Dobry wieczór wszystkim, moim dalekim i moim bliskim! 😛
Jak to jest, dlaczego tak jest, że ślepemu to zawsze wiatr w oczy? Wtedy, kiedy wieje oczywiście, a dziś wieje z mniejszym zapałem niż wczoraj, ale…Nie zmienia to faktu, że wieje mocno i chyba wolę gubić się w śniegowych zaspach, niż iść dobrze znaną drogą i nie słyszeć nikogo, niczego przez ten cholerny wiatr. 😀
Wiecie co jest najgorsze w pisaniu, oprócz samego pisania, bo to długo schodzi, jak się ma dużo do przelania na papier? Na jaki papier, przecież to wszystko w internety idzie. No to dobrze, na e-papier. Więc najgorsze jest to, żeby jakoś zacząć. Czasem idzie to jak z płatka, jest pomysł na humorystyczny początek. Czasem jak go nie ma, to napisze się jedno, albo kilka słów i reszta układa się sama. Cały wstęp, od niego rozwinięcie i zakończenie. Dzisiaj po raz pierwszy mam wrażenie, że ten początek to lanie wody. Zero pomysłu na wstęp, rozwinięcie i zakończenie hahaha, miejmy nadzieję, że się rozkręci.
O piątku, który nastał sobie po czwartkowym wpisie dodanym zaraz po podróży raczej nie ma co pisać. Nuda, zakupy i obiad u rodziców, próba ogarnięcia mieszkania po przyjeździe spełzła na niczym. No nie tak zupełnie, na leniwieniu z serialami i pogaduchach z frendsami :Da, chyba nie…Coś was chyba okłamałam. Jednak musiał nadejść czas kolacji i zrobiliśmy sobie po raz pierwszy sami, bez kontroli nikogo tosty. Wyszły pyszne…No tylko…Może następnym razem jednak kupować ten dedykowany chleb od appla….Znaczy tostowy, bo na tym zwykłym to jakoś trudniej to idzie.
#Sobota. Nic tak nie umila mycia, czyszczenia, polerowania, wycierania, jak serial włączony na edifierkach w dobrym towarzystwie oczywiście. Do prawdy, kiedy w leśniczówce tyle się dzieje, to te zabrudzenia z kuchennych płytek na ścianach jakoś łatwiej schodzą, wiecie? Nie wiadomo kiedy w szafkach kuchennych, uprzednio wyczyszczonych z wszelakich tłuścizn, czy ewentualnych rozsypanych przypraw, wszystko układa się pod linijkę. To samo dzieje się w wypadku szafek z ubraniami, kurzy na komodzie i ławie, tym razem już przy na dobre i na złe i na sygnale. Magia jakaś…Naprawdę wystarczy sobie to włączyć, żeby nerwy przestały się szargać w stylu: Jeeeeezu ile tu kabli, no i jak tu niby ostrożnie zetrzeć kurz? Dooobrze, że są te seriale!😂 Kiedy wszystko z grubsza już ogarnięte, wypadałoby zabrać się za robienie obiadu. W sobotę zabraliśmy się po raz pierwszy za robienie schabowych. Były już rozbite, więc wystarczyło tylko wrzucić je do jajka i potem do panierki, a ponieważ ostatnio, kiedy ktoreś z nas stanie na wadze, ona wyświetla komunikat: Proszę wchodzić pojedynczo, no to…Cóż zrobić…Nie ma rady. Zawsze powiadali, słuchaj ojca, matki, a teraz trzeba słuchać wagi.🤣 a mówiąc poważniej, stwierdziliśmy, że każde z nas jednym kotlecikiem naje się w zupełności. W tym domu istnieje również brak przekonania do jedzenia ziemniaków…Albo może istnieje całkowity brak motywacji do rozprawiania się z nimi, więc do takich potraw jak schabowe, jemy frytki z frytownicy beztłuszczowej, a żeby było jeszcze zdrowiej, no to…Słoik domowych buraczków, na dwoje, o! A żeby było sprawiedliwie, każdy usmażył po jednym kotlecie. Okazało się, że wyszły lepsze niż w domu. Przyprawione idealnie, niezbyt mocno, nie za słabo, panierka nie odpadła, aż żal było jeść…Czy też, żal było, że jednak tylko po jednym kotlecie do zjedzenia było…Ale, nie ma się co cieszyć. Ja wyczucia do przypraw nie mam, po prostu nie mam i już. 😀 przyprawić w sam raz uda mi się raz na ileś potraw. Dlatego, kochani twórcy urządzeń dla niewidomych, weźcie ten problem pod uwagę w najbliższym czasie. Mówiąca przyprawialnica przydałaby mi się jak najbardziej.🤣
#Niedziela. To jeden z dni, który lubimy najbardziej. Wcale nie dlatego, że niedziela uważana jest za dzień, w którym się człowiek opierdziela, nie nie. Po prostu, przynajmniej w naszej okolicy, w okolicy każdej ulicy, jest bardzo mało ruchu, co jednocześnie daje przyjemną ciszę, kiedy podąża się spacerem na niedzielne, rodzinne obiadki. Na śniadanie, chleb w jajku, czy jak kto woli, tosty francuskie. Jajo rozbite, przyprawione, chlebki obtoczone, smażyć nadszedł czas. Byle nie za długo, ani nie za krótko. O ile problemu z przewracaniem schaboszczaka nie miałam, tak z chlebem coś mi nie szło. Wtedy do akcji wkroczył on…Wysoki, barczysty, przystojny i z delikatnym zarostem….A nie, sorry…To efekt czytania książek i tworzenia rollplaya w popmundo. Wróć, jeszcze raz. Wtedy do akcji wkroczył on. Kochany, niezastąpiony, zawsze pięknie pachnący, o głosie niskim tak, że na jego dźwięk…Topią się szczypce na patelni. Tak jest, to się stało, to nie film. Aleksikowi stopiły się nasze plastikowe szczypce podczas przewracania chlebka.🤣 metalowych nigdzie nie możemy znaleźć, ale mamy już dwie pary drewnianych. Powiem wam, że w życiu nie jadłam smaczniejszych tostów francuskich, z delikatnym aromatem i kawałkami plastiku. Było smacznie! Mniam! Polecam! Magda Gessller!
#Poniedziałek. Mówią, jaki poniedziałek, taki cały tydzień. No i w zasadzie można by powiedzieć, że tak było. W poniedziałek nic nie nastrajało do tego, żeby się z łóżka szybko zerbać. Zupełnie tak, jakby nasza okolica zmówiła się i nie wiadomo dlaczego nie chciała nas budzić. Na parkingu, który już widać z naszego balkonu cisza. Samochody nie brum brum, śmieciarki nie piiiip, piiiip, piiiip, ludzi ani widu, ani słychu. Co to, znowu pandemia? No nie wiadomo co myśleć. Najlepiej wstać, na przekór światu i robić swoje. Czyli odważnie, z optymistycznym podejściem do sprawy przede wszystkim, zabrać się do robienia pierwszej, autorskiej jajecznicy. W domu już tylko trzy jajka. Jak wobec tego dwie osoby mają się najeść jajecznicą z trzech jaj? Uwaga, bo odpowiedź was zaskoczy…Zupełnie, w ogóle się jej nie spodziewacie. Jakoś muszą.🤣🤣🤣 przecież trzeba spuszczać z tonu z jedzeniem…Do tego może, ale to tak zupełnie ewentualnie jakaś owsianka lubelli, ewentualnie kromeczka z odrobiną masełeczka 😀 Jaja rozbite, cebulka pokrojona, szyneczka też. Masło na patelni, tak sobie trochę, ani mało, ani dużo, grzeje się, rozpuszcza się. Tak jest, wjeżdża szyneczka z cebulką, mieszam, przez chwilę podsmażam, a gdy uznaję, że to już, biorę miseczkę z rozbitymi i przyprawionymi jajami i…Nagle…Dotykam palcem rozgrzanego palnika. Odskakuję tak gwałtownie, że jakaś część zawartości z miseczki rozlewa się na podłogę i nie wiadomo ile tak naprawdę zostało do podziałki z trzech rozbitych jaj. No i znowu ten stan zawieszenia…Co robić…Smażyć, żeby się nie spaliło, czy wycierać podłogę? Trochę tego, trochę tamtego…A w międzyczasie trzeba jeszcze ratować palec, bo miałam wrażenie, że zostało z niego niewiele więcej co z tych przeklętych szczypiec poprzedniego dnia. W konsekwencji jajecznica smażyła się na dużym ogniu, przemieszana co kilka chwil, podłoga się wycierała, palec się ratował…No i z jajecznicy zrobiło się…Coś na kształt grudek w postaci jaja sadzonego suchego jak wióry w tartaku, z cebulką i kiełbaską…Trochę zabardzo pieprzne, jak zwykle, żadna nowość, ale Aleksikowi smakowało. Najadł się, najważniejsze. Ten dzień, jak dobrze się zaczął, tak oprócz tej jajecznicy był naprawdę całkiem dobry, no może poza tym, że u mnie pamięć dobra, ale czasem krótka i nic to, po raz kolejny, żadna nowość, że zapomniałam wyjąć z zamrażalnika paszteciki roboty domowej kochanej teściowej, żeby je zjeść z barszczykiem na obiad. Ot co, wigilijne danie, a czasem w październiku się chce, nie? Na szczęście zbliżały się zakupy z mamą, więc mogłam coś na to zaradzić. Po raz pierwszy miałam iść do rodziców sama. Zawsze chodzimy razem. Aleks sam poszedł już raz, kiedy byli u nas SkyDark z Szeleczką, natomiast ja jeszcze nie miałam okazji. W zasadzie to pewnie miałam, ale ten przystojny, zawsze pięknie pachnący gentelman niebardzo chce mnie samą gdziekolwiek puszczać, a ja wcale nie traktuję tego jako czegoś w rodzaju klosza nakładanego już przed ślubem, czy zamykania w jakiejś klatce. Wprost przeciwnie, tego zawsze brakowało mi w związkach, żeby ktoś się martwił o to gdzie pójdę, jak pójdę, o to co zrobię. Nie zawsze, albo chociaż nie do przesady. – A co jeśli się zgubisz? – Gdzie, na tej trasie, którą przemierzamy razem już od ponad czterech miesięcy? – No, a co jak stanie ci się coś na pasach? – Z tobą mi się nic nie dzieje, samej też nie. – Może chociaż odprowadzę cię do naszego osiedlowego sklepu? – Nie, dziś idę sama, koniec, kropka. – Zgoda, ale jak dotrzesz na miejsce, zadzwoń, a jak będziesz wracała, wyjdę po ciebie i spotkamy się przy sklepiku. – Okeeej, na kompromisy też trzeba chodzić. Po rozmowie. Nawet jeśli trochę mnie to chwilami złości, to jednak bardzo to doceniam, uważam to za urocze, kochane…Dla mnie tak powinno być. Te drobne gesty właśnie doceniam w Michasiu najbardziej. Kiedy dzieliła nas jeszcze odległość, często dzwoniliśmy do siebie tylko na chwilę, żeby powiedzieć kocham. Bez tych drobnych gestów zapewne nie byłoby nas dzisiaj w miejscu, w którym jesteśmy. Bez tylu pasjonujących rozmów nocami, nawet bez nieporozumień większych i mniejszych, ale one też przynoszą efekty i to jest najważniejsze. Do rodziców dotarłam faktycznie nie bez problemów, to znaczy…Nie bez jednego. Zagubiłam się na ulicy dojazdowej, która jest szeroka, a w dodatku wjeżdżały tam jak na złość auta i zupełnie mnie zdezorientowały. Na szczęście była tam jakaś kobieta, najprawdopodobniej bezdomna szukająca czegoś w śmietnikach, ale pomogła mi dostać się na te podwujne pasy. Ona sobie poszła, ale za to dwoje ludzi się do mnie niemal przykleiło jak magnes. – A czego ty tutaj szukasz? – Ja? Ja chcę przejść przez pasy. – No to chodź, chodź, przeprowadzę cię. – Nie, naprawdę nie trzeba, poradzę sobie, znam tu wszystko, chodzę tu prawie codziennie. – Ale dokąd pani chce iść? Na jaką ulicę? Zaprowadzę panią. – Kobieto, nie pytaj, bierz za rękę i przeprowadź przez pasy. – DziękujE! Dziękuję! Naprawdę, nie trzeba! Dzida, szpula, czy jak to się tam…Trzeci bieg, turbodymoment, tup, tup tup tup tup tup tup. Zgubiłam ich…Ufff! No i dalej poszło jak z płatka. Jestem, doszłam. Aleksik poinformowany, trzeba wypić kawuchę z poczciwym ojczulkiem, iść na zakupy i wracać do hałupy. 😀 Przecież zostawiłam tam pana domu z całkiem niezłą stertą roboty. Zmywanie, pranie, odkurzanie…Koń by się uśmiał, ale chłop może paść i co wtedy?😏😏 Z pełnym plecakiem wracałam do domu. Tak jak obiecałam, spotkaliśmy się przy sklepiku, tym osiedlowym, a przy okazji poinstruowałam, żeby Aleks wziął plecak, jeszcze jeden plecak, soki się kończą, woda się kończy, mleka nie ma…Koń by nie udźwignął, ale na szczęśćie Aleksik tak😈😈 – Dzień dobry. – Dzień dobry. – Czy może pani poinstruować jak dojść do lady? Nie chcielibyśmy tu laskami niczego pozrzucać. Cisza, więc trzeba sobie radzić. Znaczy, można, byle z wolna i z ostrożna. – O! Uwaga, słup! – A więc jednak, można się odezwać. Rzeczywiście, jest tam słup, tylko po co? Może podtrzymuje stropy? A może ma blokować ewentualnego złodzieja przed próbą szybkiej ucieczki? – Co podać? – Trzy soki tymbark wiśnia, dwa mleczka półtora procent w kartonie. Wszystko stawia przede mną, uprzednio nabijając na kasę. – Wszystko? Tak, dziękuję. Płatność kartą. Klik klik klik klik. – Czy może mi pani nakierować rękę? Nie wiem gdzie ten terminal się znajduje. Znowu cisza. No więc machać ręką można, byle z wolna i z ostrożna. – Piiiiiiip! Poszło. O, cudownie! – Zapakować panu? Zapakuję. A więc jednak, można zrobić coś więcej i wyjść poza strefę komfortu? Nie wiem z czego wynikał ten jej brak reakcji momentami. Nie kojarzę kobitki odkąd tam chodzimy, była raczej starszawa, może głuchawa…Może pierwszy raz trafiło jej się w życiu piękne monstrum niewidomej kobiety i przystojnego niewidomego mężczyzny i nie mogąc się napatrzeć ignorowała prośby? A może powzięła sobie za cel reagowania tylko na tego mężczyznę. Nie wiem, nie dowiem się tego, ale zapakowała, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Następnie udaliśmy się do cukierni. To kilka kroków dalej, a czekają niemal z rozciągniętym czerwonym dywanem. – Państwo zapewne tutaj. – Tak, do cukierni. – Jasne, podprowadzę do lady. Zwinnie, szybko, o to chodzi. – Co podać. – Czy macie państwo chleb oliwski? Oj nie, nie dostajemy nawet takiego, ale mamy nasz firmowy z cukierni niucka. – Mały, krojony? – Tak. – To poprosimy. – Oczywiście, coś jeszcze? – Są może dzisiaj gniazdka? – Oj nie, nie ma. – Jaka szkoda. W takim razie to wszystko. Płatność kartą. – Jasne, terminal jest tutaj, nakieruję pani rękę. Piiiiip, o, proszę. – Dziękuję. – Zapakować pana? No, no dobrze, jeśli to nie problem…- W żadnym razie. A potem już tylko romantyczny powrót do domu. Ona i on, wędrujący wąską ścieżką pośród haszczy. I nie ma tam nic, oprócz stada aut po jednej stronie trawnika. I nie ma tam nic, oprócz rozrastającego się krzaka latem pełnego os, śmierdzącego piwskiem i ponoć zamieszkiwanego przez szczury. I nie słychać nic, tylko przyjemny terkot dwóch białych lasek, różnych firm i różnej długości. A po wejściu do domu, romantycznie, rozładowują wypchane zakupami plecaki, a potem zdobywają się na przyrządzenie romantycznego obiadu, w postaci barszczu czerwonego z torebki i krokietów z mięsem z biedronki.
#Wtorek miał być obfitujący w gości zza gramanicy. Dowiedzieliśmy się o tym wcześniej, ale przygotowania zaczęły się dopiero we wspomniany wtorek. Ach, jakie tam znowu przygotowania, zwykłe sprzątanie i cukierki do kawy, o. Zapowiedziała się kuzynka z ośmioletnią córką. Jak to niewidomi mieszkają, jak to mieszkanko wygląda, jak sobie radzą. No niestety, takie są konsekwencje tego, jak wszędzie chodziło się z kimś, od małego. Kiedy następuje taka rewolucja i rodzina zaczyna się tego dowiadywać, no to trzeba to sprawdzić. Nie! Jak to możliwe! Wszyscy mieliśmy się spotkać na obiedzie u rodziców, a stamtąd mieliśmy przyjść do nas. Niech popatrzą, niech z zachwytem obserwują, jak idziemy pięćset metrów samodzielnie, z laską, nie za rączkę i w dodatku się nie gubimy. Przecież o to im właśnie chodzi, prawda? No więc przyszliśmy, zjedliśmy. Kuzynka z córką i z moją siostrą tego dnia były jeszcze za jakimiś tam sprawami i zwiedzaniem czegoś tam w Elblągu. – Wiecie co? Nie damy rady już dzisiaj do was przyjść. Jesteśmy zmęczone po tym Elblągu, tyle się nałaziliśmy. No ale chyba się nienastawialiście, prawda? Będziemy tu jeszcze jakiś tydzień, wpadniemy innego dnia. Nie robi wam to różnicy, prawda? Nie, skąd, tylko następnym razem, po prostu nie będzie nas w domu. 😛 To oczywiście odpowiedź znana tylko dla czytających 😀
#Środa. W środę w kuchni rządził mój przystojniak. Ja w zasadzie tylko rozmroziłam i przyprawiłam udka z kurczaka, a on je upiekł i dorobił po solidnej porcji frytek dla każdego. No i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy to stwierdzam, że frytki są już nuuudneeee, trzeba zacząć molestować te ziemniaki, ryże i makarony. Do tego mieliśmy po solidnej porcji ogórków konserwowych. Dla mnie jak zwykle kurczak był za słony, ale Michasiek mlaskał, kwiczał i krzyczał z zachwytu. Jak można mieć tak wysoki próg słoności? Na dodatek pod wieczór tata dostarczył nam przepyszny tatar z łososia sałatkowego od mamy. Sama jeszcze nigdy nie robiłam i dokładnie nie znam składników, wiem tylko, że łososia skroić bardzo drobno, razem z cebulką, ogórkiem konserwowym, papryką i posypać koperkiem, ale nie mam pojęcia, czy trzeba to skropić jakimś olejem, oliwą…
#Czwartek. Postanowiłam, że zrobię żurek, w wersji dla leniwych oczywiście. Czyli żurek z torebki. Z filmików na youtube już wiem, że pan Makłowicz to raczej by mnie zrugał, niż pochwalił, choćby mi ten z torebki nie wiem jak dobry wyszedł. Dla niego najlepszy jest żur na zakwasie, kiszony przez cztery dni, czy jakoś tak. Nieważne. Sposoby robienia mojego żurku poznałam dwa. Moja kochana mama twierdzi, że taką torebkę żurku wsypuje w momencie, kiedy w garze odmierzy sobie 3 szklanki wody, a następnie miesza, póki nie znikną wszystkie grudy, potem wstawia na mały ogień i to się tam pierdoli, pierdoli, mieszane aż do zagotowania, słowa mojej mamy. My natomiast nie będąc pewni, czy to co trzymam w jednej ręce to żurek, a to co w drugiej to barszcz czerwony skorzystaliśmy z seeing A I i rozpoznając krótki tekst dowiedzieliśmy się, że żurek wsypać i zamieszać dopiero gdy woda się zagotuje. No i co robić, komu wierzyć? Mamuśce czy torebce? Wybrałam mamuśkę. Wsypałam do zimnej wody, zamieszałam póki nie było grudek, dorzuciłam dwa ząbki czosiu i kiełbasę. Tylko nie wiedziałam, co to znaczy gotować na małym ogniu aż do zagotowania…I mieszać, cały czas mieszać. Na małym ogniu, też na torebce pisali. No to wzięłam na półtora. Stoję przy tej kuchni chyba już 30 minut, niby gorące, niby pachnie, ale jeszcze nie wrzątek. Coś chyba kiełbaska się przypala…Może to już? No nie, no nie zagotowało się na pewno…No ale zgęstniało, no jest dosyć ciepłe, ale nie wrzątek…A kij z tym…Chyba się jednak przypala ta kiełba…Ja pierdole, trzeba było zrobić jak torebka kazała…Trudno, zjemy jakie jest. Wcześniej ugotowane jajka do miseczek i…Nagle…Kolejny problem. Przecież ja nie umiem nalewać hohlą z gara do czegokolwiek. Kuuurwaaa! No rozlewa mi się! Michałowi też, przecież problemy z tarczycą i ręce się trzęsą! Jedno chce pomóc drugiemu…Aaaaaaa, do dupy z tym wszystkim. Leję z gara do miseczki nad zlewem. Jakoś się udało! No nie za ciepłe, niezbyt sycące…Kurrrde, ale przecież chciałam żurku zjeść, tak mi się chciało kuuuurdeee nooo! Nic nie pojedliśmy. – To może zamówimy pizzę? – No chyba tak. Raz na czas chyba można, nie? – No można. Pizza gyros, pizzeria Castello, nie polecam, okropniejsza niż mój żurek, zgaga była na drugi dzień.
#Piątek. Znowu wizyta w osiedlowym sklepiku. Tym razem była pani z poprzedniego wpisu, ta od gesslerowej. Swoją drogą, jak dla mnie, ma łudząco podobny głos do mojej byłej bratowej, ale to nie ona. W cukierni udało nam się dostać gniazdka. Mama je zamówiła wracając od nas któregoś dnia. No cóż, to są…No takie…No…Ja wiem? Jakby warkocze z ciasta pączkowego, zaplecione w okrąg i puste w środku, oblane jakimś lukrem i posypane zapewne cukrem pudrem. Świeżutkie, smakują do kawy wybornie.😀 Czekając u rodziców na siostrę, zjedliśmy obiad, a następnie udaliśmy się do naszego domostwa. Agusia bardzo jest zaprzyjaźniona z Pawełkiem i uwielbia go odkamieniać, więc czemu odmawiać jej tej przyjemności? Przy okazji odbyła z nami ciekawą rozmowę obfitującą w jeszcze lepszą propozycję kupienia nam colorino już teraz, natychmiast, żeby był w przyszłym tygodniu w naszym domu, w ramach potrzeb użytkowania codziennego i już prezentu ślubnego. Kochana, moja Agunia, siostra i chrzestna mamcia. Obiecała, że tortem też się zajmie.
#Sobota. Miałyśmy sobie zrobić z Agą babski wypad do gdańskich galerii po ciuchy, może jakieś kosmetyki, ale pogoda nam przeszkodziła, bo tak wiało, że nic z tego nie wyszło. Czekaliśmy tylko, aż okno balkonowe wyrwie, ale nic takiego się nie stało, a ciśnienie wczoraj sprzyjało tylko spaniu, oglądaniu m jak miłość odcinków już coś ponad 300, a potem czytaniu książki pani Zimniak Magdaleny pod tytułem ”Piwnica”. Ja polecam, o ile ktoś lubi książki historycznoobyczajowe, ale Szeleczce się na przykład dobrze na tej książce przysypiało. 😀
No i doszliśmy do niedzieli, sporo mniej wietrzystej niż to było wczorajszego dnia, ale takich challenge nie przyjmuję na klatę. Nie no, przyjmuję, bo jakie mam wyjście. Obiad u rodziców dziś bardzo smaczny, szczególnie te pieczone ziemniaczki w piekarniku, ale na wydawanie kolejnych porcji różnych rzeczy do domu dziś powiedziałam stanowcze nie. Ile można, potem się zapomina co jest w lodówce i bywa tak, że się marnuje. Rozmyślamy o zakupieniu blendera i miksera w jakimś tam odleglejszym czasie. Może macie jakieś godne polecenia? Przydałoby się nauczyć robić sobie zupy krem, a z czasem zmiksować cosik na jakieś proste ciasto. O, na ten przykład, możliwe, ale też niewiadome, chciałabym w przyszły weekend zrobić blok czekoladowy. To chyba da się bez miliarda urządzeń, zwyczajnie mieszając. Na ten moment kończę ten wpis, bo i tak jest dużo do czytania. Trzeba zapalić w tą rozpoczynającą się powoli zimną, niemal mroźną noc…No dobra…Wieczór.