa mojej mamy. My natomiast nie będąc pewni, czy to co trzymam w jednej ręce to żurek, a to co w drugiej to barszcz czerwony skorzystaliśmy z seeing A I i rozpoznając krótki tekst dowiedzieliśmy się, że żurek wsypać i zamieszać dopiero gdy woda się zagotuje. No i co robić, komu wierzyć? Mamuśce czy torebce? Wybrałam mamuśkę. Wsypałam do zimnej wody, zamieszałam póki nie było grudek, dorzuciłam dwa ząbki czosiu i kiełbasę. Tylko nie wiedziałam, co to znaczy gotować na małym ogniu aż do zagotowania…I mieszać, cały czas mieszać. Na małym ogniu, też na torebce pisali. No to wzięłam na półtora. Stoję przy tej kuchni chyba już 30 minut, niby gorące, niby pachnie, ale jeszcze nie wrzątek. Coś chyba kiełbaska się przypala…Może to już? No nie, no nie zagotowało się na pewno…No ale zgęstniało, no jest dosyć ciepłe, ale nie wrzątek…A kij z tym…Chyba się jednak przypala ta kiełba…Ja pierdole, trzeba było zrobić jak torebka kazała…Trudno, zjemy jakie jest. Wcześniej ugotowane jajka do miseczek i…Nagle…Kolejny problem. Przecież ja nie umiem nalewać hohlą z gara do czegokolwiek. Kuuurwaaa! No rozlewa mi się! Michałowi też, przecież problemy z tarczycą i ręce się trzęsą! Jedno chce pomóc drugiemu…Aaaaaaa, do dupy z tym wszystkim. Leję z gara do miseczki nad zlewem. Jakoś się udało! No nie za ciepłe, niezbyt sycące…Kurrrde, ale przecież chciałam żurku zjeść, tak mi się chciało kuuuurdeee nooo! Nic nie pojedliśmy. – To może zamówimy pizzę? – No chyba tak. Raz na czas chyba można, nie? – No można. Pizza gyros, pizzeria Castello, nie polecam, okropniejsza niż mój żurek, zgaga była na drugi dzień.
#Piątek. Znowu wizyta w osiedlowym sklepiku. Tym razem była pani z poprzedniego wpisu, ta od gesslerowej. Swoją drogą, jak dla mnie, ma łudząco podobny głos do mojej byłej bratowej, ale to nie ona. W cukierni udało nam się dostać gniazdka. Mama je zamówiła wracając od nas któregoś dnia. No cóż, to są…No takie…No…Ja wiem? Jakby warkocze z ciasta pączkowego, zaplecione w okrąg i puste w środku, oblane jakimś lukrem i posypane zapewne cukrem pudrem. Świeżutkie, smakują do kawy wybornie.😀 Czekając u rodziców na siostrę, zjedliśmy obiad, a następnie udaliśmy się do naszego domostwa. Agusia bardzo jest zaprzyjaźniona z Pawełkiem i uwielbia go odkamieniać, więc czemu odmawiać jej tej przyjemności? Przy okazji odbyła z nami ciekawą rozmowę obfitującą w jeszcze lepszą propozycję kupienia nam colorino już teraz, natychmiast, żeby był w przyszłym tygodniu w naszym domu, w ramach potrzeb użytkowania codziennego i już prezentu ślubnego. Kochana, moja Agunia, siostra i chrzestna mamcia. Obiecała, że tortem też się zajmie.
#Sobota. Miałyśmy sobie zrobić z Agą babski wypad do gdańskich galerii po ciuchy, może jakieś kosmetyki, ale pogoda nam przeszkodziła, bo tak wiało, że nic z tego nie wyszło. Czekaliśmy tylko, aż okno balkonowe wyrwie, ale nic takiego się nie stało, a ciśnienie wczoraj sprzyjało tylko spaniu, oglądaniu m jak miłość odcinków już coś ponad 300, a potem czytaniu książki pani Zimniak Magdaleny pod tytułem ”Piwnica”. Ja polecam, o ile ktoś lubi książki historycznoobyczajowe, ale Szeleczce się na przykład dobrze na tej książce przysypiało. 😀
No i doszliśmy do niedzieli, sporo mniej wietrzystej niż to było wczorajszego dnia, ale takich challenge nie przyjmuję na klatę. Nie no, przyjmuję, bo jakie mam wyjście. Obiad u rodziców dziś bardzo smaczny, szczególnie te pieczone ziemniaczki w piekarniku, ale na wydawanie kolejnych porcji różnych rzeczy do domu dziś powiedziałam stanowcze nie. Ile można, potem się zapomina co jest w lodówce i bywa tak, że się marnuje. Rozmyślamy o zakupieniu blendera i miksera w jakimś tam odleglejszym czasie. Może macie jakieś godne polecenia? Przydałoby się nauczyć robić sobie zupy krem, a z czasem zmiksować cosik na jakieś proste ciasto. O, na ten przykład, możliwe, ale też niewiadome, chciałabym w przyszły weekend zrobić blok czekoladowy. To chyba da się bez miliarda urządzeń, zwyczajnie mieszając. Na ten moment kończę ten wpis, bo i tak jest dużo do czytania. Trzeba zapalić w tą rozpoczynającą się powoli zimną, niemal mroźną noc…No dobra…Wieczór.

EltenLink