Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela siedemnasta i osiemnasta.

Cześć wszystkim 🙂

Mokro, zimno, wilgotno, ponuro, nic nie zachęca do pisania i do robienia niczego twórczego w kuchni, w domu, w życiu. Czy takie są objawy jesiennej handry, he?😉 Jeśli tak, to zapewne macie już odpowiedź, dlaczego w zeszłą niedzielę nie pojawiło się kolejne wpisidło z niedzielnego myślnika. Właśnie dlatego, że tamten tydzień zleciał na jedzeniu potraw sklepowych, gotowych, a jedyne co nam się udało i oczywiście chciało przyrządzić, to smaczna sałatka z piersią kurczaka, czerwoną fasolą, kukurydzą, serem gołda, jajkiem i majonezikiem. Oczywiście pierś z kurczaka obowiązkowo przyprawiona w przyprawie gyros przed smażeniem, więcej przypraw nie dodawaliśmy, bo i nie było też takiej potrzeby. Gyros zrobił niesamowitą robotę, a ilość sałatki wyszła tak duża, że podzieliliśmy się nią z ludkami z mojego domostwa. O zawrót głowy tamtego tygodnia mogła przyprawić również jajecznica, którą sobie przygotowałam na kolację. Trzy jaja, ani dużo, ani mało jak dla jednej osoby, tak myślę, w sam raz, chociaż bywały czasy, że jak byłam młodsza to potrafiłam zjeść jajówę z pięciu z rana, a na wieczór kolejne pięć jaj na miękko. Ta jajecznica, o której wspominałam po wyżej, zawierała w sobie z pewnością więcej dodatków niż nabiału, a, bo ja lubię takie wymyślane. Jajecznica z serem, pomidorem, ogórkiem, kiełbaską, cebulką, czosneczkiem, mniammm! Ledwo to wszystko zmieściłam, ale ktoś musiał, co by opustoszyć lodówkę, przed wyjazdem, który miał się odbyć. No właśnie, miał się odbyć w zeszły piątek, wyjazd do Opola, na rewizytę w pewnym domostwie. No i prawie się odbył, wszak plecak był spakowany, akuratnio, na dwie osoby, nawet zanocowaliśmy na tą cześć u rodziców, bo stamtąd bliżej do dworca, a taksówki, okazuje się, jeżdżą tu kiedy same uznają to za stosowne, albo, inaczej, kiedy jakakolwiek centrala postanowi odebrać telefon. No i jak to jest? Mieszkasz sobie w mieście, wcale nie jakimś tam małym, bo tak ok. 40 tysięcznym, autobusy jeżdżą 4 na krzyż, w odległości raz na godzinę, o, nawet elektryczne, nawet gadające…Czasem, pomińmy fakt, że rozkłady na tablicach zazwyczaj nie zgadzają się z tymi w internecie, albo po prostu są podarte przez wandali, więc nigdy nie wiesz, czy przyjedzie wcześniej, czy jednak później, albo wcale. Jakoś tak się dziwnie tu zrobiło, ludzie przesiedli się w auta, komunikacji miejskiej mimo, że tu darmowa, nikt nie potrzebuje, prawie. No może oprócz dwóch niewidomych zamieszkującej przy ulicy Marii Konopnickiej 😀 i pewnie trochę starszych ludzi. Swoją drogą, strona internegowa mpk też jest taka, pożal się boże, nie do ogarnięcia, albo może ja nie umiem. No więc mieszkasz sobie w tym mieście, a bez pomocy, tak trochę, no na samym początku życia, nie jesteś w stanie dostać się na dworzec kolejowy, przeszło dwa kilometry od naszej ochmistrzowskiej kwatery. Przynajmniej dla nas, na razie, na ten moment jest to niemożliwe. Nie jesteśmy jeszcze na etapie, żeby samodzielnie eksplorując, nauczyć się trasy ponad dwukilometrowej na dworzec, co za tym idzie, porządnie dworca, a o orientacji nie ma mowy. Tak więc…Ja się pytam, albo ja nie pytam, ja wołam! Organizacjeeeeee z dwudziestoletnim doświadczenieeeeem! Pomóżcieeeee! 😛 Tak więc wspomniany wyjazd do Opola się nie odbył. Zaraz, jak to było dokładnie? Wyszliśmy w asyście mego tatka na przystanek autobusowy. Zimno, leje jak z cebra, kurtki nie nadążały przyjmować tyle wody, buty zresztą też nie, ot, adidasy, piękne, z Niemiec przywiezione w 2013, a dalej jak nowe, wyglądały jak ostatnia porcja gnoju z obornika, podejrzewam, że w ogóle wyglądaliśmy jak obraz biednego, niewidomego, czyli w zasadzie, tak jest najlepiej, aaa, no czyli nieźle.☺ po dotarciu na przystanek autobusowy okazało się, że, autobus odjechał godzinę wcześniej, ponieważ mojemu tatkowi się pomyliło i dzień wcześniej, sprawdził godziny odjazdów w dni powszednie, a że mieliśmy jechać w sobotę, no to…Dupa blada i Kanada. Do pociągu mającego dotoczyć nas do Tczewa na przesiadkę zostało się 20 minut i nie ma szans dotrzeć tak szybko z tamtego przystanku na dworzec, o taksówkach nie będę raczej wspominać drugi raz, bo nie ma sensu. 😀 a więc…Wróciliśmy grzecznie do domciu, zmoczeni jak nurt wisły, rozpakowaliśmy tobołek i uznaliśmy, że widocznie tak miało być. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że to nie ten czas na odwiedziny w Opolu. Z ciekawością śledziliśmy do końca trasę tego pociągu, bo byliśmy przekonani, że musi wydarzyć się coś podobnego jak wtedy przy okazji wyjazdu do Łodzi, albo jakaś inna tragedia, w każdym razie, nic nie dzieje się bez przyczyny i my w to jednak mocno wierzymy. 🙂

W tym tygodniu niestety też nie wydarzyło się w kuchni i w domu nic przełomowego, ale, za to, odkryliśmy, że w naszym mieście żyją hulajnogi. Jak to hulajnogi, stawiane w różnych dziwnych miejscach, a i tak chwała za to, że stawiane, a nie leżące i prowokujące do tego, żeby się na nich wyłożyć i położyć, a po chwili wstać, otrzepać się i zastanawiać się, co się tak właściwie stało. Nie mniej, pierwszą hulajnogę odkryliśmy na naszej haszczowej dróżce, gdzie po jednej stronie stoją jak zawsze samochody, a po drugiej stała sobie w pewnym odcinku dróżki hulajnoga. Na szczęście zdążyliśmy ją wcześniej zlokalizować laseczkami i ominąć. Druga hulajnoga, tego samego dnia, stała sobie bardzo blisko krawężnika, przy którym zazwyczaj idziemy na kolejnym odcinku drogi, ale jej nie zdążyłam zlokalizować i z całą mocą swego ciała władowałam się w nią i to tak, że kierownica złapała mnie w objęcia. Początkowo myślałam, że to jakiś człowieczek chwycił mnie w pasie i coś chce powiedzieć, przeprowadzić, już się chciałam oganiać od bezczelnych łap, a tu jak nie macnę, paczam, paczam, o, kierownica, ale co to jest? Rower? Skuter? Aaaaaa, hulajnoooga noooo! Dzień dobry, nie bądź pozdrowiona. Stała tam sobie kilka dni i nauczeni doświadczeniem już o tym pamiętaliśmy i w tym miejscu bez problemowo ją omijaliśmy, natomiast inne hulajnogi postanowiły pójść w ślad za swoimi koleżankami i następną napotkaliśmy przy przejściu przez skrzyżowanie. Stała sobie, nieopodal latarni i mało nie wylądowała biedaczka na ulicy, ale też zdążyliśmy ją namierzyć. W sumie to nie aż takie złe te przygody z tymi hulajnogami, ale zaapelowałam na grupie facebookowej z ogłoszeniami dla naszego miasta i poruszyłam sprawę tych nieszczęsnych dwukołowców, ludzie poparli, udostępniali, zdziwiłam się, że aż taka spora reakcja i poparcie dla sprawy będzie. Wiadomo, że nie tylko niewidomym utrudniają życie. No i z jednej strony, myślisz sobie, a po co to pisać, nic takiego się nie stało, a do ludzi to możesz mówić, a i tak nie dotrze. Tak samo jak nie docierają te kampanie – Piłeś, nie jedź, jedziesz, nie pij, czy jakoś tak. No ale z drugiej strony, co szkodzi napisać, może jednak trzeba trąbić do skutku w te puste dzbany 😀 i jakaś reakcja chyba jest, może nie na długo, ale albo to przypadek, albo ten post naprawdę na chwilę coś zdziałał, bo hulajnogi zniknęły z tych miejsc, co je spotykaliśmy.

W tym tygodniu mieliśmy też okazję zjeść łazanki, takie kupne i jakbym spotkała tego, co wpadł na pomysł zrobić łazanki ze słodkiej kapusty to, to, to…Przecież to wbrew przepisom bhp, eeee, tej, babuni, co też ja gadam.😂😂😂😂😂 Za to było też coś przyjemniuśkiego, otóż, po raz pierwszy w roku, nie obawiając się o atak bezczelnych os, napiliśmy się kawuchy z Pawełka na balkonie. Przynajmniej dwa dni były tak przyjemnie słoneczne, mimo przejmującego chłodku, ale właśnie taka pogoda kojarzy mi się z jesienią, albo inaczej, taką lubię. Wietrznie, może być nawet chłodnawo, ale słonecznie. Pewnego dnia, bodajże to był czwartek, postanowiłam zrobić na obiad kotlety schabowe. Ostatnio rozmawialiśmy o tym, że schabowe to będzie u nas sobotnia tradycja, ale że w czwartek trzeba było coś zrobić na szybko, to wyjęłam i schab i piersi z kurczaka. Na piersi miałam pomysł na, romantyczną kolację wieczorem. 😀 i powiem wam, że jeśli chodzi o ten czwartkowy obiad, to przy okazji jego robienia odkryłam kolejny pomysł na, jak zrobić zajebisty obiad i obejść się smaczkiem. Otóż, usmażone kotlety z buraczkami wylądowały na talerzach, a kiedy wzięłam kęs jednego z nich, okazało się, że…No dla mnie, smakuje…Knurem…Świniorem…Prosiakiem…Tłustym, niemytym.😂😂😂😂😂 Michaś się zajada, podśpiewuje. Ach jakie to pyszne, ach, jak dobrze przyprawione, jakie chrupciusie, mniam, mniam, a ja mam odruch wymiotny. Kilka razy w życiu w domu mojej mamie też trafił się taki ohydny w smaku schab i też powiedzieli, że mam paranoję i głupoty gadam, ale co zrobić, no nie wydawało mi się 😀 może nie wszyscy ten dziwny posmak mięsa wyczuwają, ale teraz z lękiem będę podchodzić do kolejnych schabowych xd, a z wymienionego wyżej obiadu zjadłam tylko buraczki. Ot, dieta wyszczuplająca, jak nic 😀 za to wynagrodziłam to sobie pyszną kolacją, czyli piersią kurczaczka z makaronikiem, żółtym serkiem, czosneczkiem, pomidorkami i sosem spaghetti bolognese 😀 a do tego, ukochany, wyszedłszy ze śmieciami podczas szykowania kolacji, przyniósł pyszne winko, białe, półsłodkie. No i tak oto, czwartek z knurem w tle i romantyczną kolacją, która ustawiła się na pierwszym planie się zakończył.

Późne wieczory uprzyjemniamy sobie dla odmiany kryminalnymi serialami z audiodeskrypcją. Na pierwszy ogień poszedł Rojst, a niedawno zaczął się osaczony. W przyszły piątek zaniesie nas, miejmy nadzieję, do Tomaszowa Mazowieckiego, a właściwie pod Tomaszów, w odwiedziny do znajomych. Teraz chyba problemu nie będzie, bo odjazd jest z samego Malborka i to w dzień powszedni, więc, raczej nie będzie szans na pomyłkę. 😀 😀 wczoraj, rodzinnie, z moimi siostrami, szwagrem i moim bratem odwiedziliśmy restaurację – Bistro na fali. Przeszła ona rewolucję Magdy Gessler w 2016 roku, dlatego obawialiśmy się z Michasiem, że nic na nasz ząb się tam nie znajdzie. Owszem, ja lubię wymyślne rzeczy, sama coś tam próbuję kombinować, jakieś dziwne połączenia, ale na te gustowne dania Gesslerowej chyba się nie nadaję, za prosta ze mnie kobita. Dlatego wybrałam sałatkę z z chrupiącym boczkiem, kurczakiem, miksem sałat, sosem miodowo-musztardowym i z gorgonzolą. Wszystko byłoby pyszne, gdy nie ten okropny ser 😀 😀 😀 Golonka, zupa rybna z krewetkami, pierogi z dziczyzną i pierś z kurczaka z mozzarellą, pieczarkami i frytkami, które zamawiali inni ponoć były bardzo smaczne, pierogów nawet próbowałam i rzeczywiście, sympatyczne, chociaż gdybym nie wiedziała, że to dziczyzna, to raczej pomyślałabym, że po prostu jakieś dobre mięsko, ale wiadomo, ja znawcą smaków to nie jestem. Raczej śmiało mogę ten lokal polecić, bo podają tam solidne porcje jedzenia adekwatne do swoich cen, tej sałatki nie dałam rady przejeść. 😀

Tymczasem kończę ten wpis, bo jest jakiś zaskakująco długi, jak na to, że nic się nie działo i zmykam pomóc ochmistrzowi, bo mnie potrzebuje. 😀 do następnego.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela szesnasta.

Dzień dobry🤪
Ostatnio pomyślałam sobie, że…A właściwie nie…Zastanawiałam się po prostu, w trakcie doprowadzania szklanej tafli do nieskazitelności, na cholerę komu lustro? A potem doszłam do wniosku, że już wiem. Otóż, zapewne w moim przypadku, gdybym tylko mogła się w nim zobaczyć, wpadłabym w samozachwyt.😂 a na pewno po tym tygodniu.
#Poniedziałek. Wspólna wyprawa do pobliskiej cukierni po zamówione kilka dni wcześniej pączki z czekoladą.
– Dzień dobry. My po zamówione pączki z czekoladą.
– A dzień dobry. Nooo, niestety, jednak nie przyszły, tak sobie o państwu myślałam, że na darmo przyjdziecie.
– Eee, nie na darmo, zawsze to forma spaceru, rekreacji, rehabilitacji, (Śmiech).
– Taaak, no to dobrze…Ale…O, żebyście tak państwo z pustym nie wracali, to mogę zaproponować serowe pączusie. Takie malutkie, puste w środku, pyyychhha.
– Tak, no to weźmiemy cztery i ten pyszny chlebuś.
Naprawdę, coraz większe mnie wątpliwości nachodzą, czy sobie tej cukierni nie odpuścić, 😀 😀 😀 co nie przyjdziemy, to tam prawie nigdy nic nie ma xd. Jak to mawiają? Człowiek planuje, diabeł rujnuje? No chyba tak…Tak tak tak…Na pewno jakaś rogata bestia pokrzyżowała plan na poniedziałkowy obiad. O, bigosik sobie zjemy. O, cały pojemnik w zamrażalniku czeka. O, nic tylko wyjąć, rozmrozić, na talerz włożyć i z chlebkiem wszamać. A taki ten poniedziałek był piękny…Taki mocno słoneczny…Delikatnie wietrzny, chłodny, ale dość przyjemnie chłodny…Taki, że energia w człowieka jesienna wstępowała i chandra ulatywała….No taki…Mmmmmua, mmmmmmua, mmmmmua. A co się po rozmrożeniu tego…Czegoś okazało? No chociażby to, że nie jest to ani bigos, ani gołąbki, ani lody nawet, o dziwo. Nie wiadomo co to, może jakieś bitki w sosie, albo cholera insza jeszcze wie, ale, w każdym razie…Niezdatne do zjedzenia, bo po rozmrożeniu stała się z tego galaretowata breja i…Ja na pewno nie odważyłabym się tego tknąć łyżką, a co dopiero językiem 😛 i w tej sprawie byliśmy również bardzo zgodni z szanownym przyszłym małżonkiem. –
A więc co na ten obiad? Znoooowuuu fryyytkiii?
– No a co zrobisz na szybko?
– No niby…Nic tak nie mamy, ale…Frytkiiii? Nieeeeee!😱 No dobra, zjemy.
– Należy tu za pewnik powziąć fakt, że tak na szybko szybko to by było co zrobić. Zupki z proszku 😀 a także za kolejny pewnik trzeba wziąć fakt, że pamięć dobra, ale krótka do tego, żeby kupić jakieś ziemniaki i zacząć rozprawiać się z ich obieraniem i tak dalej, a za kolejny pewnik trzeba wziąć to, że mimo że ochota jest, to poprzedzające ją w głównej mierze pyrkowe lenistwo też jest. ;D ale…Ale…Zawsze należy mieć nadzieję, że minie. No bo ile można jeść ryże, makarony i frytki…To głównie tylko moje zdanie, bo szanowny mówi inaczej, ale…O, czasem się chce zupy i to głównie nad zupami trzeba będzie teraz pracować, bo drugie dania wychodzą naprawdę dobre. A przy tak pięknej poniedziałkowej pogodzie, zachciało nam się wyskoczyć na kawkę do rodziców i przy okazji zakupić potrzebne produkty na bardziej udaną kolację w stosunku do obiadu. Tym razem tosty z chleba tostowego. Nie wiadomo dlaczego dwa z czterech postanowiły się tak brutalnie rozwalić ppodczas pieczenia, ale oczywiście były zjadliwe….A o to kolejny wniosek a propos robienia tostów…Nie znoszę potem doczyszczać tostera z przyschniętego sera. Staram się to robić najszybciej jak to możlie po takim w miarę ostygnięciu, nie mniej…Nie, na, wi, dzę! Więcej przy tym roboty niż przyjemności i byłabym wdzięczna, gdyby ktoś mi o tym przypomniał przy następnej chętce na smacznistego, gorącego tościka. 😛

#Wtorek. Śniadanie – m jak miłość. Kawa – m jak miłość. Szykowanie obiadu – m jak miłość. O tak, dokładnie odcinek 363. Fajnie tak powspominać przy domowych obowiązkach stare czasy, stare odcinki. Pomysł na: Kurczaka w sosie ziołowo-śmietankowym. Winiaaaaaryyy, dobre pomysły dobry smak!🎤🎶🎶🎶 Jakże się nie zgodzić z tą reklamą? Wyszło mi przepyszne. Tym razem nie przeprawiłam…W ogóle w tym tygodniu jakoś mi to w końcu zaczęło wychodzić. Czego nie można powiedzieć o tym, że bez jakiejś rejwy przy kucharzeniu w moim wydaniu się nie obejdzie. Wrzucam pokrojonego i przyprawionego kurczaczka na patelnię. Znajdował się on w takiej plastikowej miseczce, z której jakoś ciężko mi go było przerzucić na jeden raz na patelnię. No więc sposobem, sposobem, drewnianą łyżką dziada. Raz, jebut, dwa, jebut, trzy…Ups! Wszystko zlądowało wokół patelni z rozgrzanym już olejem. Ajjjjj, no to spróbujmy zabawić się w widzącego, przechylmy delikatnie miseczkę i z tej kuchenki, łyżką do miseczki, a potem już wycelujemy dobrze na patelnie. Jebut…Porcja z łyżki zamiast do miseczki zlądowała na podłodze.😂 na szczęście niewiele się zmarnowało, a reszta usmażyła się, roznosząc wspaniały zapach po domu. Następnie, z kolejnej miseczki, wrzucamy już bez kłopotu pyszne pieczareczki, których Aleksik nie lubi, ale tak jak wspominałam, na kompromisy trzeba chodzić, a następnie, kiedy to się tam wszystko jeszcze momencik razem podsmażyło, podlewamy to wcześniej zrobionym pomysłem na. Co prawda nie miałam śmietanki dwunastki, a mleczko zagęszczone, więc tak pół kartoniczka wlałam do miseczki i rozmieszałam to z całą zawartością torebuszki. O, właśnie, rozmieszałam, powiadają, rozbełtałam, powiadają, więc ja sobie znalazłam w swoim domu ulubioną łyżkę rozbełtuszkę haha :D. No i tak gotową potrawę włożyliśmy na talerze i wspaniale komponowała się z ryżem, o, przy okazji trzeba się pochwalić, do ugotowania go skorzystaliśmy z dobrych rad z komentarzy do którejś potrzebnej niedzieli. Skorzystane, zapamiętane, dziękujemy.😋😋😋 A co zrobić po tak pysznym obiedzie? Najpierw posprzątać, a potem…Zaplanować wspólny wieczór. Można zacząć od gorącej, romantycznej kąpieli pod prysznicem, koniecznie solo, bo wtedy okazuje się, następnego dnia się to oczywiście okazuje, że nie ma gumki do włosów.🤣

#Środa. Dynamiczne poszukiwania gumki do włosów czas zacząć. Jak się nie znajdzie, nie ma mowy o wyjściu z domu, a przecież jedną tylko mam, bo i po co mi więcej, skoro nie tylko do mężczyzny podchodzę z uczuciem i sentymentem, ale i do przedmiotów :D. Za komodą? Nie ma. Pod ławą i fotelami? Nie ma. Za łóżkiem, pod łóżkiem? Nie ma. W łazience i wszelkich jej zakamarkach? Nie ma. No więc powiedzcie mi, jak to jest, żeby nie wypić ani kropli alkoholu i tak kompletnie nie pamiętać co się zrobiło z gumką do włosów? Do tej pory nie wiem co z nią wtedy zrobiłam, ale za to Aleksik w środę zrobił fenomenalne skrzydełka z kurczaka, które, jadłam sama, bo tego też nie lubi. Do prawdy, lepiej go ubierać jak karmić, drodzy państwo. 😀 i nie wiadomo dlaczego decyduje się na te brutalne kroki, takie jak przygotowanie obiadu dla ukochanej, którego on sam nie tknie nawet koniuszkiem języka. Rozważając to tak czysto filozoficzno-psychoanalitycznie…Dochodzę do tego, że powodów jest kilka. Otóż, albo jego miłość do mej osoby jest tak wielka, że sam rezygnuje z jedzenia, żeby zjeść byle co, ale sprawić mi tę przyjemność zjedzenia nie byle czego tylko czegoś, co lubię, albo chce się szybko pozbyć mięsa z lodówki, bo wypadałoby ją rozmrozić.😂 albo, może jedno i drugie naraz.

#Czwartek.
– Idziemy na ogórkową do rodziców. Przy okazji trzeba pozałatwiać kilka spraw. No kurde, ale gdzie jest ta gumka nooo! No to już przestaje być śmieszne, naprawdę! Święty Antoni, pomóż nam znaleźć te gumkę do włosów.
No i nagle, cudem jakimś, Aleksik pochyla się w okolicy łóżka! Jest! Mam ją! Ale…Ale…Ale jak to? No kurde, przecież odkurzaliśmy tu wszędzie kilka razy w tygodniu, pod łóżkiem, za łóżkiem, wszystko było odsuwane…No tak? Po prostu, jak dla mnie modlitwa do Świętego Antoniego ma odpowiednią moc i już nie jeden raz się o tym przekonałam, a w tym wypadku, żałuję, że tak późno z niej skorzystałam. Gumka się znalazła, można więc w łazience do konać odpowiednich przygotowań na wyjście z domu.
– Hmm, których by tu perfum użyć?
Zdążyłam siebie tylko zapytać o to w myślach, a w międzyczasie, przypadkiem, trąciłam paluszkiem taką felerną mgiełkę w szklanej butelce. Trzask! Po butelce. Delikatny syk świadczący o tym, że cała zawartość się rozlała na te cholernie trudne do czyszczenia płytki w łazience. No i to tak słodko, przed samym wyjściem, cholera…No nie, zapewne na jednego świętego przypada jeden rogaty, który w tym wypadku bardzo się zezłościł, że gumka się znalazła i postanowił się zemścić. No cóż, trochę mu się nie udało, bo i tak tej mgiełki nie lubiłam, a po drugie, butelka stłukła się tylko na dwie części. No więc od razu trzeba było to wymyć i wyodkurzać, a zapach, no może nie najgorszy tej mgiełki pozostał, a ogórkowa smakowała jeszcze wyborniej.

#Piątek. Oj, duże zakupy, bo i dużo pracy. Szykowaliśmy tego dnia imprezkę na sześć osób, a przy okazji produktyu na sałatkę, którą chciałam zrobić wczoraj i na blok czekoladowy, który też miałam zamiar zrobić po raz pierwszy. Dla gości sałatka dość zdrowa, z rukolą, fetą i pomidorkami, a wszystko to polane sosem sałatkowym greckim. No, tylk trochę się przeliczyłam w proporcji trzech łyżek stołowych wody. Nigdy nie wiem, albo raczej, nie umiem jak odmierzyć sobie wodę na łyżki, żeby potem przenosząc to do naczynia nie wylać zawartości, tak samo jest z olejem. No nic, ale i tak wyszło smaczne, bo z wodą przesadziłam, ale z olejem nie i smakowało wybornie. Następnym razem dodam tam jeszcze zielonego ogórka i uprażę słonecznik, to dopiero będzie petarda! Do tego, na talerzyk trochę swojskiej kiełbaski, boczku, kaszaneczki, prosto od teściów, ale z naszego zamrażalnika 😀 i impreza się udała. No i obiad przedimprezowy też bardzo szybki. Krokiety z mozzarellą i pieczarkami, bo innych nie było. Domyślacie się, kto musiał zjeść tego więcej, prawda?

#Sobota. – Gdzie jest pierś z kurczaka, którą kupiłam wczoraj na sałatkę? Przecież na pewno wkładałam ją do zamrażalnika, no halooo! Jeeeeessssu ja to kiedyś głowę zgubię. Cała lodówka przeszukana, a piersi się nie znalazły. Nawet modlitwa do Antoniego na razie nie pomogła, ale czasem to trzeba poczekać. Kawę do ekspresu trzeba dosypać. O, a jak to z kuchcikowaniem kuchcikowej bywa? Kawa się dosypała, a niewielka ilość ziaren za ekspres, za mikrofalę, pod czajnik, no i na tą szafkę. Ile się dało, wyzbierałam, a potem mówię, do mojego tytanowego chłopa.
– Słuchaj no, Michale, weź ze mnie odłącz te ustrojstwa, podnieś, a najlepiej przestaw na czas jakiś, bo ten blat cały muszę ogarnąć. Nie wiem ile tej kawy jeszcze zostało.
A że wcześniej uzbierana kawuszka zlądowała na górze ekspresu, na ściereczce z zamiarem wrzucenia tych kilkunastu, dziesięciu ziaren do ekspresu, nnnno to…Ta przepyszszszna kawuszszszszka wylądowała sobie, gdzie chciała podczas, gdy Aleksik brał Pawełka w ramiona. Och, kto by pomyślał, że taki dźwięk, jak spadające na podłogę ziarna kawy, może rozbawić do łez. Taka pierdoła, a śmiech, to zdrowie i rzecz potrzebna. Mimo odkurzania zawziętego jak chihuahua, do końca dnia ta kawa skądś spadała bawiąc do łez. Niemniej bawiła wciągana do odkurzacza. 😀 No więc skoro z sałatki nici, najpierw trzeba zrobić obiad. Pierwszy raz sama rozbiłam kłotlety. W dotyku się takie cienkie wydały, ale jak je usmażyliśmy, to już jakieś takie grubawe się zrobiły haha i co najważniejsze? Mogłyby być ciutkę więcej przyprawione! Ha! Idziemy w dobrą stronę. Skoro po obiedzie posprzątane, to znak, że można z powrotem nabałaganić, a w dodatku, nie samemu😁.
– Szeleczko, chcesz pomóc mi nabałaganić w kuchni?
– Że co? Ale jak? Nie rozumiem…
– Zwyczajnie. Czytaj mi przepis do słuchaweczki, skoro i tak już gadamy, a ja będę czynić według tego bałagan w kuchni.
– Aha, no dobra! (Śmiech).
– ½ szklanki mleka. Masz?
– Taaa. Nalałam. Oooo kurrrrrrrwaaaa!
– Cooo, co się stało?
– Właśnie trąciłam otwarty karton z mlekiem i czeekaaaaj bo powódź!
– Dużo się wylało?
– Na szczęście nie aż tak. Dobra, ogarnęłam. Co dalej?
¾ szklanki cukru. 3 łyżki kakao.
– No niestety nie mam tyle, dam ile mam.
– Noo, to nie wiem czy wyjdzie jak powinno.
– Ja też nie wiem, pierwszy raz robię. Co dalej?
– Kostka masła. Masz to wszystko w garnku?
– Taaa.
– No to odpalaj kuchnię i mieszaj aż się rozpuści.
No i oczywiście po jakimś czasie składniki się pięknie rozpuściły i połączyły, a więc zdjęłam garnek z kuchenki i stopniowo dodałam dwie szklanki mleka w proszku, intensywnie mieszając, mieszając, mieszając, aż zgęstniało jak…Jak…o, jak, Tomecki to wczoraj dobrze powiedział, jak nutella. Wiadomo, że w mleku w proszku było wszystko wkoło na szafce, na której je otwierałam, a co najważniejsze, nie zrobiłam jakiejś dużej tej dziurki w opakowaniu, ale trochę się rozsypało…Na koniec pokruszyłam herbatniczki i voilà", pierwsze, prościutkie ciasto z okresu prl mamy zrobione. Najgorsze było przelać to do foremki i równo rozprowadzić, ale w miarę mi się to udało. Tężało to sobie pięknie przez noc w lodóweczce, aż dzisiaj stało się przysmakiem dla nas i rodzinki przy poobiedniej kawusi.

No i tym sposobikiem dobrnęliśmy do końca tego tygodnia. O czym zapomniałam? Wiem, że colorino mieszka już z nami od piątku, więc jutrzejsze sortowanie prania powinno pójść jak z płatka, a na zakupy z mamą umówiłam się już o 9.30 rano. Sama nie wiem jak to osiągnąć i co ja najlepszego zrobiłam, ale…No…Byle nie wiało aż tak jak dzisiaj, a wtedy to wszystko powinno być dobrze :D. Plany wyjazdowe na najbliższy czas się szykują, a czy wypalą…Zobaczymy. Do następnego.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela piętnasta.

Dobry wieczór wszystkim, moim dalekim i moim bliskim! 😛
Jak to jest, dlaczego tak jest, że ślepemu to zawsze wiatr w oczy? Wtedy, kiedy wieje oczywiście, a dziś wieje z mniejszym zapałem niż wczoraj, ale…Nie zmienia to faktu, że wieje mocno i chyba wolę gubić się w śniegowych zaspach, niż iść dobrze znaną drogą i nie słyszeć nikogo, niczego przez ten cholerny wiatr. 😀
Wiecie co jest najgorsze w pisaniu, oprócz samego pisania, bo to długo schodzi, jak się ma dużo do przelania na papier? Na jaki papier, przecież to wszystko w internety idzie. No to dobrze, na e-papier. Więc najgorsze jest to, żeby jakoś zacząć. Czasem idzie to jak z płatka, jest pomysł na humorystyczny początek. Czasem jak go nie ma, to napisze się jedno, albo kilka słów i reszta układa się sama. Cały wstęp, od niego rozwinięcie i zakończenie. Dzisiaj po raz pierwszy mam wrażenie, że ten początek to lanie wody. Zero pomysłu na wstęp, rozwinięcie i zakończenie hahaha, miejmy nadzieję, że się rozkręci.
O piątku, który nastał sobie po czwartkowym wpisie dodanym zaraz po podróży raczej nie ma co pisać. Nuda, zakupy i obiad u rodziców, próba ogarnięcia mieszkania po przyjeździe spełzła na niczym. No nie tak zupełnie, na leniwieniu z serialami i pogaduchach z frendsami :Da, chyba nie…Coś was chyba okłamałam. Jednak musiał nadejść czas kolacji i zrobiliśmy sobie po raz pierwszy sami, bez kontroli nikogo tosty. Wyszły pyszne…No tylko…Może następnym razem jednak kupować ten dedykowany chleb od appla….Znaczy tostowy, bo na tym zwykłym to jakoś trudniej to idzie.
#Sobota. Nic tak nie umila mycia, czyszczenia, polerowania, wycierania, jak serial włączony na edifierkach w dobrym towarzystwie oczywiście. Do prawdy, kiedy w leśniczówce tyle się dzieje, to te zabrudzenia z kuchennych płytek na ścianach jakoś łatwiej schodzą, wiecie? Nie wiadomo kiedy w szafkach kuchennych, uprzednio wyczyszczonych z wszelakich tłuścizn, czy ewentualnych rozsypanych przypraw, wszystko układa się pod linijkę. To samo dzieje się w wypadku szafek z ubraniami, kurzy na komodzie i ławie, tym razem już przy na dobre i na złe i na sygnale. Magia jakaś…Naprawdę wystarczy sobie to włączyć, żeby nerwy przestały się szargać w stylu: Jeeeeezu ile tu kabli, no i jak tu niby ostrożnie zetrzeć kurz? Dooobrze, że są te seriale!😂 Kiedy wszystko z grubsza już ogarnięte, wypadałoby zabrać się za robienie obiadu. W sobotę zabraliśmy się po raz pierwszy za robienie schabowych. Były już rozbite, więc wystarczyło tylko wrzucić je do jajka i potem do panierki, a ponieważ ostatnio, kiedy ktoreś z nas stanie na wadze, ona wyświetla komunikat: Proszę wchodzić pojedynczo, no to…Cóż zrobić…Nie ma rady. Zawsze powiadali, słuchaj ojca, matki, a teraz trzeba słuchać wagi.🤣 a mówiąc poważniej, stwierdziliśmy, że każde z nas jednym kotlecikiem naje się w zupełności. W tym domu istnieje również brak przekonania do jedzenia ziemniaków…Albo może istnieje całkowity brak motywacji do rozprawiania się z nimi, więc do takich potraw jak schabowe, jemy frytki z frytownicy beztłuszczowej, a żeby było jeszcze zdrowiej, no to…Słoik domowych buraczków, na dwoje, o! A żeby było sprawiedliwie, każdy usmażył po jednym kotlecie. Okazało się, że wyszły lepsze niż w domu. Przyprawione idealnie, niezbyt mocno, nie za słabo, panierka nie odpadła, aż żal było jeść…Czy też, żal było, że jednak tylko po jednym kotlecie do zjedzenia było…Ale, nie ma się co cieszyć. Ja wyczucia do przypraw nie mam, po prostu nie mam i już. 😀 przyprawić w sam raz uda mi się raz na ileś potraw. Dlatego, kochani twórcy urządzeń dla niewidomych, weźcie ten problem pod uwagę w najbliższym czasie. Mówiąca przyprawialnica przydałaby mi się jak najbardziej.🤣
#Niedziela. To jeden z dni, który lubimy najbardziej. Wcale nie dlatego, że niedziela uważana jest za dzień, w którym się człowiek opierdziela, nie nie. Po prostu, przynajmniej w naszej okolicy, w okolicy każdej ulicy, jest bardzo mało ruchu, co jednocześnie daje przyjemną ciszę, kiedy podąża się spacerem na niedzielne, rodzinne obiadki. Na śniadanie, chleb w jajku, czy jak kto woli, tosty francuskie. Jajo rozbite, przyprawione, chlebki obtoczone, smażyć nadszedł czas. Byle nie za długo, ani nie za krótko. O ile problemu z przewracaniem schaboszczaka nie miałam, tak z chlebem coś mi nie szło. Wtedy do akcji wkroczył on…Wysoki, barczysty, przystojny i z delikatnym zarostem….A nie, sorry…To efekt czytania książek i tworzenia rollplaya w popmundo. Wróć, jeszcze raz. Wtedy do akcji wkroczył on. Kochany, niezastąpiony, zawsze pięknie pachnący, o głosie niskim tak, że na jego dźwięk…Topią się szczypce na patelni. Tak jest, to się stało, to nie film. Aleksikowi stopiły się nasze plastikowe szczypce podczas przewracania chlebka.🤣 metalowych nigdzie nie możemy znaleźć, ale mamy już dwie pary drewnianych. Powiem wam, że w życiu nie jadłam smaczniejszych tostów francuskich, z delikatnym aromatem i kawałkami plastiku. Było smacznie! Mniam! Polecam! Magda Gessller!
#Poniedziałek. Mówią, jaki poniedziałek, taki cały tydzień. No i w zasadzie można by powiedzieć, że tak było. W poniedziałek nic nie nastrajało do tego, żeby się z łóżka szybko zerbać. Zupełnie tak, jakby nasza okolica zmówiła się i nie wiadomo dlaczego nie chciała nas budzić. Na parkingu, który już widać z naszego balkonu cisza. Samochody nie brum brum, śmieciarki nie piiiip, piiiip, piiiip, ludzi ani widu, ani słychu. Co to, znowu pandemia? No nie wiadomo co myśleć. Najlepiej wstać, na przekór światu i robić swoje. Czyli odważnie, z optymistycznym podejściem do sprawy przede wszystkim, zabrać się do robienia pierwszej, autorskiej jajecznicy. W domu już tylko trzy jajka. Jak wobec tego dwie osoby mają się najeść jajecznicą z trzech jaj? Uwaga, bo odpowiedź was zaskoczy…Zupełnie, w ogóle się jej nie spodziewacie. Jakoś muszą.🤣🤣🤣 przecież trzeba spuszczać z tonu z jedzeniem…Do tego może, ale to tak zupełnie ewentualnie jakaś owsianka lubelli, ewentualnie kromeczka z odrobiną masełeczka 😀 Jaja rozbite, cebulka pokrojona, szyneczka też. Masło na patelni, tak sobie trochę, ani mało, ani dużo, grzeje się, rozpuszcza się. Tak jest, wjeżdża szyneczka z cebulką, mieszam, przez chwilę podsmażam, a gdy uznaję, że to już, biorę miseczkę z rozbitymi i przyprawionymi jajami i…Nagle…Dotykam palcem rozgrzanego palnika. Odskakuję tak gwałtownie, że jakaś część zawartości z miseczki rozlewa się na podłogę i nie wiadomo ile tak naprawdę zostało do podziałki z trzech rozbitych jaj. No i znowu ten stan zawieszenia…Co robić…Smażyć, żeby się nie spaliło, czy wycierać podłogę? Trochę tego, trochę tamtego…A w międzyczasie trzeba jeszcze ratować palec, bo miałam wrażenie, że zostało z niego niewiele więcej co z tych przeklętych szczypiec poprzedniego dnia. W konsekwencji jajecznica smażyła się na dużym ogniu, przemieszana co kilka chwil, podłoga się wycierała, palec się ratował…No i z jajecznicy zrobiło się…Coś na kształt grudek w postaci jaja sadzonego suchego jak wióry w tartaku, z cebulką i kiełbaską…Trochę zabardzo pieprzne, jak zwykle, żadna nowość, ale Aleksikowi smakowało. Najadł się, najważniejsze. Ten dzień, jak dobrze się zaczął, tak oprócz tej jajecznicy był naprawdę całkiem dobry, no może poza tym, że u mnie pamięć dobra, ale czasem krótka i nic to, po raz kolejny, żadna nowość, że zapomniałam wyjąć z zamrażalnika paszteciki roboty domowej kochanej teściowej, żeby je zjeść z barszczykiem na obiad. Ot co, wigilijne danie, a czasem w październiku się chce, nie? Na szczęście zbliżały się zakupy z mamą, więc mogłam coś na to zaradzić. Po raz pierwszy miałam iść do rodziców sama. Zawsze chodzimy razem. Aleks sam poszedł już raz, kiedy byli u nas SkyDark z Szeleczką, natomiast ja jeszcze nie miałam okazji. W zasadzie to pewnie miałam, ale ten przystojny, zawsze pięknie pachnący gentelman niebardzo chce mnie samą gdziekolwiek puszczać, a ja wcale nie traktuję tego jako czegoś w rodzaju klosza nakładanego już przed ślubem, czy zamykania w jakiejś klatce. Wprost przeciwnie, tego zawsze brakowało mi w związkach, żeby ktoś się martwił o to gdzie pójdę, jak pójdę, o to co zrobię. Nie zawsze, albo chociaż nie do przesady. – A co jeśli się zgubisz? – Gdzie, na tej trasie, którą przemierzamy razem już od ponad czterech miesięcy? – No, a co jak stanie ci się coś na pasach? – Z tobą mi się nic nie dzieje, samej też nie. – Może chociaż odprowadzę cię do naszego osiedlowego sklepu? – Nie, dziś idę sama, koniec, kropka. – Zgoda, ale jak dotrzesz na miejsce, zadzwoń, a jak będziesz wracała, wyjdę po ciebie i spotkamy się przy sklepiku. – Okeeej, na kompromisy też trzeba chodzić. Po rozmowie. Nawet jeśli trochę mnie to chwilami złości, to jednak bardzo to doceniam, uważam to za urocze, kochane…Dla mnie tak powinno być. Te drobne gesty właśnie doceniam w Michasiu najbardziej. Kiedy dzieliła nas jeszcze odległość, często dzwoniliśmy do siebie tylko na chwilę, żeby powiedzieć kocham. Bez tych drobnych gestów zapewne nie byłoby nas dzisiaj w miejscu, w którym jesteśmy. Bez tylu pasjonujących rozmów nocami, nawet bez nieporozumień większych i mniejszych, ale one też przynoszą efekty i to jest najważniejsze. Do rodziców dotarłam faktycznie nie bez problemów, to znaczy…Nie bez jednego. Zagubiłam się na ulicy dojazdowej, która jest szeroka, a w dodatku wjeżdżały tam jak na złość auta i zupełnie mnie zdezorientowały. Na szczęście była tam jakaś kobieta, najprawdopodobniej bezdomna szukająca czegoś w śmietnikach, ale pomogła mi dostać się na te podwujne pasy. Ona sobie poszła, ale za to dwoje ludzi się do mnie niemal przykleiło jak magnes. – A czego ty tutaj szukasz? – Ja? Ja chcę przejść przez pasy. – No to chodź, chodź, przeprowadzę cię. – Nie, naprawdę nie trzeba, poradzę sobie, znam tu wszystko, chodzę tu prawie codziennie. – Ale dokąd pani chce iść? Na jaką ulicę? Zaprowadzę panią. – Kobieto, nie pytaj, bierz za rękę i przeprowadź przez pasy. – DziękujE! Dziękuję! Naprawdę, nie trzeba! Dzida, szpula, czy jak to się tam…Trzeci bieg, turbodymoment, tup, tup tup tup tup tup tup. Zgubiłam ich…Ufff! No i dalej poszło jak z płatka. Jestem, doszłam. Aleksik poinformowany, trzeba wypić kawuchę z poczciwym ojczulkiem, iść na zakupy i wracać do hałupy. 😀 Przecież zostawiłam tam pana domu z całkiem niezłą stertą roboty. Zmywanie, pranie, odkurzanie…Koń by się uśmiał, ale chłop może paść i co wtedy?😏😏 Z pełnym plecakiem wracałam do domu. Tak jak obiecałam, spotkaliśmy się przy sklepiku, tym osiedlowym, a przy okazji poinstruowałam, żeby Aleks wziął plecak, jeszcze jeden plecak, soki się kończą, woda się kończy, mleka nie ma…Koń by nie udźwignął, ale na szczęśćie Aleksik tak😈😈 – Dzień dobry. – Dzień dobry. – Czy może pani poinstruować jak dojść do lady? Nie chcielibyśmy tu laskami niczego pozrzucać. Cisza, więc trzeba sobie radzić. Znaczy, można, byle z wolna i z ostrożna. – O! Uwaga, słup! – A więc jednak, można się odezwać. Rzeczywiście, jest tam słup, tylko po co? Może podtrzymuje stropy? A może ma blokować ewentualnego złodzieja przed próbą szybkiej ucieczki? – Co podać? – Trzy soki tymbark wiśnia, dwa mleczka półtora procent w kartonie. Wszystko stawia przede mną, uprzednio nabijając na kasę. – Wszystko? Tak, dziękuję. Płatność kartą. Klik klik klik klik. – Czy może mi pani nakierować rękę? Nie wiem gdzie ten terminal się znajduje. Znowu cisza. No więc machać ręką można, byle z wolna i z ostrożna. – Piiiiiiip! Poszło. O, cudownie! – Zapakować panu? Zapakuję. A więc jednak, można zrobić coś więcej i wyjść poza strefę komfortu? Nie wiem z czego wynikał ten jej brak reakcji momentami. Nie kojarzę kobitki odkąd tam chodzimy, była raczej starszawa, może głuchawa…Może pierwszy raz trafiło jej się w życiu piękne monstrum niewidomej kobiety i przystojnego niewidomego mężczyzny i nie mogąc się napatrzeć ignorowała prośby? A może powzięła sobie za cel reagowania tylko na tego mężczyznę. Nie wiem, nie dowiem się tego, ale zapakowała, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Następnie udaliśmy się do cukierni. To kilka kroków dalej, a czekają niemal z rozciągniętym czerwonym dywanem. – Państwo zapewne tutaj. – Tak, do cukierni. – Jasne, podprowadzę do lady. Zwinnie, szybko, o to chodzi. – Co podać. – Czy macie państwo chleb oliwski? Oj nie, nie dostajemy nawet takiego, ale mamy nasz firmowy z cukierni niucka. – Mały, krojony? – Tak. – To poprosimy. – Oczywiście, coś jeszcze? – Są może dzisiaj gniazdka? – Oj nie, nie ma. – Jaka szkoda. W takim razie to wszystko. Płatność kartą. – Jasne, terminal jest tutaj, nakieruję pani rękę. Piiiiip, o, proszę. – Dziękuję. – Zapakować pana? No, no dobrze, jeśli to nie problem…- W żadnym razie. A potem już tylko romantyczny powrót do domu. Ona i on, wędrujący wąską ścieżką pośród haszczy. I nie ma tam nic, oprócz stada aut po jednej stronie trawnika. I nie ma tam nic, oprócz rozrastającego się krzaka latem pełnego os, śmierdzącego piwskiem i ponoć zamieszkiwanego przez szczury. I nie słychać nic, tylko przyjemny terkot dwóch białych lasek, różnych firm i różnej długości. A po wejściu do domu, romantycznie, rozładowują wypchane zakupami plecaki, a potem zdobywają się na przyrządzenie romantycznego obiadu, w postaci barszczu czerwonego z torebki i krokietów z mięsem z biedronki.
#Wtorek miał być obfitujący w gości zza gramanicy. Dowiedzieliśmy się o tym wcześniej, ale przygotowania zaczęły się dopiero we wspomniany wtorek. Ach, jakie tam znowu przygotowania, zwykłe sprzątanie i cukierki do kawy, o. Zapowiedziała się kuzynka z ośmioletnią córką. Jak to niewidomi mieszkają, jak to mieszkanko wygląda, jak sobie radzą. No niestety, takie są konsekwencje tego, jak wszędzie chodziło się z kimś, od małego. Kiedy następuje taka rewolucja i rodzina zaczyna się tego dowiadywać, no to trzeba to sprawdzić. Nie! Jak to możliwe! Wszyscy mieliśmy się spotkać na obiedzie u rodziców, a stamtąd mieliśmy przyjść do nas. Niech popatrzą, niech z zachwytem obserwują, jak idziemy pięćset metrów samodzielnie, z laską, nie za rączkę i w dodatku się nie gubimy. Przecież o to im właśnie chodzi, prawda? No więc przyszliśmy, zjedliśmy. Kuzynka z córką i z moją siostrą tego dnia były jeszcze za jakimiś tam sprawami i zwiedzaniem czegoś tam w Elblągu. – Wiecie co? Nie damy rady już dzisiaj do was przyjść. Jesteśmy zmęczone po tym Elblągu, tyle się nałaziliśmy. No ale chyba się nienastawialiście, prawda? Będziemy tu jeszcze jakiś tydzień, wpadniemy innego dnia. Nie robi wam to różnicy, prawda? Nie, skąd, tylko następnym razem, po prostu nie będzie nas w domu. 😛 To oczywiście odpowiedź znana tylko dla czytających 😀
#Środa. W środę w kuchni rządził mój przystojniak. Ja w zasadzie tylko rozmroziłam i przyprawiłam udka z kurczaka, a on je upiekł i dorobił po solidnej porcji frytek dla każdego. No i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy to stwierdzam, że frytki są już nuuudneeee, trzeba zacząć molestować te ziemniaki, ryże i makarony. Do tego mieliśmy po solidnej porcji ogórków konserwowych. Dla mnie jak zwykle kurczak był za słony, ale Michasiek mlaskał, kwiczał i krzyczał z zachwytu. Jak można mieć tak wysoki próg słoności? Na dodatek pod wieczór tata dostarczył nam przepyszny tatar z łososia sałatkowego od mamy. Sama jeszcze nigdy nie robiłam i dokładnie nie znam składników, wiem tylko, że łososia skroić bardzo drobno, razem z cebulką, ogórkiem konserwowym, papryką i posypać koperkiem, ale nie mam pojęcia, czy trzeba to skropić jakimś olejem, oliwą…
#Czwartek. Postanowiłam, że zrobię żurek, w wersji dla leniwych oczywiście. Czyli żurek z torebki. Z filmików na youtube już wiem, że pan Makłowicz to raczej by mnie zrugał, niż pochwalił, choćby mi ten z torebki nie wiem jak dobry wyszedł. Dla niego najlepszy jest żur na zakwasie, kiszony przez cztery dni, czy jakoś tak. Nieważne. Sposoby robienia mojego żurku poznałam dwa. Moja kochana mama twierdzi, że taką torebkę żurku wsypuje w momencie, kiedy w garze odmierzy sobie 3 szklanki wody, a następnie miesza, póki nie znikną wszystkie grudy, potem wstawia na mały ogień i to się tam pierdoli, pierdoli, mieszane aż do zagotowania, słowa mojej mamy. My natomiast nie będąc pewni, czy to co trzymam w jednej ręce to żurek, a to co w drugiej to barszcz czerwony skorzystaliśmy z seeing A I i rozpoznając krótki tekst dowiedzieliśmy się, że żurek wsypać i zamieszać dopiero gdy woda się zagotuje. No i co robić, komu wierzyć? Mamuśce czy torebce? Wybrałam mamuśkę. Wsypałam do zimnej wody, zamieszałam póki nie było grudek, dorzuciłam dwa ząbki czosiu i kiełbasę. Tylko nie wiedziałam, co to znaczy gotować na małym ogniu aż do zagotowania…I mieszać, cały czas mieszać. Na małym ogniu, też na torebce pisali. No to wzięłam na półtora. Stoję przy tej kuchni chyba już 30 minut, niby gorące, niby pachnie, ale jeszcze nie wrzątek. Coś chyba kiełbaska się przypala…Może to już? No nie, no nie zagotowało się na pewno…No ale zgęstniało, no jest dosyć ciepłe, ale nie wrzątek…A kij z tym…Chyba się jednak przypala ta kiełba…Ja pierdole, trzeba było zrobić jak torebka kazała…Trudno, zjemy jakie jest. Wcześniej ugotowane jajka do miseczek i…Nagle…Kolejny problem. Przecież ja nie umiem nalewać hohlą z gara do czegokolwiek. Kuuurwaaa! No rozlewa mi się! Michałowi też, przecież problemy z tarczycą i ręce się trzęsą! Jedno chce pomóc drugiemu…Aaaaaaa, do dupy z tym wszystkim. Leję z gara do miseczki nad zlewem. Jakoś się udało! No nie za ciepłe, niezbyt sycące…Kurrrde, ale przecież chciałam żurku zjeść, tak mi się chciało kuuuurdeee nooo! Nic nie pojedliśmy. – To może zamówimy pizzę? – No chyba tak. Raz na czas chyba można, nie? – No można. Pizza gyros, pizzeria Castello, nie polecam, okropniejsza niż mój żurek, zgaga była na drugi dzień.
#Piątek. Znowu wizyta w osiedlowym sklepiku. Tym razem była pani z poprzedniego wpisu, ta od gesslerowej. Swoją drogą, jak dla mnie, ma łudząco podobny głos do mojej byłej bratowej, ale to nie ona. W cukierni udało nam się dostać gniazdka. Mama je zamówiła wracając od nas któregoś dnia. No cóż, to są…No takie…No…Ja wiem? Jakby warkocze z ciasta pączkowego, zaplecione w okrąg i puste w środku, oblane jakimś lukrem i posypane zapewne cukrem pudrem. Świeżutkie, smakują do kawy wybornie.😀 Czekając u rodziców na siostrę, zjedliśmy obiad, a następnie udaliśmy się do naszego domostwa. Agusia bardzo jest zaprzyjaźniona z Pawełkiem i uwielbia go odkamieniać, więc czemu odmawiać jej tej przyjemności? Przy okazji odbyła z nami ciekawą rozmowę obfitującą w jeszcze lepszą propozycję kupienia nam colorino już teraz, natychmiast, żeby był w przyszłym tygodniu w naszym domu, w ramach potrzeb użytkowania codziennego i już prezentu ślubnego. Kochana, moja Agunia, siostra i chrzestna mamcia. Obiecała, że tortem też się zajmie.
#Sobota. Miałyśmy sobie zrobić z Agą babski wypad do gdańskich galerii po ciuchy, może jakieś kosmetyki, ale pogoda nam przeszkodziła, bo tak wiało, że nic z tego nie wyszło. Czekaliśmy tylko, aż okno balkonowe wyrwie, ale nic takiego się nie stało, a ciśnienie wczoraj sprzyjało tylko spaniu, oglądaniu m jak miłość odcinków już coś ponad 300, a potem czytaniu książki pani Zimniak Magdaleny pod tytułem ”Piwnica”. Ja polecam, o ile ktoś lubi książki historycznoobyczajowe, ale Szeleczce się na przykład dobrze na tej książce przysypiało. 😀
No i doszliśmy do niedzieli, sporo mniej wietrzystej niż to było wczorajszego dnia, ale takich challenge nie przyjmuję na klatę. Nie no, przyjmuję, bo jakie mam wyjście. Obiad u rodziców dziś bardzo smaczny, szczególnie te pieczone ziemniaczki w piekarniku, ale na wydawanie kolejnych porcji różnych rzeczy do domu dziś powiedziałam stanowcze nie. Ile można, potem się zapomina co jest w lodówce i bywa tak, że się marnuje. Rozmyślamy o zakupieniu blendera i miksera w jakimś tam odleglejszym czasie. Może macie jakieś godne polecenia? Przydałoby się nauczyć robić sobie zupy krem, a z czasem zmiksować cosik na jakieś proste ciasto. O, na ten przykład, możliwe, ale też niewiadome, chciałabym w przyszły weekend zrobić blok czekoladowy. To chyba da się bez miliarda urządzeń, zwyczajnie mieszając. Na ten moment kończę ten wpis, bo i tak jest dużo do czytania. Trzeba zapalić w tą rozpoczynającą się powoli zimną, niemal mroźną noc…No dobra…Wieczór.

EltenLink