Kategorie
Wpisy tekstowe

Trochę optymistyczności…I miłości.

W ostatnim czasie nie wydarzyło się nic, absolutnie nic, co by zbliżyło mnie do jakichkolwiek informacji o tym, że zabieg już się zbliża, co z jednej strony jest martwiące, bo przecież na to się nie czeka, więc jak zadzwonią w połowie maja, to mam nadzieję, głęboką, że da się to przełożyć bezproblemowo na każdy termin, który jest dalszy od 15 czerwca. Natomiast Jaskra, bóle oka, bóle głowy, wszystko to powoli od ostatniego czasu zaczęło się wyciszać, byćmoże się wystraszyło, cokolwiek jest tego powodem, to niesamowite dziękuję, bo jak sobie pomyślę, że czekać nie wiadomo ile, z tym okropnym bólem, który nie chciał mnie opuścić, to…Włos mi się jeży dosłownie wszędzie! Dlatego nie to, żebym zaraz skakała po drabinie i myła okna, żeby nie było, ale moje pracowite rączki nie mogły i nie mogą spokojnie się obijać i cieszę się, że w końcu więcej robię. Zupełnie jakby w ostatnim czasie trochę więcej życia przez to we mnie wstąpiło. Nie mam pojęcia, czy to dobrze, czy źle, bo w przypadku moim jest tak, że potrafi boleć nawet przy nic nie robieniu, więc jaka to różnica? Robię, czy nie, jeśli będzie miało boleć, zaostrzyć się, to po prostu to zrobi, a ja już się wyleniuchowałam przez 28 lat życia, mam dosyć! Przez ten trudny czas przekonałam się, że to jednak jest prawda, że najgorsze owce w rodzinie okazały się być najbardziej pomocne, że rodzina jest wspaniała, wszystko się da przegadać, dojść do porozumienia i tak dalej tylko w tych serialach, które je namiętnie oglądam wieczorami, żeby kilka razy w tygodniu zapewnić sobie rozrywkę. Oczywiście przekonuję się o tym nie pierwszy raz w życiu, ale w takich sytuacjach to dobitnie jednak, a zapewne nie ostatni raz jeszcze przede mną. Brakuje mi trochę tego niedzielnego pisania, ale też póki co niebardzo jest co tworzyć, czyli o czym pisać, bo tygodnie lecą, ale przez palce, na niczym konkretnym, czyteż na niczym nowym, chociaż obiecaliśmy sobie solennie, że po weselichu się to zmieni, a jest nadczym pracować i będzie o czym pisać. Tylko teraz dużo siły, trochę ludzi, ale najwięcej motywacji chcielibyśmy dostać w prezencie. ;D

Pozytywniejsza wiadomość jest taka, że dokładnie dwunastego lutego minął rok od zaręczyn, drugiego maja minie rok, odkąd się ze sobą nie rozstajemy i przeżyliśmy w tym czasie tak mnóstwo pozytywnych i negatywnych również się zdarzyło chwil, że im więcej o tym myślę, to nie mogę uwierzyć, że to tylko tyle i aż tyle czasu. Przede wszystkim niewiarygodnym jest dla mnie to, że, znowu się powtórzę, ale to wszystko tak szybko się zadziało, mało decyzyjni ludzie nie wiadomo skąd wzięli w sobie siłę, żeby podjąć kilka ważnych decyzji w życiu, nie zważając na to, czy skończą się fiaskiem, czy zostaną zwienczone laurami, po prostu! Stało się! Może to było dobre, że w takiej chwili nie myśleliśmy o tym ani dobrze, ani źle, tylko poszliśmy w ten dym, chyba zapominając o świadomości, że możemy spłonąć, ale to wyszło nam na dobre i musi! Powtarzam, musi! Wyjść na jeszcze lepsze. Myślę, że najzdrowszym podejściem, które mogliśmy zastosować w naszym szybko rozkwitającym związku było to, że to nie odległość dzieli ludzi, tylko czas do jej pokonania. Czas nie jest sprzymierzeńcem niczego, chociaż odkąd mieszkamy razem, zdaje się wolniej uciekać. Natomiast to właśnie dzisiejszy dzień wybraliśmy sobie na świętowanie takiej drobnostki, chociaż dla nas to dość duża sprawa, jak rocznica wspólnego zamieszkania i nie rozstawania się, W ogóle ostatni czas uświadomił mi, że ja mam naprawdę ostatniego, prawdziwego mężczyznę, szczególnie po kilku rozmowach środowiskowych i słowach typu – Cieszę się, że nie muszę brać za kogoś odpowiedzialności…A ja cieszę się, że trafiłam właśnie na Michała, który fizycznie, psychicznie jest dla mnie nieocenionym wsparciem, zwłaszcza w sprawach zdrowotnych, które wiążą się niejako z domowymi. Cieszę się, że dajemy sobie wzajemnie przestrzeń i czas na oswojenie swoich lęków, które w gruncie rzeczy wzajemnie się uzupełniają i też nie wykluczają, bo jeśli ja bardzo boję się owadów, ale przyjdzie czas, że sama będę musiała zmierzyć się z tym kontenerem pełnym nie tylko śmieci, ale wszelakiego, latającego tałatajstwa, zrobię to. Podejrzewam, że zacznę to niebawem robić częściej nie z przymusu, ale z wyboru, w końcu do pewnych rzeczy trzeba się oswajać i działać na zmianę. Z moich obserwacji wynika, że całkiem porządnie ułożyłam sobie przyszłego męża, ponieważ z początku owszem, miał zakres bowiązków dość znacznie ograniczonych, ale teraz podejmie się wszystkiego zwłaszcza, jeśli wynika taka potrzeba. Bez takowej również robi, na tą chwilę, chyba więcej ode mnie w tym domu. 😀 czego nie mogę powiedzieć ani o moich braciach, ani o moim tacie, ani nawet patrząc po chłopach ze środowiska, ale może po prostu mam małe pole obserwacji. Nie mniej, moja baśń nadal trwa, jest wspaniały facet, jest głębokie uczucie, wielogodzinne rozmowy, a te sprzeczki co to się zdarzają, to ciężko zaliczyć do kłótni. Nie wspomnę już o tym, że ostatnio zaczęłam się martwić o to, że ani ja, ani mój przyszły nadejszły, nie mamy być o co zazdrośni, ktoś, coś? 😀 Dlatego dziś zrobiliśmy sobie wspólnie pyszne, chińskie danie po domowemu, wypiliśmy do obiadu wino czerwone, teraz kawa i lody! A podsumowując ten wpis? Jesteśmy ze sobą naprawdę szczęśliwi i nie zamierzamy tego zmieniać! Życzymy tego każdemu, nawet najgorszym wrogom, w ten piękny, pogodny dzień, a tymczasem mojemu skarbowi mówięm jak trzysta milionów razy dziennie, że go kocham, następnie znikamy pić kawę i jeść lody na balkonie, przy pięknym słońcu i koncercie ptaszków. Do następnego!
Ps: Dedykacja, niezmienna od wczoraj😘😘😘❤❤❤❤

Kategorie
Wpisy tekstowe

Z pamiętnika jaskrownika. Co z tymi lekarzami jest nie tak?

Jednak trzeba się było paracetamolkiem wspomóc w poniedziałkowy wieczorek, bo nie można chwalić dnia przed zachodem słońca, to prawda. We wtorek już przed ósmą rano pojawiłam się w przychodni. Zimno jak diabli, bo diabli pogodę na dali i leją wodę wiadrami, chodzenie w kapturze to bardzo trudna sztuka. 😀 Wizyta na ósmą dwadzieścia, siedzę sobie grzecznie w poczekalni. Przy okazji poznaję tam starszą panią, która też z jaskrą do kontroli i tak sobie przyjaźnie gawędzimy. Opowiada mi o tym, że jaskra towarzyszy jej już trzydzieści lat, ciśnienie w oczach dochodzi do 50, operacji laserowych było już tyle, że porobiły się nieciekawe zrosty, pani przyjmuje cztery rodzaje kropli, odwiedziła już wszystkich możliwych lekarzy w Malborku, okolicy i kilku w trójmieście. Pani jeszcze widzi, jest co ratować i ona dalej ma siłę walczyć. Nie dziwię się, ale podziwiam i tak. Potem nadarza się rozmowa o malborskim pzn, dlaczego mnie tam nie ma, przecież tyle tam się dzieje, są wycieczki, wyjazdy do teatru, szkolenia. Heheee, a ciekawe gdzie byli, jak potrzebowałam pomocy w opanowaniu drogi do roboty, przy okazji jak jeszcze pracowałam, albo gdzie byli jak potrzebowaliśmy pomoy tu, w Malborku, przy okazji samodzielnego zamieszkania. Byli blisko zawsze, kiedy mogłam zaśpiewać z okazji dnia białej laski, czy białego opłatka, ale żeby poinformować o możliwości skorzystania z wycieczki i czegokolwiek innego to nie, ale to wiadoma sprawa. Powiedziałam o tym kobiecie otwarcie. Nadszedł czas mojego wejścia do gabinetu. Usiadłam sobie na fotelu i nic nie musiałam mówić, bo pani doktor sama zaczęła temat sprawy usunięcia oczu. Widocznie ta miła, młoda pani doktor po moim wyjściu w czwartek dalej musiała z nią rozmawiać, że jestem tym zainteresowana. Poinformowała mnie o wszelakich innych zabiegach przeciwjaskrowych, ale nie dała mi gwarancji, że mi ulżą w bólu, a jeśli już to nie na długo. Ponadto są bardzo kłopotliwe i wymagają częstego powtarzania i tak dalej i tak dalej. Następnie powiedziała mi, że zabieg usunięcia oka to wcale nie jest taka prosta sprawa, bo po nim mogą być powikłania typu opadająca powieka, ponadto o protezy trzeba odpowiednio dbać i ona nie wie, czy jako osoba niewidoma jestem sobie w stanie z tym poradzić. No więc uprzejmie odpowiadam, że mój przyszły mąż ma protezy obu gałek, doskonale wie jak o to należy dbać i nie on jeden zresztą, jeśli chodzi o osoby całkiem niewidome. Okulistka się dość mocno zdziwiła, ale powiedziała, że skoro tak, to ona mi w takim razie wypisze skierowanie na zabieg, ale to na moją odpowiedzialność i to moja decyzja, choć bardzo możliwe, że to w moim przypadku jest najlepsza decyzja. Wypisała, do trzech szpitali, do Gdańska, do Elbląga i do Starogardu gdańskiego. Dzwonić i pytać gdzie zrobią to szybciej. W domu dzwonię najpierw do Elbląga.
– Halo? Dzień dobry, ja mam skierowanie na zabieg usunięcia oka, chciałam zapytać, ile trzeba czekać?
– Słucham? Na co pani ma skierowanie?
– Na zabieg usunięcia oka.
– A proszę mi podać kod skierowania i pesel.
Ach to niedowierzanie, chyba trzeba się do tego p ]r[zyzwyczaić. Ja rozumiem, że usunięcie oka to ostateczna ostateczność, przede wszystkim rzadkość, jak naprawdę nic nie da się zrobić, ale dlaczego to jest traktowane niemal jak przeszczep mózgu? No nic. Podałam kod i pesel, pani skontaktowała się z kimś, żeby zapytać, kiedy będzie ordynator, żeby przeprowadzić ze mną rozmowę kwalifikacyjną przed zabiegiem. Będzie w czwartek, na godzinę dziesiątą trzydzieści. Zapytałam, czy to znaczy, że ordynator może się na ten zabieg nie zgodzić i pani powiedziała, że tak. No więc zapytałam jeszcze, co trzeba zabrać, oprócz skierowania i dowodu osobistego, odpis dokumentacji medycznej, ok. No dobrze, tyle można poczekać. Nie wiem jak wygląda rozmowa kwalifikacyjna, ale zapewne przeprowadzają jakiś wywiad, mogą poprosić o jakieś badania przed zabiegiem, przecież to operacja w znieczuleniu ogólnym, na pewno mnie w szpitalu w ten czwartek nie zostawią, ale spakowac się trzeba. Do pozostałych szpitali postanowiłam nie dzwonić, bo Elbląg najbliżej, przynajmniej wiadomo co, gdzie i jak, ale może to był jednak błąd? We wtorek wieczorem bóle głowy i oka nawet odpuściły, wczoraj trochę dawało czadu wszystko, ale obejszło się bez przeciwbólowych, no i dwie ostatnie noce spałam naprawdę bardzo dobrze. Czułam w sobie siłę snu, że głowa wypoczywa i organizm też. No, tyle czasu się męczyć…Najgorszemu wrogowi nie życzę. Dziś wyjazd o siódmej piętnaście autobusem na dworzec, siódma czterdzieści pięć ruszamy regio do Elbląga. Cztery minuty opóźnienia…Zaczyna się. 😀 Na miejscu jesteśmy coś koło ósmej trzydzieści, akurat podjeżdża autobus w stronę szpitala na Królewieckiej, no to jedziemy. W szpitalu, na pierwszym piętrze, przed rzeczonym pokojem na rozmowę kwalifikacyjną jesteśmy chwilę przed dziewiątą. Siadamy i grzecznie czekamy, wszak do rozmowy jeszcze półtorej godziny. Nie wiem do tej pory co to był za pokój, bo siedziały tam cztery kobiety, wzywały ludzi na wpuszczanie różnych kropli, chyba do jakichś badań, a około dziesiątej wezwano mnie, na nieudaną próbę pomiaru ciśnienia w oczach. Panie były miłe, ale sprzęt to chyba mieli lepszy na SORZE, skoro tam się udało, a tu nie. ;D Ale stwierdziły, że to nie ma sensu, bo chyba i tak pomiaru ciśnienia nie będzie trzeba. Dały jakieś papiery, z którymi z pierwszego piętra należało udać się na szóste, do sekretariatu okulistycznego, tam wszystkim się zajmą. Składamy papiery w sekretariacie i dowiadujemy się, że ordynator operuje, trzeba czekać. Nie będę psioczyć, bo może wyskoczyła mu operacja nagła i dlatego czekaliśmy ponad dwie godziny, zanim się zjawił. Zjawił się, ale o gabinetu brał ludzi przypadkowo z kolejki, no już trudno, ważne, że jest. Przyszła moja kolejka, zaprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, posadzono. Oparłam głowę na aparaturze, starszy pan ordynator popatrzył przez może trzydzieści sekund w moje oczy, westchnął ciężko i powiedział, żebym poszła dalej usiąść tam gdzie siedziałam, bo on musi coś sprawdzić. Siedzę kolejne czterdzieści minut, a w tym czasie on lata od gabinetu do sekretariatu i z powrotem z jakimiś kartkami i cholera wie czym, aż w końcu mnie woła, nie, nie do gabinetu, tylko do sekretariatu.
– Ja mam tu napisane, że panią tak boli to oko, że chce pani je usunąć.
– Zgadza się.
– Ale nie chce pani tego oka zachować??
– Nie, bo ja w tej chwili nie mogę…
– Teraz ja mówię, proszę słuchać. Nie chce pani spróbować innego zabiegu? Mamy taki nowy laser, jeden dzień i wyjdzie pani do domu.
– Nie, nie chcę, bo tu nie ma co ratować. Mam zerowe poczucie widzenia na obie gałki, zerowe poczucie światła, nie mam nic do stracenia.
– Czyli jest pani zdecydowana, usuwamy?
– A da mi pan gwarancje, że po tym laserze przestanie mnie boleć, pomogą mi jakiekolwiek inne zabiegi?
– Bóg pani da gwarancję.
– Boga proszę w to nie mieszać.
– Czyli usuwamy?
– No tak.
– No dobrze, to proszę zostawić swój numer telefonu w sekretariacie, zadzwonią i zaproponują termin zabiegu, dowidzenia!
No serio, jakby mi ktoś w gębę dał. Ja się chyba albo nie znam, albo coś tu jest nie tak. Doktorek poszedł i tyle go widzieli, a jak zapytałam kobiet w sekretariacie ile będzie trzeba czekać, to nikt nie odpowiedział mi konkretnie, ale jeszcze przed weselem będzie po wszystkim, tyle wiem. Naprawdę czekałam tam od 9 rano, żeby się dowiedzieć, że muszę zostawić numer telefonu? Dokumentacją medyczną nawet się nie zainteresował. Jestem wściekła, bo nie rozumiem, jak można nie rozumieć rzeczy oczywistych, tak jak w moim przypadku i na siłę proponować inne rozwiązania bez gwarancji i robić łaskę wykonania zabiegu. Tak jakby życie z protezą było gorsze od samego nie widzenia, początki będą bolesne i niełatwe, w końcu to operacja, nawet dość poważna, ok…Ale żeby zaraz, na pani odpowiedzialność, to pani decyzja…Z ust lekarza, który sam widzi, że lepiej to już nie będzie. Jak psuje ci się jakiś sprzęt, co po podłączeniu do gniazdka wywala korki w całym domu to chyba znak, że trzeba wymienić, najprawdopodobniej niewarto naprawiać, choć zajrzeć można, no to prawda, różnie bywa. No nic, szkoda gadać, czekam na telefon, zdecydowaliśmy nigdzie nie jechać, bo mamy nadzieję, że w przyszłym tygodniu się wydarzy, w końcu ponoć nie trzeba czekać, nie?

Kategorie
Wpisy tekstowe

Z pamiętnika jaskrownika. Jedziemy na sor.

Piątek jakoś przeszedł, z naciskiem na jakoś, bo jakość jakosia pozostawiała wiele do życzenia. Diuramid działał, jak natura mu kazała. Mrowienie palców dłoni i stóp, ogólna męczliwość, ale z okiem jakby lepiej. Przy okazji leżenia i nic nie robienia przypomniało mi się, że przecież, to wszystko najprawdopodobniej zaczęło się prawie dwa tygodnie temu w czwartek, kiedy to dopadł mnie tak straszliwy ból głowy, od którego było mi niedobrze, więc poszłam spać, a po przebudzeniu następnego dnia rano byłam wyżęta i wywirowana jak w pralce, a potem ten ból głowy ze mną został i doszedł ból oka, dlatego byłam pewna, że ból głowy jest przyczyną bólu oka i lałam krople ile się dało, a tu nic nie pomaga. Nie ma co chyba panikować, od piątku do wtorku niedaleko, nie jest źle, zakraplamy oczko dalej, odpoczywamy, leżymy, śpimy. Tego dnia byłam też umówiona na zmierzenie mnie, w celu uszycia sukienki, w którą wskoczę po oczepinach. Fajny, elastyczny materiał, miły w dotyku, kolor jakiś taki…Jak to było? No, jasny, lilowy, a nie znam się 😀 podobno ładny. Krawcowa to zaprzyjaźniona koleżanka mojej siostry z pracy, więc do owej pracy poszłam z mamą, ledwo doszłam, bo…Diuramid. Wchodzę do środka i zamiast przywitania od siostry słyszę:
– Ojej, wyglądasz jak naćpana. Bardzo źle wyglądasz na twarzy, źle się czujesz? Dam ci wody, bo ty mi tu zaraz zemdlejesz.
– Co tu odpowiedzieć? W sumie to, czuję się jak się czuję, boli tyle ile musi, ale diuramid. Krawcowa zrobiła swoje, wymierzyła, do domu wróciłyśmy autobusem, bo takiego długiego dystansu nie byłabym już w stanie przejść piechotą, więc wniosek nasuwa się sam, cały czas i niezmiennie. Nie ma czego ratować, nie ma sensu brać leków tylko po to, żeby zachować i tak bezużyteczne, ślepe, zanikające, bezpoczucia światła, nieestetycznie wyglądające gałki oczne. Nie dam się namówić na krople, tabletki dłużej, niż to będzie wskazane, czyli do wesela. Wcześniej bardzo chętnie poddałabym się zabiegowi enukleacji, ale obawiam się, że przysłowie – Do wesela się zagoi, to jednak tylko przysłowie. W sobotę dalej praktykowałam nic nie robienie i myślę, że już zdobyłam z tego całkiem pokaźny fakultet, kwalifikacje, może nawet dyplom zawodowy. Wszystko było na głowie Michałka, robił tyle ile musiał, chociaż wiem, że nawet moje najlepiej wydawane instrukcje nie sprawią, że pewne rzeczy zrobi lepiej ode mnie.😉 ale mus, to mus. On się nie opierał, tylko ja leżałam…Chociaż w tym wypadku najlepszym słowem byłoby, nie przeciwstawiał. 😛 mieliśmy tego dnia kilku gości. Goście z gospodarzem imprezowali, a ja byłam raczej niemym towarzyszem imprezy. Wieczorem wrócił ten nieznośny ból głowy. Wrażenie, jakby coś miało przepołowić mi czaszkę, albo jakby ktoś próbował zrobić to rozpierakami. Przekładanie głowy na poduszce było bolesne i nawet pojawiła się przeczulica po lewej stronie, przy czesaniu włosów. Trzeba natychmiast zasnąć, tylko czy się da? Dać się dało, ale przy przebudzaniu, ból ten sam jak w momencie zasypiania. O 6 rano nie byłam już w stanie poddać się dłużej objęciom morfeusza i postanowiłam, że…Jak to było w tej piosence dla dzieci? Jedziemy na sor, sor, sor, jedziemy na sor, sor, sor, jedzieny na sooooooooooor, o, o, o. Chociaż nie…Tam chyba było…Jedziemy do zoo. ;D Wzięłam na prętce ibum, ibum, ibum ibum ibum ibum ibum, ibum, ibum. Zadzwoniłam do domu i powiedziałam, że jednak, chyba, trzeba jechać, bo do wtorku daleko, jednak za daleko z tymi bólami. Super hiper herrow nie da rady. Tutaj najprawdopodobniej należałoby spuścić zasłonę milczenia na to, że jeśli już w ogóle chcę jechać, to koniecznie po obiedzie, bo przecież oni mi tam jeść nie dadzą, a nikt ze mną na głodniaka siedział nie będzie, a na pewno nie mama, bo kto tam się martwi o jedzenie. Ewentualnie jeśli przyjmą na oddział i to też nie za szybko, a najlepiej żebym pojechała tam z siostrą, która na tym sorze była ze mną za pierwszym razem, dwa lata temu, w przypadku rozpoznania jaskry, bo przecież ten szpital jest tak jebitnie wielki, ona wie gdzie tam się wchodzi, ona na pewno wie z kim i jak trzeba rozmawiać, bo przecież jest opiekunem medycznym i pracuje jako rejestrator medyczny. Należałoby spuścić zasłonę milczenia na to, że nagle wszyscy z samochodami nie mogą się ruszyć z domu, brat na zwolnieniu, bratowa jest z kimś umówiona, syn bratowej dnia wcześniejszego popił. Jak również niewarto wspominać o tym, że przecież można by było wsiąść w pociąg, dojechać 30 kilometrów do Elbląga, z dworca taksówką do szpitala, ale przecież obiad jest w tym momencie ważniejszy dla wszystkich, którzy nie czują tego bólu już niemal drugi tydzień. Z moją rodziną nie wychodzi się dobrze ani w życiu, ani na zdjęciu. No, może z wyjątkiem jednej siostry, tej najlepsiejszej i ukochanej, która kiedy coś mi się dzieje, ważnego czy nie, to jednak zawsze jest i stara się pomóc. Poprosiła znajomych z pracy, którzy pojechali tam z nami bez problemu. Bezpośrednio przed samym wyjazdem, zmierzyłam sobie ciśnienie i nie było najgorsze, dobre było. 130/90, jedynie puls 103, no ale w takim wypadku, nerwy robią swoje, prawda? Na wszelki wypadek się spakowałam, w razie gdyby chcieli mnie jednak zostawić, tak jak chcieli to zrobić za pierwszym razem, kiedy trafiłam tam na pierwsze rozpoznanie. Zjadłam troszkę rosołku, wzięłam ibuprom max sprint i pojechaliśmy. Przyjęci zostaliśmy od razu, widniałam już w systemie. Dyżur miała młoda pani doktor, która zrobiła ze mną wywiad, na wszelki wypadek sprawdziła, czy nie grzeszę mówiąc, że naprawdę mam zerowe poczucie światła na obie gałki, włączyła latarkę w telefonie. Ciśnienie w oczkach jakimś cudem udało się zmierzyć, ale to był jakiś taki inny aparat. Owszem, otworzyłam szeroko oczy, to burczało i furczało jak stary jenot w zagrodzie, a potem…Jak nie dmuchnie mi w badane oko powietrzem z wodą, czy co to tam było, jak nie hycnę z wrażenia na tym krześle…:D i tak za każdym razem, bo prób trochę było, ale zakończone powodzeniem. W zblindyzowanym i wepchniętym do oczodołu oczku ciśnienie było 10,5, a w chorym, nieco ponad normę, 24, nie ma tragedii.
– Czyli co, te krople jednak pomagają? No to czemu mnie ono tak boli? No i ta głowa?
– Boli, bo jest tam stan przewlekły, wylew w przedniej komorze oka. Ten płyn się tam jednak zbiera i mimo wszystko, powoduje to ból. Jednak jeśli chodzi o bóle głowy, ciśnienie w chorującym oku nie jest tak wysokie, żeby głowa aż tak bolała, chociaż…No ogólnie, od tego oka może boleć głowa.
No to może czy nie? Bądź tu mądry i pisz wiersze, hahaha.
– Zrobię jeszcze pani usg oczu, żeby mieć dokładniejszy wgląd w sytuację.
Podczas usg wypytała mnie od kiedy nie widzę, od kiedy ta głowa tak boli, czy brałam środki przeciwbólowe oprócz kropli na jaskrę, więc zgodnie z prawdą powiedziałam, że tak, ale niewielką ilość, ponieważ sądziłam, że głowa boli w wyniku bólu oka i że jeśli ono przestanie boleć to i głowa się uspokoi. Pani doktor uprzejmie potaknęła i stwierdziła, że gajłki są już bardzo patologiczne i zanikowe. No to ja, korzystając z okazji, poruszyłam z nią temat usuwania gałek, a cssso. Dodałam, że na czwartkowej wizycie pani doktor w zastępstwie mojej lekarz prowadzącej mi to zaproponowała i że gdybym miała pewność, że w niecałe dwa miesiące, w protezach zatańczę na własnym ślubie bez komplikacji to…Jeszcze dzisiaj bym się temu zabiegowi bez wahania poddała.
– Naprawdę?
Jedno słowo, ale zawierało w sobie tyle zdziwienia, jakby co najmniej morze zamknęło się w brzegach. Oczywiście po chwili dodała, że w moim przypadku to faktycznie słuszna propozycja, bo nie ma co się męczyć, utrudniać sobie życia, ale już druga osoba się temu tak bardzo dziwi. Czy powinien się dziwić lekarz? Chyba nie ma znaczenia…On wszystko to przez co przechodzą jaskrowcy ma w jednym paluszku, ale nigdy nie przeżył tego na własnej skurze. Poza tym, taki zabieg to już jest, jakby nie było, ostateczna ostateczność, w przypadku perforacji gałki ocznej, albo jak już naprawdę, u osoby widzącej nic nie pomaga. Pewnie mało jest przypadków, że takiego zabiegu, sama z siebie domaga się osoba całkowicie niewidoma. No i po trzecie…To jedno słowo, jedno pytanie na pewno zawierało już w jej głowie dramatyczną wizję typowej osoby widzącej, dzisiaj widzę i czy byłabym w stanie sama zainteresować się tym zabiegiem choćby nie wiem co? Dopiero po chwili i błyskawicznym przemyśleniu, że tutaj to faktycznie nie ma co się dziwić przemówił rozsądek, oczywiście to są tylko moje przemyślenia, ale zgodziła się ze mną. Dowiedziałam się, że na taki zabieg nie czeka się w kolejce, robią go w każdym szpitalu z oddziałem okulistycznym, więc wystarczy na ten zabieg tylko skierowanie od lekarza ze wskazaniami i że jest całkowicie refundowany. Jestem na plus z informacjami. Swoją drogą, kiedy zapytała mnie o lekarza prowadzącego i podałam nazwisko mojej pani doktor, od razu wiedziała, że jestem z Malborka, he, he, he…Ciekawe, dlaczego? W sprawie tych silnych bulów w głowy postanowiła wysłać mnie na neurologię. Trochę z siostrą byłyśmy zdziwione, że nie wezwała po prostu na konsultację do gabinetu neurologa, ale co my się tam będziemy…Szaraczki heheee. Kolejna izba przyjęć, kolejny numerek. Przechodzę przez pokój segregacyjny, gdzie kładą mnie na łóżko, robią ekg…Mój Boże, takie badanie pierwszy raz w życiu miałam robione, mierzą ciśnienie, zakładają pulsoksymetr. Wszystko wydaje się być ok, przekazują mnie dalej, na neurologię. Tam znowu kładą na łóżku, podpinają pod monitor, robią wkłucie, pobierają krew, mierzą ciśnienie, ale…Atmosfera jest wesolutka, oj, wesolutka. Krzątają się wokół mnie Ada i Bartek, tak się przedstawili. Oczywiście pytają o to samo co wszyscy poprzednio, co się dzieje, od kiedy, co było przyjmowane z przeciwbólowych, a ja grzecznie odpowiadam. Bartek informuje mnie, że zaraz przyjdzie pani doktor i jeszcze raz zapyta mnie o to wszystko, a potem dodaje:
– A teraz najprzyjemniejsza część naszego spotkania. Będę panią nadziewał.
– Noo, dwuznaczna propozycja, proszę pana, ale jak pomoże na ból głowy, to jak dla mnie bomba.
Ada i Bartek w śmiech. Bartek mnie nadziewa…Igłą w żyłę trafić nie może, bo żyłki to ja mam ciężkie do zlokalizowania i uciekają, nie lubią kłucia, co też mu powiedziałam, bo sobie o tym przypomniałam.
– No, dobrze, że mi pani o tym dopiero teraz mówi, bo przedtem bym się zestresował, pierwszy raz krew pobieram.
– Taaaak taaak, ja znam te sztuczki, podnieść ciśnienie i zestresować, żeby żyłka się pokazała heheheeee.
– Coś tu się udało, ale ta krew leci, jakby chciała, a nie mogła, jakby woda stała.
– A, bo proszę pana, ta krew to ona nie chce tak lecieć o, dla każdego, na zawołanie, to szlachetna krew jest.
– A co, jakaś historia rodzinna? To potwierdzone?
– Nie, ale tak czuję.
– Eeee, czerwona, jak każda inna.
– Heee, tak się tylko panu wydaje.
– Nic z tego nie będzie, ada, rób wkłucie, tak to do rana nam nie uleci, ale ty w ogóle pamiętasz jak się wkłucie robi?
– Chyba pamiętam. Ojoooj, te rączki takie drobniutkie, szczuplutkie, aż mi żal kłuć. Kurczę, ty jakaś taka bezżyłowa dziewczyna jesteś, nie widzę i nie czuję żył w tej rączce. Skura twara, aż ciężko się przebić.
– No tak, bo ja jestem dostępna tylko dla mojego narzeczonego hehehehee.
– No dobra, założe tu pani takie barierki na tym łóżku, żeby mi tu pani salta nie fiknęła na podłogę.
– Eeeee, gdzie tam, ja grzeczna i ułożona jestem. W szkole zachowanie miałam wzorowe.
– Oooo, nie takich delikwentów tu mieliśmy.
Po jakimś czasie przychodzi pani neurolog. Coś ewidentnie ma z mową, bo szczęka ściśnięta. Zadaje rzeczywiście te same pytania co wszyscy, odpowiadam. Każe mi spojrzeć tu, tu, tu, potem tu, więc mówię, że nie, bo jestem niewidoma. Następnie dotyka mojej twarzy pytając, czy po obu jej stronach czuję tak samo, odpowiadam, że tak. Te same pytania i odpowiedzi twierdzące pojawiają się przy badaniu czucia obu rąk i nóg. Dotykam palcem do nosa bez problemu, ręce wyciągam przed siebie bez problemu, błową dotykam do klatki piersiowej bez problemu, lewą piętą do prawego kolana i odwrotnie dotykam bez problemu, wciąży nie jestem, z brzuchem wszystko ok, neurologicznie wszystko ok. Przychodzi jednak druga pani doktor i kiedy odpowiedziałam tak samo na pytanie o środki przeciwbólowe, że brałam, ale mało, bo myślałam, że to od oka i tak dalej wydarła się na mnie:
– Skoro nie brała pani tabletek to jak niby ma panią przestać boleć głowa?
Ups…Chyba jednak zrobiłam sobie niepotrzebne wakacje przyjeżdżając tutaj, monitor trochę szybciej zaczął piszczeć, więc mówię jeszcze raz, że brałam, ale niecodziennie przez te dwa tygodnie, zakraplałam tylko oko myśląc, że to ono boli i jak przestanie, to i głowa przestanie.
– Co pani za tabletki brała?
– Większość miałam na ibuprofenie.
– A choroby przewlekłe pani ma?
– Nie.
No i znowu to oburzenie:
– No przecież ma pani jaskrę, tak?
Może jednak trzeba spieprzać, chyba niewygodny ze mnie pacjent, nic mi nie jest.
– Tak, mam jaskrę, chciałam powiedzieć, że, oprócz jaskry to na nic innego nie choruję.
– A miała pani już atak jaskrowy?
– Tak długi i silny to jeszcze nie.
– Pokaże pani to oko.
Tup, tup, tup, łapka tej niemiłej pani się do mnie zbliża, ona chyba najchętniej by mnie stąd pogoniła, ja nie wiem, czy to dobrze, że chce mi w to oko zaglądać.
– No, to oko jest całe czerwone, to boli pewnie od oka, przecież tu wylew jest.
Tup, tup, tup, tup, na tych okropnych szpilkach, poszła sobie, wyszła za parawan, a tam dalej dawała upust swojej frustracji i oburzeniu.
– No to jest chyba paranoja jakaś! Wysłała ją z soru na sor, jakby nie mogła poprosić mnie na konsultacje do gabinetu! No ja nie wiem co mam z nią zrobić! Rozmawiałam z nią, ale ona mi nie umie powiedzieć, czy ta głowa to ją od jaskry boli czy nie. Daj jej paracetamol i magnez, jak nie przejdzie to jeszcze jeden paracetamol w kroplówce.
1. No, pani doktor, gdybym ja tylko wiedziała czemu ta głowa mnie boli tyle czasu, to z pewnością przyjechałabym tylko po potwierdzenie mojej diagnozy i przykro mi, że zdecydowałam się jednak dmuchać na zimne, ale dalej boli, chociaż z tego stresu to chyba już mniej. Paracetamol podłączyli, leciał do żyły, a monitor ponad 60, nieznośnie hałasuje, bip, bip, bip, bip, bip, bip, bip, od czasu do czasu, jak się poruszę, to był inny sygnał dźwiękowy, bip, bip, bip, bip, bip, bip, bibibiiiiip, bibibiiiiiiip, biiiip, bip, bip, bip, bip, ale nie umieram, nikt do mnie nie leci, nnnno dooobrrra. Raczej tu nie zasnę, bo za parawanem trwa w najlepsze kabaret z powodu Marzenki, która to na swojego facebooka wystawiła jakieś zdjęcia, a w ogóle to pobierzcie snapchata, bo ona tam to się dopiero rozkręca, ach i jeszcze na instagramie. Śmichy, hihy, bip, bip, bip, bip, bip. Co jakiś czas kontrolują jak tam z kroplóweczką, czy już zeszła. Ponad godzina leżenia, śmichów, hihów i bip, bip, bip, bip, bip, a pęcherz coś zaczyna się domagać swoich praw. Co tu zrobić, wołać ich? Czy nie przeszkadzać im w kontemplacji życia influencerskiego Marzenki, no zaraz, nie wytrzymam. Nie zdążyłam nikogo zawołać, bo jakaś miła pani po zejściu kroplówek przyszła to skontrolować i uwolniła mnie od problemu, zaprowadziła do toalety. Wyciągała igłę i wtedy znowu przyszła ona, tup, tup, tup, tup.
2. – No i jak się pani czuję, lepiej coś?
3. – Chy…Chyba tak.
4. – No to chyba, czy na pewno, bo jak nie, to podamy jeszcze jedną kroplówkę z paracetamolem.
5. – Nie, jest zdecydowanie lepiej, bo jestem w stanie ruszać głową bez bólu w środku, w ogóle na razie go nie czuję.
6. – W porządku, to tu daję wypis, neurologicznie nic nie jest źle, to się nadaje do leczenia okulistycznego. Daję tu pani wypis, jak będzie bolało, to proszę brać paracetamol, alo pyralginę.
7. Z tymi o to słowy zeszłam z łóżka i odprowadzono mnie do siostry, a potem wróciłyśmy do domu pociągiem. Głowa faktycznie jakby dała sobie na luz, nawet dziś, czuję tylko nieprzyjemne kłucie w oku, no ale przecież skoro tam jest krew, to chyba tak ma być, chociaż przed dwoma tygodniami tego nie było. Z dokumentacji, którą tam spożądzono wynikają przeróżne dziwne rzeczy, chociaż każdemu odpowiadałam tak samo. Okulistka napisała, że pomimo przyjmowania doraźnych środków bez receptę bóle głowy nie ustępują, zła doktorka napisała, że w ogóle żadnych leków nie przyjmowałam…:D no nic…Jutro zaniosę te papiery do mojej pani doktor, będzie ciekawie, może śmisznie, niech zdecyduje co dalej. Z jednej strony to dobrze, że nic nie wykryli, bo wszelakie zrobione badania wyszły w porządku, a z drugiej…Jutro się okaże. 😛

Kategorie
Wpisy tekstowe

Z pamiętnika jaskrownika

Aktualnie? Leżę. Leżę i nie wierzę, że leżę i sama nie wiem, czy to już boli mnie głowa, czy może oko, a może oko i głowa. Nie wiem, bo ten stan utrzymuje się już chyba od niedzieli, albo może poniedziałku i tak dzień i noc. Ból jest kłujący, rwący, nieustępujący, ciągły. Głowa ciężka, jakby w nią kamieni nakładł. Nie chce mi się nic…Dziwne to uczucie, nic nie chcieć, na nic nie mieć siły, nic nie móc zrobić. Nie moja ja, nie moje ciało…Ja chcę wrócić do siebie, chcę coś robić, bo pewnie coś się znajdzie, ale nie mogę. Dobrze, że chociaż te małe słuchawusie mam na uszach, co ciężkiej głowy nie obciążają dodatkowo i tą nowiusią, malusią klawiaturuńcię na bluetoothusia, wygodnie się leży i pisze. Na kontroli okulistycznej w marcu dostałam przykaz, żeby odstawić krople na ciśnienie wewnątrz gałkowe, bo tylko wysuszają oko. Brać je tylko według potrzeby, jeśli już naprawdę nie da się wytrzymać, a tak poza tym…Oko nawilżać kroplami do tego służącymi, jak do tej pory. No dobrze, jak dla mnie? Bomba! 😛 Po przebudzeniu się w niedzielę stwierdziłam, że albo jak zwykle od pogody, albo nie wiem od czego, ale jaskra włazi mi chyba już do tyłka, więc jednak wracamy do kropli ciśnieniowych. Oj, ale co to? Nic nie pomagają? No trudno, trzeba się położyć wcześniej spać. Procedura powtarza się przez poniedziałek, wtorek i środę. Znakiem tego, najpewniej zrobił się nowy wylew. No tylko od czego? Od stania przy zlewie i mycia garów? A może od przejścia się do sklepu, po schodach, w górę i w dół? Słowem, jak zwykle, od normalnego życia, tyle że…Agresywniej odczuwalne skutki niż za pierwszym razem, kiedy to paskudztwo raczyło wleźć do mojego życia. Ból utrzymuje się dzień i noc, dzień i noc, krople nawilżające naprzemiennie z ciśnieniowymi podaję sobie 3 razy dziennie…Nic, cisza. Na SOR okulistyczny jechać nie ma jak, przede wszystkim, nie ma w tym tygodniu akurat z kim, no więc należy spróbować zadzwonić do kochanej pani doktor Hani, u której w poczekalni można zjeść nerwy. 😛 jeśli nie umówisz się na godzinę ósmą rano, bądź pewien, że czeka cię co najmniej godzinna obsuwa przed wejściem do gabinetu, bo przed tobą, na tobie i po tobie, trzeba przyjąć jeszcze nieco bardziej wartościowszych pacjentów, czyli tych prywatnie😏😏😏 A no tak…Ale najpierw weź się dodzwoń. O, jest! Udało się!
– Halo? Dzień dobry! Mam pytanie, chciałabym się umówić na wizytę do pani doktor xxx, pilna sprawa, nieustanny, rozrywający, kłujący ból oka chorego na jaskrę.
– Jak nazwisko?
– yyyy
– No, ale przecież pani była na kontroli u doktor miesiąc temu.
– Owszem, ale boli mnie teraz, a nie miesiąc temu, boli jak nigdy dotąd i leki, które doktor zaleciła nie pomagają nic, a nic.
– Oj, no kurcze, no ja nie wiem, chyba będzie problem. Ja oczywiście mogę wyjąć kartę i podejść, zapytać pani doktor, czy będzie tak łaskawa przyjąć panią pomiędzy pacjentami, bo ma tak zajęty terminarz, że…
– Proszę pani, sprawa jest konkretna, zgłaszam naprawdę, nieustępliwy i silny ból, nie wytrzymuję już. Naprawdę, bardzo proszę, na orzeczenie o niepełnosprawności, w dodatku z silnym bólem, nic się nie da?
– Proszę zadzwonić za półtorej godziny, dowiem się i pani powiem.
Półtorej godziny później. Komenda, przy Pomorskiej. A nie…To nie ten serial. Wykonuję piąty telefon, nikt nie odbiera. Dziesiąty i piętnasty też nikt, aż w końcu…
– Halo?
– Halo, witam ponownie, dzwonię drugi raz, czy udało się coś zrobić w mojej sprawie?
– Pani Kasia, tak? Pani doktor powiedziała, żeby przyszła pani jutro, między ósmą, a osiemnastą na zmierzenie ciśnienia, jeśli będzie podwyższone, przepisze krople ciśnieniowe, które kazała odstawić z powrotem…
– No dobrze…Dziękuję…
No bo co powiedzieć. Przecież mam te krople. Przecież je biorę, trzy razy dziennie, w razie konieczności, a konieczność jest, nie pomaga. Przecież mówiłam, przecież tłumaczyłam. Przecież pani doktor wie, że w moim przypadku, tymi cholernymi aparatami, gdzie trzeba patrzeć się w jakieś durnowate czerwone światełko, nie da się zmierzyć ciśnienia. Nie da się! Nie ma źrenic! Za duży oczopląs! Halo! Boli dalej jak jasny pieron…I nie mam już siły…Trudno, wytrzymam do jutra. Obiad, ibuprom, krople, i spanko, potem kolacja, jakoś zleci. Jutro nadeszło, szósta trzydzieści, pierwszy raz w życiu nie złościł mnie budzik. Ja pokochałam ten budzik. Lekkie śniadanie, prędkie ubieranie, szykowanie i pędem do gabinetu, żeby jeszcze być przed ósmą, zanim ta kolejka i zanim o tobie może zapomną. Jesteśmy! Otwierają! Pielęgniarka, co rozmawiała ze mną dnia poprzedniego zaprasza mnie do gabinetu na zmierzenie ciśnienia.
– Ojej! Tym aparatem to się nie da. Nie ma źrenic, za duży oczopląs, pójdziemy do drugiego gabinetu, tam się da na pewno.
He, he, he! Oj, głupia ty, głupia ty. Ffff, auuuu, przepraszam, już nie będę dla niej taka wredna, kochane oczko, tylko przestań, chociaż na chwilę przestań mnie boleć, błagam!
– No nieee! No nie, tutaj też się nie da. Kurcze, no nie wiem co my teraz zrobimy
– Jak to co? Wycinamy, na żywca.
– ooooj tam oooj tam, już by chciała. Poproszę zaraz drugą doktor, bo nasza ma od dziś tydzień urlopu.
Ach więc to tak…Takim to dobrze. Czekamy na zewnątrz. Druga doktor pędzi do mnie na złamanie karku. Młodziutka, miły, przemiły głos, opiekuńcza. Mierzymy ciśnienie, nie da się. Oglądamy oczko pod lampą…Starsza pielęgniara wchodzi nam w paradę.
– Tu jest karta, pani doktor. Pani Kasiu, cosopt ma pani od roku 2023.
– Tak, zgadza się.
– No i co, nie bierze?
– Nie, kurwa, wylewa do kibla, dokładnie od roku 2023, odkąd wykupiła pierwszą receptę, ty stara jędzo. Spokojnie, tylko spokojnie, ta młoda na mnie dobrze działa.
– Biorę ten lek odkąd mam przepisany, na ostatniej kontroli pani doktor kazała odstawić i brać tylko w razie potrzeby. Potrzeba zaszła w niedzielę, ale przestał już w ogóle pomagać.
Stara na to nic. Chyba tą informacja wykroczyła poza jej kompetencje, bo wyszła, a ja zostałam z tą cudowną, młodą doktoreczką. Poszła czytać kartę.
– Widzę, że przednia komora oka zalana jest już długi czas u pani, tak z historii choroby wynika. Aha, najpierw zdiagnozowano panią na SORZE w Elblągu i skierowano tutaj?
– Tak, dwa lata temu.
– Rozumiem. Pojawił się świeży krwistek…Dlatego tak boli. Martwi mnie, że nic nie pomaga.
Znowu wlazła pielęgniara, nie ta paskudna, stara, ta młodsza, co to się przekonała, że ciśnienia nie da się zmierzyć.
– No dobra, to co? Nie ma naszej pani doktor, to może przepisze pani ten Cosopt i puści panią do domu?
– Oj nie…Ja bym panią do szpitala wysłała. Proszę dać mi chwilkę, nie znam pani i trochę mi tu zajmie.
– A, no to jak już doktor uważa.
Wychodzi. Uhhh! Co to za zwyczaje! Wpieprzać się między wódkę, a zakąskę! Najlepiej! Zrób co musisz, zrób cokolwiek, żeby poszła. Nieważne, czy pomoże, czy nie, nieważne, że już coś mówiła na temat tych kropli, niejednokrotnie. Przepisz i wypuść, bo kolejka czeka, przecież pani Kasia się nie zesra, prawda? Następna kontrola jest 14 maja, no to nie wytrzyma? Bier następnego, musim zarabiać. Ale zaraz…Co ona? Do szpitala? Do jakiego szpitala! O Boże! To już jest aż tak źle? Ale…Ja nigdy w szpitalu na noc nie byłam…No tylko wtedy, na tym SORZE, tych kilka godzin. Jezu, czy ja mam czystą piżamę w domu? Kitek coś prał? Na pewno prał. A jak w tym szpitalu będę chciała do kibelka, to jak to będzie? Przemiła doktoreczka jeszcze oczko męczyła, dopytywała od kiedy nie widzę, a potem stwierdziła, że musi się telefonicznie skonsultować z moją doktor, co zrobić, czy wysłać do szpitala, czy leki jakieś podać. Konsultowały się długo, a ja czekałam na korytarzu, w poczekalni. Paskudy z recepcji przeżywały, że obsuwa, naprawdę? Jakby to było coś nienormalnego dla tej placówki. W końcu przeze mnie? Przepraszam, że żyję. Jednej nawet się wyrwało, podniesionym tonem…
– Oj no nie wiem, do doktór ma dzwonić co zrobić.
Zadzwoniła i wezwała z powrotem do gabinetu. Ustaliły, uradziły, żeby do szpitala nie kierować. Dać na miejscu dwa diuramidy. O mój diuramidzie, rozpuszczaj się! O mój diuramidzieee! Ekhemmmm…Do tego wypić po przyjściu do domu sok pomidorowy i wziąć potas. No dooobrze, mamy potas, mam w domu sercowca, potas bierze co drugi dzień, to mi pożyczy. Pielęgniarka od mierzenia ciśnienia przyniosła mi nawet wody. Ciepławej, ohydnej, ale popiłam diuramid. Dostałam jeszcze jakieś krople, może te same co biorę i zalecenie, że jak nie przejdzie, to nawet w nocy jechać na SOR w Elblągu. No dobra, może w razie czego jakoś się tam dostanę.
– Pani doktor kazała przyjść na kontrolę w przyszły wtorek. Ja wypiszę pani ten cosopt na receptę. Proszę porozmawiać z panią doktor na temat zabiegu przeciwjaskrowego, chociaż dla pani najlepsza byłaby – enukleacja, czyli wyłuszczenie gałek ocznych.
– Dzwon, normalnie bije dzwon. Dzwon Zygmunta. Czy ona to słyszy? Przecież to szczęście niepojęte! Marzenie niewymarzone! Czemu do tej pory tylko ja o tym myślałam, a doktor Hanna nawet nie zaproponowała? Czemu się muszę męczyć, cierpieć, rzeźnię przechodzić, raz lepiej, raz gorzej, a w tym tygodniu to już najgorzej. Ja! Chcę! Protezy! Taak! Cudownie!
– Naprawdę? Byłoby to możliwe w moim przypadku?
– Oczywiście. Jaskra u pani jest dość zaawansowana, charakteryzuje się dość silnymi wylewami do oka, nie ma pani już nawet poczucia światła, obie gałki są ślepe, jedna bardzo wciśnięta do oczodołu…Tu absolutnie nie ma przeciwwskazań. Wiadomo, że po zabiegu nie od razu będzie kolorowo, ale ewentualne powikłania potrwają chwilę, a potem dobrze dobrane protezy nie będą utrudniały normalnego życia. Zabieg przeciwjaskrowy też jest jakimś rozwiązaniem, ale możliwe, że bardziej bolesnym tuż po samym zabiegu.
– Dobrze, bardzo dziękuję za tak szczegółowe objaśnienie sprawy. Z pewnością porozmawiam o tym we wtorek z panią doktor i będę się upierać przy enukleacji, ponieważ rzeczywiście, jestem jeszcze młoda, nogi zdrowe, kręgosłup praktycznie też, a niestety, w wielu dziedzinach życia jestem ograniczona i muszę uważać. Nawet po przejściu kilometra ciśnienie w oku daje mi znać, zbyt duży wysiłek podczas prac domowych niekiedy.
– No właśnie. W takim razie życzę powodzenia i miłego dnia.
– Dziękuję i wzajemnie.
Wychodzę i chyba mniej boli. Diuramid działa, j, ale to jak działa, bo ta rzeczywistość jakaś taka lepsza. Dobrą dawkę dostałam, serio. Wiadomość dobra też może coś pomogła. Już mi nawet przestało siedzieć w głowie to co mnie denerwowało, ale może jeszcze wrócić w przyszły wtorek, jeśli pani doktor stwierdzi, że nic z tego. Zjazd po diuramidzie objawił się po obiedzie, zasnęłam na dobre dwie godzinki. Obudziłam się z bólem, ale albo jest mniejszy, albo się przyzwyczajam. Spróbuję na razie brać krople według zalecenia, w końcu, do wtorku niedaleko, a ja jestem całkiem odporna na ból, a kiedy nie jestem to…Macie to co powyżej.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Tak ogólnie, co tam u mnie.

Pisać, czy nie pisać, o to jest pytanie, a jak pisać, to ile napisać z tego, co by się chciało, żeby nie zrobił się pamiętnik. Po co mi drugi, jeden mam w głowie😂 słowo ma wielką moc i trzeba na nie uważać, dlatego jeśli chcesz być pewien, że to co mówisz o mnie, koło mnie, o sobie, o kimś nie przedostanie się dalej, notuj w głowie, albo powiedz to osobiście. 😛

Pogoda jest tak piękna, że w zasadzie nie wiem jaka muzyka mi do niej pasuje. Mam coś takiego, że do pogody, do atmosfery dnia często dobieram sobie dyskografię, albo piosenkę, a dzisiaj? Kompletnie nic, co kojarzyłoby mi się z tym słońcem, śpiewem ptaków, hałasem biegających dzieci i jazgotu samochodów za oknem nie pasuje. Możliwe, że po prostu nie mam ochoty słuchać muzyki. Zrobiłam sobie całkiem pokaźny zapas książek do słuchania, kierując się jak zwykle moim ulubionym kluczem, czyli ulubieni lektorzy, ale na razie na książki też nie mam ochoty. Filmy i seriale też odpadają i w zasadzie, na razie to mi chyba pasuje, bo wystarczają mi rozmowy ze znajomymi i zajmowanie się rutynowymi pierdołami dnia szarego, codziennego.

Od ostatniego wpisu tekstowego minęło trochę czasu, co przeciekł mi przez palce na…Na właściwie niczym konkretnym, albo może niczym nowym. Po drodze zdarzyło się coś tak fajnego jak moje urodziny i mała, ale sympatyczna imprezka urodzinowa, niespodzianka w postaci wymarzonych słuchawek sportowych od przyszłego mężula. Udało mi się zbudować chyba po raz pierwszy w życiu porządną atmosferę Świąt Wielkiej nocy tuż przed nimi, podczas rekolekcji, przedświątecznych zakupów, ale oczywiście są w mojej rodzinie osoby, które doskonale wiedzą, jak dwoma, niby niewiele wnoszącymi do życia wydarzeniami skutecznie mi tą atmosferę zburzyć.😼 Tak to już bywa. Pracujesz na coś wytrwale, cieszysz się na to, myślisz przed zaśnięciem jak to będzie fajnie i…Przez chwilę jest, potem następuje to kilkunastosekundowe zgaszenie światła, po którym wszystko jest ok dla prawie wszystkich, tylko nie dla ciebie, więc wracasz do domu jeszcze przed zakończeniem drugiego dnia świąt, co spotyka się z niesamowitym oburzeniem, ale co poradzisz, jak nic nie poradzisz? Jedno co trzeba przyznać, to jakimś cudem, zostałam zauważona i wciągnięta do kuchni na dłużej i dostawałam sporo więcej roboty niż zwykle w przygotowaniach przedświątecznych. Przy okazji trwania świąt zorientowałam się, jakie musiałam mieć puste i nudne życie, zanim zamieszkaliśmy z Michasiem w naszej kawalerce, bo okazało się, że spędzenie trzech nocy i trzech dni na siedzeniu głównie w towarzystwie komputerów jest już dla mnie nie do przyjęcia. To było bardziej męczące doświadczenie niż całodzienna robota w kawalerce. 😀 stąd też między innymi decyzja o wcześniejszym powrocie do domu. Przyłapałam się na tym podczas tych kilku dni, że już nie do końca czuję się tam jak w domu. Denerwuje mnie pobieżność sprzątania, zapach wilgoci i pleśni, która temu domowi towarzyszy chyba całe moje życie i całe życie jest stamtąd bezskutecznie likwidowana. Denerwuje mnie to, że pokój, który stoi pusty, nie wliczając moich mebli, gotowy na to, żeby w każdej chwili wrócić, albo spędzić dzień, noc w razie potrzeby, konieczności, on już nie jest mój. Zastawiony jakimiś pierdołami, bibelotami, a nieopatrzne przewrócenie któregoś z nich grozi bliskim, nieprzyjemnym spotkaniem z nestorką rodu. 😀 Teraz już wiem przynajmniej, skąd to paniczne pragnienie czystości, ciągłe wynajdywanie niedociągnięć 😀 😀 powoli robi się z tego choroba…Ups! Czy jest na sali lekarz?

Znalazłam miłość, znalazłam szczęście i zaczęłam dążyć do tego, co najbardziej w życiu chciałam. Do jak największej samodzielności i w niecały rok udało się zrobić ku temu więcej, niż przez całe życie, co jest kroplą w morzu potrzeb, ale na to jest właśnie to całe życie. Czegoś mi jednak zaczęło brakować w tym wszystkim. Nie do końca wiem czego i jak to sprecyzować. Chyba chciałabym wyjść do ludzi, ale tak do słownie. Do ludzi, którzy mnie nie znają i ja nie znam ich. Czuję, że trzeba mi zacząć do tego wszystkiego jakiś nowy rozdział, potrzeba mi nowych znajomości, które mnie doświadczą, chciałabym, żeby w miły sposób, pomogą się dalej rozwijać. Ostatnich dziewięć lat miałam raczej poczucie, że chcę od ludzi uciekać, moja samoocena jakoś się zaniżyły i moje wnętrze wręcz histerycznie reagowało na pytania w stylu: Co u ciebie? Jak żyjesz? Studiujesz? Pracujesz? Śpiewasz gdzieś jeszcze? Teraz już przestałam się bać odpowiedzi na te pytania. Jest jak jest, to co się zawaliło, już nie wstanie, a to co się zbudowało, niech pnie się ku górze. Z pewnością chciałabym podjąć jakąś aktywność fizyczną. Oczywiście z siłownią nie wyszło, czyżbym się tego nie spodziewała? 😀 z rodziną zazwyczaj wychodzi się dobrze tylko na zdjęciu, a na pewno z moją. 😛 Bardzo podobały mi się rajdy na tandemach. Uczestniczyłam tylko w dwóch, ale poza tym sporo przejażdżek na moim tandemie z siostrami przebyłam. Problem w tym, że to już czas przeszły dokonany, a tandem stoi i nie ma chętnego pilota, który by usiadł przede mną, na zmianę z Michałem. W moim mieście nie dzieje się nic, absolutnie nic, co pozwoli mi dopełnić moją sielankę o jakąkolwiek aktywność fizyczną, muzyczną, czy inną, której mi trzeba.

Ostatnimi czasy dobrze mi idzie rozmyślanie nad tym, co było, a najczęściej przed snem. Oczywiście przywołuję we wspomnieniach tylko te dobre rzeczy, fajne rzeczy, kiedy byłam zajęta od rana do wieczora muzycznie, głównie muzycznie. Myślę o tym nie tylko w kontekście siebie i tego, jak wtedy było fajnie, ale w kontekście rodziny. W momencie mojej największej aktywności muzycznej, rozjazdowej i miejscowej, to był najlepszy czas mojej rodziny. Relacje w niej były naprawdę dobre, wspólne imprezki od czasu do czasu, święta. Nie umiem niestety znaleźć momentu, kiedy to wszystko upadło do poziomu zero, ale raczej już nie wskoczy na kolejny level. Tamten czas był najlepszy sprzed i po tym, jak stwierdziłam, że schodzę ze sceny. Często zastanawiam się, czy gdybyśmy z Michałem już wtedy mieli tyle lat ile teraz, relacje rodzinne były dobre, nie było w rodzinie tyle wilków co teraz, czy byłoby nam łatwiej z tym wszystkim? Czy chociaż odrobinę milej czasem? Lubię sobie zadawać takie pytania bez odpowiedzi, bo sama sobie odpowiadam, że tak! 😉

Od jakiegoś czasu zaczęłam rozważać powrót na scenę. Oczywiście nie wiem, co mnie do tego skłoniło, najprawdopodobniej przeglądanie pewnej strony internetowej, o której pewnie tu kiedyś wspomnę. Tak sobie weszłam, chciałam coś przejrzeć, coś poczytać i oczywiście zaczęły się wspomnienia, sentyment się zderzył z rzeczywistością. Cały czas to robi, bo dwie Katarzyny się we mnie biją, próbować? Czy nie próbować. Dziewięć lat przerwy od kontaktu z mikrofonem i publicznością na żywo. Po tym cholernym covidzie poprzestawiało mi się w głowie i nie jestem pewna, czy jestem jeszcze w stanie nauczyć się czegokolwiek na pamięć? Skoro do tej pory zdarza mi się zapomnieć jak coś się pisze, a przedtem nie miałam z tym problemu. Jedna część mnie bardzo chciałaby spróbować, ale ta druga na razie skutecznie ją tłamsi, dość konkretnymi argumentami. Kobieto, przecież dziewięć lat przerwy to nie jest mało czasu. Czy jesteś w stanie sobie zagwarantować, że tego się nie zapomina? Jak jazdy na rowerze? Że się nie rozczarujesz, jeśli coś nie wyjdzie i potem przez następną dekadę nie będziesz sobie wyrzucała tego, że po co to było próbować? Tamto życie już za tobą, teraz masz inne, nowe, dużo lepsze, a na pewno sporo jego aspektów. Nauczyłaś się iść na łatwiznę, nagrywasz przed komputerem kiedy chcesz, co chcesz, ile chcesz, jak chcesz. Na żywo nie możesz przecież piętnaście razy poprawiać jednej i tej samej rzeczy i potem wysłać najlepszej wersji piosenki do miksu i masteringu, pamiętaj o tym. Ta druga podsuwa mi te sensowne argumenty ilekroć mi się pomyśli, że może, by, jednak, spróbować? Ale wtedy ta nieśmiała postanawia z nią zawalczyć swoimi argumentami. Hej! Przecież poczułam potrzebę, żeby wyjść do ludzi, wrócić do nich! Poczułam potrzebę, żeby jeszcze coś do tego fajnego życia, które mam dodać! Fakt, nie jestem w stanie wyeliminować strachu, że jednak nie będę w stanie pamięciowo czegoś ogarnąć, ale nie dowiem się, dopóki nie sprawdzę, czy to nadal jest kwestia nie wyćwiczenia, zapomnienia i trochę lenistwa, czy może jednak to okaże się jedną, wielką, niepotrzebną blokadą psychiczną. No i te dwie Kaśki, one tak się biją, jedna swoje, druga swoje, a ja dałam sobie jeszcze trochę czasu, żeby podjąć decyzję, z którą z nich się zgodzę. Michał wspiera tą nieśmiałą, która jednak chciałaby próbować, ja jeszcze nie wiem.

A co u nas tak poza wszystkim, co mnie trapi i z czego po krótce potrzebowałam się wypisać? Powoli do przodu. Testujemy różne kawy ziarniste, teraz przyszły dwie pyszne prosto z palarni kawy, ziarna wypalane nie dalej jak dwa tygodnie przed wysłaniem. Kawa idzie u nas jak woda. 😀 Jutro spisujemy protokół przedmałżeński, więc to wszystko zaczyna ruszać naprawdę pełną parą i jeszcze to do mnie nie dociera…Ale obawiam się, że jak zacznie, to będzie kosmos haha, chociaż nie, kosmos to będzie, jeśli nie zacznie docierać. Nie będę się ani denerwować, ani nic z tych rzeczy. 😛 Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to dwudziestego kwietnia jedziemy na ostatni, kilkudniowy relaks do teściów, no i pewnie przywieziemy jakieś smaczki, a w planach mamy na pewno fajne spotkanie w drodze powrotnej, więc już nie mogę się doczekać.

Kategorie
Inne Wpisy tekstowe

Bijan Marta – Nocne godziny.

Cześć!

Nie mam w zwyczaju recenzować tego, co czytam, w sumie nie wiem dlaczego. Może powodem jest to, że potrafię przeczytać sporo w jednym czasie i pewnie na konstruktywną recenzje każdej przeczytanej książki zabrakłoby mi czasu, o ile konstruktywnej recenzji w moim wydaniu można w ogóle powiedzieć. Może nie recenzuje też dlatego, że zarówno jak dużo potrafię wciągnąć powieści i to zazwyczaj jednego autora na jeden raz, tak duże w czytaniu potrafię mieć przestoje. Możliwe jest, że ten recenzjopodobny twór powstaje, ponieważ wypadałoby coś napisać…A tak naprawdę, to, jednak chyba dlatego, że chyba dawno nie rozczarowałam się tak książką, jak również super produkcją, którą z niej zrobili.

Coś o autorce. Martę Bijan na pewno kojarzycie z kilku utworów, takich jak: Mówiłeś, Milcząc, Nasze miejsce. Przyznam, że jej piosenki nigdy nie przypadły mi do gustu, krótkometrażowy film, pod tytułem Luna, który wyreżyserowała też nie objął mnie zachwytem, międzyinnymi dlatego, że nie lubię filmów krótkometrażowych. Postanowiłam więc dać szansę na razie jednej z jej książek – Nocne godziny. Może to będzie okrutne, co powiem, ale takie po prostu mam zdanie, jeśli ktoś jest od wszystkiego, to jest do niczego.

Zuzanna, Natalia i Wiktor to troje młodych, początkujących aktorów. Każde z nich właśnie dostało główne role w horrorze i przylecieli do Szkocji, gdzie w starym zamczysku, otoczonym mokradłami, wrzosowiskami, mają spędzić dwa miesiące na rzeczonym planie filmowym. Każde z nich, jeszcze przed przylotem wnikliwie przestudiowało scenariusz, a gdy się spotkali postanowili, że będą zwracać się do siebie imionami postaci, które mieli odgrywać, a dokładniej, mieli zagrać rodzeństwo. „To będzie najpiękniejszy horror na świecie”. Salla, Lamia i Kajl właśnie stracili rodziców. Ich dom to wielkie, stare zamczysko na klifie, owiane mgłą, przytulone do cmentarza i jeziora śmierci. Po stracie rodziców, zostali w tym upiornym miejscu zupełnie sami, a przynajmniej tak im się wydaje. Tak brzmi scenariusz horroru, w którym mają odegrać swoje wymarzone role. Bardzo szybko okazuje się jednak, że reżyserka filmowa ma zupełnie inny pomysł na fabułę tego horroru, w której powoli przestaje być wiadomo, co jest jeszcze rzeczywistością, a co już nie.

Jeśli to miała być książka grozy…To, z przykrością informuje, że nie przeraziła mnie, ale może to dlatego, że zalicza się do literatury młodzieżowej? 😛 Jestem na nie, nie bałam się iść nocą do toalety, ani wyjść na balkon, więc…Przykro mi, nawet klimat starego zamczyska, cmentarza i jeziora śmierci na mnie nie zadziałał. 😀 Książkę możemy faktycznie podzielić na trzy części i może to jest dobre, bo każdą część, dzięki temu, możemy ocenić z osobna. W pierwszej części jeszcze się nie zniechęciłam, obserwując spokojnie przeżycia młodych aktorów, którzy odkrywają mroczne tajemnice zamku i z coraz większą pewnością, każde z nich, orientuje się, że coś tu nie gra tak jak grać powinno. W drugiej części, myślę, że najbardziej ocenianej na minus przeze mnie, reżyserka filmowa Faustyna czyta dzinniki Salli, Lamii i Kajla, które zresztą sama kazała im prowadzić tak, jakby pisały to odgrywane przez nich postacie. No i wreszcie, dochodzimy do trzeciej części, która jest już epilogiem i na swój zagmatwany sposób ma połączyć wszystkie, poprzednie wątki i międzyinnymi okazuje się, że pisane przez aktorów dzienniki, były ich własnymi historiami, w które ubrali odgrywane przez siebie postaci, czyli to coś zupełnie innego, co pokazane było w części drugiej. No spoko, rozumiem chyba ten zabieg, trzeba zwiększyć liczbę stron, do samego końca nic nie może być takie jak się wydaje…Nie mniej, jak dla mnie, trochę słabe, myślę, że można to było rozwiązać zupełnie inaczej. Nie widzę zbytniego celu wkładania tu wątków z przeszłości bohaterów, poza bardzo szybkim i najprostrzym do wyłapania zabiegiem, powiedzmy psychologicznym, który niejako wyjaśnia nam, dlaczego boją się tego, czy tamtego i też bardzo mi żal, że zostało to tak prosto rozwiązane. Natomiast była rzecz, która mnie nawet w jakimś stopniu zaskoczyła. W jednym z wplecionych wątków z przeszłości była mowa o bardzo szybkiej utracie wzroku i jedyną możliwością jego odzyskania była operacja polegająca na przeszczepie gałek ocznych. Autorka pisząc książkę musiała orientować się, że jeszcze czegoś takiego nie było, chociaż ja właśnie przeczytałam, że ponad rok temu odbył się pierwszy, ale to mało istotne. Bardziej zadziwiający jest fakt, że rodzice bohatera, który na łeb na szyję wzrok tracił, kazali mu o tym nikomu nie mówić, zamknęli go w domu, jego świat ograniczył się tylko do łóżka i pokoju i oczywiście, nauczyciele do niego przyjeżdżali, a on nagrywał wszystko na dyktafon. Natomiast wszystko to, co zapadało mu z jakichś powodów w pamięci lubił notować i robił to w zeszycie, więc, no można by to podpiąć pod logiczny fakt, kiedy tracisz wzrok, ręka potrafi odtworzyć ruchy zapisywanych dawniej liter, podobno można coś narysować, ale po pierwsze, to nie do końca wiadomo, czy rzeczony bohater całkowicie zaniewidział, czy jednak jeszcze coś, coś…W każdym razie litery w trakcie tego niewidzenia zapisane są już niedbale, podobno nie wszystko da się odczytać. No ale to tam…Takie moje czepialstewko. Pozytywniejszą rzeczą, na temat tego bohatera jest to, że autorka albo zrobiła research, albo miała jakieś fajne, niewidomskie konsultacje, ponieważ siedząc w kawiarni, wyjął telefon z funkcją mowy dla osób niewidomych i wiecie co się stało? Podłączył słuchawki, żeby nikt tego nie słyszał, pomijając fakt, że rodzice zabiliby go, gdyby dał po sobie znać, że nie widzi, albo ktokolwiek dowie się o rzeczonej operacji przeszczepu gałek ocznych, o który wystarał się jego ojciec lekarz. Jak się domyślacie, przeszczep się udał i to byłoby na tyle z większych spojlerów. 😀 Autorka zaznaczyła w słowie od autora, że lubi pisać o tym co czuje, co ją dotyka. No więc pomyślałam sobie, że historia z przeszłości kolejnej bohaterki, która ukazuje te wszystkie przykre strony bycia influenserem, piosenkarzem, czy na przykład pisarzem, mogła być wzięta z osobistych doświadczeń autorki książki, chociaż mogą to być tylko moje przypuszczenia. Nie było tam nic, czego bym nie wiedziała, że tak się dzieje, nie mniej, no jeśli już musiało, to było dość fajne. Historia z przeszłości drugiej bohaterki nawet mnie poruszyła na samym jej końcu. Tutaj strata bliskiej osoby bardzo zmyślnie poprowadzona. Ok, łezka się może zakręcić, można nawet sobie rozważyć, co by było, gdyby to mi się przydarzyło, czy dałabym radę zrobić coś więcej, żeby uratować tą drugą osobę, która straciła życie trochę przez naszą wspólną, w tym wypadku nieodpowiedzialność, trochę przez nieszczęśliwy traf, co się do tego przyczynił. No i, w zasadzie dzięki tej historii i dalszemu biegowi akcji, ta bohaterka staje się trochę kontrowersyjna, bo albo możemy jej żałować, albo ją znienawidzić i stwierdzić, że wszystko co złe, było przemyślane. Ciężko tu opisać w jakiś spójny, logiczny sposób głównych bohaterów, niektóre wydarzenia nie zostały wyjaśnione, spójność narracyjna też pozostawia wiele do życzenia.

Jeśli zaś chodzi o super produkcję, to według mnie, jest jedną z gorszych. Mocna dyszka dla muzyki, ale jeśli chodzi o dźwięki, to albo słabe biblioteki, mały budżet, albo mała wyobraźnia co do konstruowania tej super produkcji w wielu momentach. Granie na rozstrojonym fortepianie brzmi jak, keyboardzik, pewnie przeciętny słuchacz nie zwróci na to uwagi, ale na przykład we mnie rozstrojone fortepiany budzą właśnie jakąś nutkę strachu. 😀 O, albo coś najbardziej rozwalającego chyba, kiedy rzeczony niewidomy wyjmuje swój gadający telefon, podłącza słuchawki, i, włącza dyktafon, naszym uszom ukazuje się dźwięk conajmniej odpalanego dyktafonu na kasety. Biję pokłony, xd. Ciężko złapać klimat, kiedy dialogi aktorów zlokalizowane są w zamczysku z fajnym pogłosem, ale ich kroki są takie, jakby szli po żwirze, z ledwością można to nazwać dywanem, a w dodatku bez tego samego pogłosu, który nadano na dialogach. No i chyba nie rozumiem też, po co tło kroków trwa przez cały czas, kiedy narrator coś tam sobie opisuje. O właśnie, narrator, więcej go było niż samej super produkcji, więc to mi się na pewno nie podobało, bo równie dobrze mógł powstać sam audiobook, bez podziału na role, dodaniu kilku dźwięków i muzyki, ale to tylko moje, oczywiście zdanie. Jeśli zaś chodzi o aktorów, to nie mogę zarzucić im niczego złego, a na kolejną dyszkę zasługuje moja ulubiona lektorka Ewa Abart. Nie rozczarowała mnie, jak zwykle. Nie mniej, postanawiam jeszcze się do tej autorki nie zniechęcać i sięgnę po dwie pozostałe i polecane książki.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Nominacja od Julitki. Dziesięć rzeczy, bez których nie mogę się obejść.

Dzień dobry 😛

Przychodzę dzisiaj z wpisem dotyczącym jednej z dwóch nominacji zadanych mi przez Julitkę. Nie będę ukrywać, że nigdy nie lubiłam odrabiać zadań domowych, jeśli mi jakieś nie leżały to szczególnie i nawet nie siliłam się, żeby zadać sobie chociaż trochę trudu i polecieć po najniższej linii oporu. Miałam to szczęście, że jakoś zawsze się wymykałam spod nauczycielskiego bata i nigdy, przynajmniej z tego co pamiętam, nie wylało się, że zadanie zostało nie odrobione. Tak więc z tego miejsca dziękuję opatrznemu losowi i podziwiam tych, którzy cierpliwie, sumiennie odrabiali to, nad czym mnie się nie chciało nawet przysiąść. Inaczej rzecz się miała, kiedy jakieś zadanie mnie zaabsorbowało, sprawiło, że chciało mi się nad tym przysiąść, wykrzesać z siebie sporo energii i kreatywności 😛 myślę, że to wiadoma sprawa, że w powyżej napisanym tekście nie jestem jedyna. Do czego zmierzam, a no, dokładnie tak samo przekłada się to do obu tych nominacji 😀 obie są bardzo, bardzo fajne, ale free style to nie moja działka. W moim mózgu chyba nie istnieje coś takiego jak paplanie na zawołanie, jeszcze żeby to miało sens, jakikolwiek, tak jak winno być chyba w przypadku takiego free style. Co innego druga nominacja, tutaj wiele kombinacji nie trzeba.😃

Dziesięć rzeczy, bez których nie mogłabym się obejść? Odpowiedzi na to pytanie są trudne i łatwe za razem. Trudne dlatego, że nie umiem chyba sklasyfikować ich w piramidzie potrzeb, znaczy, co pierwsze, a co ostatnie, ale ok…Próbuję.

#1. Mój osobisty jasiek. Historia mojego jasieczka opiewa na lata sięgające mojego urodzenia. Waćpan jest ze mną od samego początku, został zakupiony przez moją mamę i od tamtej pory się nie rozstajemy. Jasiek z ptasim pierzem. Jedyne co było w nim zmieniane, to jakiś czas temu przesypane pióra do innej podusi, bo stara uległa już z racji wieku przetarciu w wielu miejscach. Sprawa z jaśkiem jest o tyle zaawansowana, że gdziekolwiek poza domem jestem, on musi być ze mną, ponieważ bez niego nie ma mowy o spaniu. Wszystkie inne jaśki ze sztucznym wypełnieniem będą mi za miękkie, za twarde, nie takie…Coś, jak księżniczka na ziarnku grochu ze mnie, 😀 dodatkowo, nie znoszę, kiedy ktokolwiek, oprócz mnie, kładzie na nim głowę. Nawet mój kochany narzeczony ma bezwzględny zakaz robienia tego i to wcale nie jest zbrodniczy akt braku miłości, czy chęci dzielenia się – co moje to i twoje. Po prostu każdy ma prawo mieć swoją świętość. Dla mnie jest to mój jasiek. Dwa razy w tygodniu dokładnie wytrzepywany, zmieniana poszeweczka, traktuję go po królewsku, jak członka rodziny.
#2. Krzesło do komputera. Posiadaczką takiego krzesła stałam się dopiero w roku 2019, bo dopiero w tym roku, mieszkając jeszcze w domu rodzinnym, stałam się również, po raz pierwszy w życiu posiadaczką swojego pokoju, więc mogłam kupić wreszcie obrotowe krzesło do komputera. Niekoniecznie zależało mi na wygodzie pracy przed komputerem, bo przecież to jeden z warunków, o ile nie główny warunek, który się powinno brać pod uwagę przy wyborze takiego krzesła. Odpowiednio wyprofilowane oparcie pod głowę, kark, podłokietniki, poduszka w trosce o lędźwie i taaakie tam…Wiecie. Trochę się tych krzeseł w sklepie naoglądałam i o nich nasłuchałam, ale postawiłam na całkiem zwyczajny, ale z miękkim siedziskiem, ponieważ moja potrzeba dotycząca tego krzesła była zgoła inna. Niezdrowa, nienormalna i nie wiem jaka, ale, co mi tam. Ja uwielbiam się na nim, najzwyczajniej w życiu, kręcić w kółko. Ot, kaprys jednego z blindyzmów, których już wiele nie mam, tak myślę. Nie wiem, dlaczego to uwielbiam, być może to zastępstwo odpowiednio dużej dawki aktywności fizycznej, której bardzo pragnę w większej ilości, niż zazwyczaj mogę sobie ofiarować. Kręcenie się w kółko na moim ukochanym fotelu mnie uspokaja, towarzyszy mi we wszelakich rozmowach, przy słuchaniu muzyki, pomaga skupić się kiedy muszę rozwiązać jakiś problem. Gdybym mogła mieć w domu huśtawkę, pewnie fotel nie byłby mi już tak niezbędny, o ile w ogóle.
#3. Kawa. Kawuszka, zawsze, musi, być! Gdziekolwiek jestem, nie wyobrażam sobie, żeby nie zacząć dnia od kawy. Nie jestem w tym sama na świecie, więc to nic nienormalnego, ani unikatowego. Niekoniecznie piję ją po to, żeby mnie rozbudziła, bo to akurat bardzo rzadko potrzebna rzecz, piję kawę, bo uwielbiam jej smak. Uwielbiam, gdy jest wręcz wrząca i parzy mnie przyjemnie w język. Wspaniałe uczucie, kiedy roztacza swoje ciepło po przełyku, gardle, wnętrznościach. Kocham zapach kawy, kocham smak kawy. To wszystko w połączeniu kojarzy mi się zawsze z czymś dobrym, z bezpieczeństwem, z czymś co zapamiętałam chyba z dzieciństwa jako coś dobrego. Nie pamiętam momentu, w którym zaczęłam tak bardzo lubić kawę, ale bardzo się cieszę, że tak się stało. Kawę lubię w każdej postaci. W naszym domu piję ją tylko z ekspresu, ale jeśli jestem gdzieś, gdzie mają tylko sypaną, rozpuszczalną czy inną, wypiję każdą. Co ciekawe, słodkości o smaku kawowym już mi nie podchodzą i kosmetyki też nie.
#4. Elektroniczny papieros. Rzecz bardzo niezdrowa, bardzo uzależniająca, a jednak. Malutki, elektroniczny wiesio, to się sprawdziło, co do rączki, to do buzi.😂😂😂😂😂 chociaż uważam, że u mnie uzależnienie chyba jeszcze nie jest w stopniu mega zaawansowania, mimo ponad dwóch lat styczności z nikotyną. Dwa lata, dopiero, albo aż 😀 ale działa to mniej więcej tak, że po kawusi obowiązkowo dymek, po całodziennym sprzątanku dymek, czasem po jedzeniu dymek i przed spaniem dymek. Dymek w rozumieniu moim…No…Około trzy, cztery buszki. 😛 póki jest, działa, nie brakuje olejku, potrafię nie palić nawet cały dzień, dopiero wieczorem wyjdę na balkon, ale jak coś by się z nim stało, to automatycznie działa to na moją świadomość, czy tam…Podświadomość i atakują mnie objawy dla typowego zespołu odstawiennego charakterystycznego dla palaczy.
#5. Słuchawki i klawiatura na bluetooth. Nie znoszę kabli, dlatego współpracuję z nimi jak muszę, czyli od czasu do czasu z applowskimi słuchawkami na kabelku, bo te małe słuchaweczki na bluetooth, w dodatku dokanałowe do mnie nie przemawiają. Chyba nie jestem stworzona do słuchawek dokanałowych, raz, że mi wypadają, dwa, że i bez nich w jakichkolwiek innych słuchawkach nie mogłabym się poruszać idąc na przykład przez miasto, nawet znaną trasą. Zdarza się, że robiąc coś w domu w słuchawkach na uszach wejdę w ścianę 😀 ale zasada jest taka, żeby mobilność w robocie w domu mogła być, no i podczas wyżej wymienionego kręcenia się na ukochanym fotelu, klawiatura i słuchawki na bluetooth muszą być. Słuchawki koniecznie z jak najbardziej wytrzymałą baterią, moje obecne wytrzymują na jednym ładowaniu ze dwa tygodnie, może trochę więcej, w zależności od tego jak długo je eksploatuję i czy pamiętam o ich wyłączaniu, czy pozostawiam je na noc w trybie czuwania, zapominając też przy tym wyłączyć kompika. 😀
#6. Moje odkurzacze pionowe. Wczoraj zostałam nazwana Monalizą czystości. Oczywiście przez mojego narzeczonego. Stwierdził, że blatów i sprzętów, które wchodzą w skład naszego aneksu kuchennego, żal dotykać, kiedy skończę je sprzątać. Inna rzecz, że w 95% części życia tutaj, muszę to robić przynajmniej 3 razy dziennie, bo nie znoszę smug, okruszków walających się, najmniejszych drobinek na blatach, w zlewie i tak dalej. Pozostałe 5% kiedy tego nie robię, zazwyczaj wynika z moich niedyspozycji fizycznych, czy psychicznych, jak u każdego człowieka. Dokładnie to samo tyczy się odkurzania mieszkania. Michał często śmieje się, że mogłabym być testerką odkurzaczy pionowych, czy łatwo je zniszczyć, zajechać i tak dalej. Najchętniej odkurzałabym kilka razy dziennie, ale żeby nie popaść w jakieś natręctwo, czy też mizofobię, ograniczam się do odkurzania raz dziennie, albo raz na kilka dni, chociaż przychodzi mi to z niesamowitym trudem, kiedy nawet już po odkurzaniu wyczuję pod palcami jakieś drobiny, kruszyny. Robię to naprzemiennie dwoma naszymi odkurzaczami pionowymi i jutro, z satysfakcją, z energią, z werwą, znowu to zrobię. 😛
#7. Ulubione seriale. Bez względu na wszystko, na to gdzie jestem, no, może nie z kim jestem, bo jeśli towarzystwo chętnie się integruję, to odkładam seriale na czas, kiedy będę we własnym zaciszu, ale tak, seriale koniecznie. Zazwyczaj pod koniec tygodnia, przedpremierowo muszą być obejrzane: Na sygnale, na dobre i na złe i leśniczówka. A podczas jedzenia posiłków z Michasiem oglądamy stare m jak miłość, kto wie, może kiedyś dojdziemy do momentu, gdzie będziemy oglądać na bieżąco. Seriale to lubię kolekcjonować i mam na swoim dysku kilka fajnych, przepastnych kolekcji, a kolekcjonować seriale lubię nie tylko ja, prawda? @Celtic1002 😀
#8. Kolorino, telefon i komputer. Celowo te trzy rzeczy wolałam zamieścić w jednym punkcie, ponieważ uznałam, że nie ma sensu rozbijać ich na 3, które pozostały mi do końca. Nie chciałam po prostu w tym przypadku pójść na łatwiznę i szybko się wykpić. Tak, proszę to docenić, 😀 :D. Kolorino od niedawna zamieszkało z nami w domu, a właściwie na pralce i nie sądziliśmy, że będzie aż tak przydatne. Niekoniecznie do tego, żeby się dowiedzieć, jak jesteśmy dzisiaj ubrani, chociaż po ostatnim wyskoku Michała do śmietnika w różowych dresach należących do mnie, o czym dowiedział się przypadkowo, bo akurat moja siostra wpadła z wizytą do nas, będzie trzeba swój codzienny ubiór monitorować, żeby nie było podejrzeń o jakieś gender.😂😂😂 my używamy kolorino tylko do pomocy sortowania prania i czasami, żeby upewnić się, czy ktoś nie zostawił zapalonego światła. Jeśli chodzi o telefon, no to u mnie w zasadzie jak u każdego, najczęściej służy do przeglądania komunikatorów, odpowiadania innym użytkownikom tych samych komunikatorów, ot, żeby zająć ręce. Czasami do używania aplikacji glovo, częściej do użytku aplikacji z serii seeing assistant home, move, czy seeing A I i wielu innych. Podobnie jak w przypadku komputera, chociaż w czasach, gdzie w telefonie można mieć dzisiaj wszystko to, co na komputerze, bez niego chyba jednak dałabym radę się obejść. 😛
#9. Książki i chwila samotności. Bywają okresy, że książki łykam jak pelikan, z niewielką tylko przerwą na seriale, jak było wyżej napisane. Działa to zazwyczaj bardzo schematycznie, to znaczy, jeśli zachwyci mnie thriller jakiegoś autora, zaraz muszę połknąć resztę jego twórczości, jeśli ją posiada. Tak było w przypadku Laili Shukri, Marcina Margielewskiego i Tanyi Valko. Jednakże wszyscy ci autorzy w swoich książkach poruszają tą samą tematykę, czyli kulturę krajów bliskiego wschodu, więc kiedy odczuwam, że mózg już nie nadąża, przestaje zapamiętywać, skupiać się, zaczynam się nudzić, przechodzę w fazę książkowego rozluźnienia i rozpoczynam jakiś krótki cykl książek obyczajowych po to, by zaraz potem wciągnąć się właśnie w kilka, lub kilkanaście porywających thrillerów pod rząd. Jeśli mam na to ochotę, czytam przez cały czas, podczas robienia obiadu, podczas sprzątania i tak dalej, ale zazwyczaj wybieram taki czas, żeby stało się to tylko chwilą dla mnie, gdzie nie ma mnie dla nikogo i mogę skupić się tylko na słuchaniu książki. Natomiast jeśli chodzi o chwile samotności, takiej typowej, bez nikogo, to raz na jakiś czas też jej potrzebuję. Z reguły jestem bardzo towarzyska i w życiu bardziej brakuje mi ludzi, niż doskwiera mi ich nadmiar, ale mam też takie coś, że lubię się gdzieś zamknąć, posiedzieć sobie w ciszy, albo posłuchać muzyki nie będąc widziana, słyszana przez nikogo. W kawalerce ciężko mi coś takiego osiągnąć i myślę, że Michał też ma takie potrzeby, bo mamy różne pasje, chociaż staramy się sobie nie przeszkadzać, nie wchodzić sobie z nimi drogę, zapewne błogosławionym będzie moment, kiedy nabędziemy mieszkanie dwupokojowe, żeby każdy taką chwilę samotności dla siebie wygospodarował.
#10. Muszki! Muszki! Muszki! Zastanawiacie się, jakie muszki, co? Hahaha, dziesiąta rzecz, bez której musiałam obchodzić się całe życie została tak nazwana przeze mnie i przez Michała, bo w zasadzie nie wiem, jakby ją inaczej nazwać i w sumie to nie wiem, czy nie przenieść by jej wyżej, bo chyba traktuję ją już na równi z jaśkiem :D. Muszki, moi drodzy, to inaczej głaskanie mnie, po plecach, po szyi opuszkami palców, ale tak delikatnie, jakby chodziła po mnie mucha. 😀 😀 :D. Nic bardziej, niż to, nie pomaga mi zasnąć, nie relaksuje i nie odstresowuje mnie. Podejrzewam, że gdyby ktoś zaproponował mi, że będę tak leżała przez cały tydzień i muszki będą chodzić po moim ciele, to by mi się nie znudziło, gorzej z moimi receptorami nerwowymi. 😀 a jeszcze gorzej, że to muszą być muszki tylko w wykonaniu Aleksa.

Nominacje.
Uff, udało się. Udało się sklasyfikować, zapisać, więc trzeba nominować. Na myśl przychodzą mi dwie osoby. @Celtic1002, @Marolk. Czekamy.😃😃😃

Kategorie
Wpisy tekstowe

Moja cierpliwość ma swoje granice!

Witajcie kochani!

Jednym z przyjemniejszych faktów, które zamieszczę w dzisiejszym wpisie jest to, że dowiaduję się o tym, że naprawdę dużo osób czyta tego bloga w ciszy. Dla wielu osób działania moje i Aleksika są wspomnianą przeze mnie w poprzednim wpisie iskierką, słyszymy gratulacje i słowa podziwu i dlatego wiemy, że to co robimy ma sens, ale najważniejsze, że nie idzie w próżnię. Bardzo nas to cieszy i dziękujemy za każdy odczyt 🙂

Jak to bywa z takimi, nazwijmy to projektami, mają one też swoich przeciwników. Jest to zupełnie naturalne, a raczej byłoby, gdyby tymi przeciwnikami nie były osoby, które, zdaje się osiągnęły w życiu dużo więcej, bo skończyły studia, nie byle jakie. Najprawdopodobniej miało to dać im szczęście, ale okazuje się, że skończyło się jedną, wielką życiową frustracją. Ponad 30 lat na karku, nadal miejscem zamieszkania jest dom rodzinny, nadal trzeba robić wszystko pod dyktando rodziców, rodzice mają wgląd w konto bankowe, trzeba się tłumaczyć z każdej wydanej złotówki. Rodzice na nic nie pozwalają, znaczy, że leżenie do góry dupą jest naturalne, bo sprzątać nie można, robić nic w kuchni nie można. Goście przyjadą, to rodzice obsłużą, o ile w ogóle na tych gości wyrażą zgodę, a frustraci pewnych nawyków nabierają, to znaczy…Przyjeżdża ktoś taki do twojego domostwa i…Po pierwsze primo, zachowuje się na pozór bardzo miło, bo nie przyjeżdża z pustymi rękami, ale w przypadku jednego z przywiezionych prezentów daje ci do zrozumienia, że w zasadzie to i tak walało się po domu, więc może ty zrobisz z tego użytek xd. Oferuje ci pomoc w kuchni, podczas przyrządzaniu potraw, ale daje ci do zrozumienia, że w zasadzie to robi ci łaskę, bo generalnie to powinno być tak, że jak twoi goście przyjeżdżają, to jedynym ich obowiązkiem jest leżenie do góry dupą, a twoim obowiązkiem jest latanie wkoło nich w taki sposób, by nie kiwnęli palcem. Ok, dopuszczam taką opcję jak najbardziej, ale w takim razie po co oferować swoją pomoc w czymkolwiek tylko po to, żeby potem ci to wypomnieć? Idźmy dalej…Twojego domu nie traktuje jak swojego, a co za tym idzie, nie stosuje się do tego, o co prosisz…To znaczy, jeśli prosisz, by nie ładować ładowarką do laptopa telefonu, albo prosisz, żeby nie tuptać na boso po domu, bo od tego są kapcie i td. Itd. A to odbija się od ściany, niby głupota, ale może dla ciebie to jest ważne, no to, o kim to świadczy? O twoim gościu, czy o twojej upierdliwości? A może o jednym i o drugim, nie mnie to oceniać. Kolejna sprawa jest chyba mocno dyskusyjna. Ja na przykład tak mam, że jeśli przyjeżdżam do ciebie na tydzień i zastaję dom wysprzątany, to przed wyjazdem pomagam ci go doprowadzić do stanu w jakim go zastałam, w końcu przez tydzień mojego pobytu razem z tobą pracowałam na to, żeby porządnie zasrać ci kibel, zawalić włosiskami prysznic i tak dalej. Co w przypadku, jeśli twój gość trafi na twoje gorsze dni, bo jeśli jesteś kobietą, to borykasz się, jak mniemam z tzw. PMS i wnerwia cię dokładnie wszystko, nawet to, co nie powinno? W konsekwencji nie chce ci się zrobić dwa razy dziennie twojemu gościowi kawy, ale uprzejmie informujesz, że poinstruujesz go jak powinien to zrobić samodzielnie, w końcu nic nie stoi na przeszkodzie, by w twoim domu czuł się jak u siebie, ale w odpowiedzi słyszysz tylko słowa rozkapryszonego, trzydziestokilkuletniego dziecka, że przecież tak ekspres zachwalałaś, przecież obiecywałaś, że kawkę będziesz robić co dzień, chociaż w swoim domu twój gość kawy nie pije, bo nie lubi, ale przecież obiecywałaś i co? I CO? I jajco! xd. Co zrobić z faktem, że podczas pobytu twojego gościa, mimo pełnej lodówki, tobie nie chce się gotować zbytnio. Z resztą kiedy pozwolić sobie na pizze, kebaby i te sprawy jak nie w wypadku gości? Inna rzecz, że w opisywanym przeze mnie przypadku pozwalaliśmy sobie praktycznie codziennie. No kurczę pieczone, nie zawsze tak jest, że chce się stać przy kuchni, pieprzyć z tym wszystkim, więcej sprzątania niż jedzenia dla tylu osób…A w konsekwencji okazuje się, że wszystkie te incydenty związane z gotowaniem opisywane w poprzednich niedzielach były wymyślone…No przecież! Xd, raczej nie inaczej. To przeświadczenie gość wysnuł dlatego, że co? Że do kilku przygotowywanych potraw z własnej, nieprzymuszonej woli obrał ziemniaczki, czy kroił warzywka? A do wszelakich zrzutek na zamawiane jedzonko się nie dokładał, bo mamusia zobaczy, łojej, co to będzie, a z jedzonka z lodówki nie korzystał, tylko raczył zjadać to, co zostało z zamówionego. Nie jestem skłonna wypominać takich rzeczy wiecie…Nawet nie zwróciłabym tej osobie na to uwagi, gdyby jasno i szczerze powiedziała: Nie mogę zamawiać, bo nie chcę wydawać, bo potem mam za dużo tłumaczenia co i jak…Czy nie przeszkadzałoby wam, że wy zapłacicie, a ja nie? Czy mogę w takim wypadku z wami zjeść tą pizzę, czy raczej jesteście na nie? Nie, skąd…Trzeba było to zrobić po chamsku, nie mam ochoty na jedzenie, w razie czego zjem sobie coś z lodówki. Przyszła pizza, została prawie cała zjedzona, ale jednak coś zostało i nagle…Proszę państwa, głód straszliwy zawitał w brzuszku i tak prawie za każdym razem. Nie spodobało mi się to i kiedy mój gość się o tym dowiedział, kilka dni po swoim wyjeździe wysłał nam paczkę żywnościową, teoretycznie z tym, co zjadł 😀 :D🤣🤣🤣🤣🤣 miało mnie to upokorzyć? Miało to pokazać inteligencje tej osoby, która jest po studiach? Mnie to rozbawiło, ale nie bawi mnie to, że ta osobistość rozpuszcza ploty, jakoby to, co tu robimy, to co tu piszę za nas dwoje jest nieprawdą. Nie wiem dlaczego nie potrafi napisać mi tego prywatnie, przecież dostała odpowiednio długą wiadomość po tym, jak nadesłała nam te paczuszkę. Możliwe, że ten wpis jest niepotrzebny, bo prawda obroni się sama, ale droga osobo, która nie masz w swoim życiu nic do roboty, prócz rozpuszczania tych wstrętnych pomówień, proszę cię, przestań to robić. Co ci to daje? Czujesz się lepiej? Jeśli tak, to fajnie, ale znam przynajmniej dwie osoby, które potrafią zdementować twoje słowa, bo widziały ile robimy sami. Wiesz…Nie ma ideałów, nie zawsze się chce stać przy garach, czasem więcej, czasem mniej, ale nie zamawia się non stop. Nasz dom nie jest zarobaczony, pachnie w nim jak w raju, bynajmniej dla mnie, znakiem tego, sprzątamy lepiej niż widzący u mnie w domu rodzinnym. Takwięc droga osobo, miałaś prawo poczuć niesmak naszego spotkania, bo nie byłaś obsługiwana od a do z, ale nie miałaś też nakazu, żeby robić cokolwiek, także ten…Odfiołkuj się i zajmij się proszę swoim smutnym życiem…Postaraj się wylecieć spod skrzydeł rodziców, którzy stawiają ci tyle ograniczeń, jak sama mówiłaś. Mnie się udało, tobie też tego życzę. Ach, niepotrzebny był ten komentarz w ostatni dzień naszego spotkania, kiedy, droga osobo, byłaś odprowadzana na dworzec. Zapytałam wtedy grzecznie, już wychodzicie? A ty odpowiedziałaś: No już, bo nas nikt nie zaprowadzi i nam śniadania nie zrobi. Tak tak, to był pocisk w naszą stronę, bo tego samego dnia, tylko kilka godzin później, zostaliśmy nakarmieni przez moją mamę i odprowadzeni na dworzec przez mojego tatę, a tobie, słodka osobo, nic do tego, bo ciebie też odwożą na dworzec, sama nigdzie nie jeździsz, nikogo samodzielnie nie odwiedzasz, także…Najpierw zmień siebie, a dopiero potem mnie, czy tam…Nas.

To na dzisiaj tyle 😀 😀 pozdrawiam bardzo serdecznie i wiecie…Może to dobrze, że o takich rzeczach się dowiaduję od dobrych znajomych moich znajomych, bo przynajmniej mam motywację, żeby nagrywać poczynania kuchenne do udoskonalenia niedziel. Trzymajcie się i pamiętajcie, co złego, to nie my!❤

Kategorie
Wpisy tekstowe

Nowy rok, czas start!

Dzień dobry! Witam bardzo serdecznie z mojego wyjazdowego delusia, którego udało się wreszcie zmusić, żeby pożarł wszelkie potrzebne aktualizacje i dzięki temu, pozwolił mi zainstalować eltena, a w związku z tym, mogę pisać, mogę śledzić inne blogi. Co prawda nie obyło się bez grzebania w aplikacji dell audio, bo skubaniec po ukończeniu aktualizacji systemu włączył mnie jakieś ulepszenia dźwięku, paskudnie brzmiące z resztą, no ale już wszystko działa, jak natura chciała.

Długo zastanawiałam się, czy ten wpis umieścić w myślniku niedzielnym, czy jednak tak sobie luzem i doszłam do wniosku, że czas zakończyć zaśmiecanie myślnika niczym konkretnym, albo inaczej, wszystkim i niczym. To znaczy, niedziele pojawiać się nadal będą, tylko teraz raczej wolałabym w nich zamieszczać konkretne postępy i kolejne kroki na przód. W związku z tym, że przed wyjazdem nic takiego się nie wydarzyło, da się to streścić w takim zwyczajnym wpisie.

Nie sądziliśmy, że kiedy zima odpuści, poczujemy się jak byśmy na nowo odzyskali wolność i skrzydła. Naprawdę, niesamowite uczucie, kiedy możesz wszystko sam. Co prawda na razie nadal na niewielkim polu manewru, ale i tak to uczucie jest rozpierające, a to chyba dobrze wróży na przyszłość. Do czego by to porównać…Może…Poczułam się tak, jakbym wstrzymywała oddech przez kilka minut i w ostatniej sekundzie przed zemdleniem znowu postanowiła zacząć oddychać. Kurcze! Czy to jest naprawdę możliwe, żeby tak człowieka cieszyło głupie wyjście do sklepu, po czystym chodniku bez grama śniegu? 😀 Czy tak będzie już zawsze? Taka radość, że nie trzeba prosić o pomoc nikogo z domowników? Jeśli tak, to bardzo mi się to podoba.

mam teraz naprawdę mnóstwo czasu na przemyślenia i refleksje, wcale nie dlatego, że jest nowy rok, tylko jak to na swoim blogu ostatnio pisała Julitka, nie w każdym domu zawsze są jakieś obowiązki, więc mogę się oddać przeróżnym przemyśleniom, póki jestem poza domem. Takie myśli nachodzą mnie też często w domu i są one raczej z tych pozytywnych, hociaż chwilami to wszystko jest nie do uwierzenia. Lawina wydarzeń, która trwa już rok i osiem miesięcy pędzi tak szybko, że Kasia jeszcze sprzed pięciu lat nie sądziłaby, że jej życie kiedykolwiek tak się zmieni, zmieni się na dobre, że tak się przewartościuje. Oczywiście, ,że zawsze o tym marzyła, ale nigdy nie robiła nic, żeby tak się stało. Odkładała życie na potem…Cieszyła się głupotami i żyła z dziś na jutro. Pogodziła się z tym, że za przygotowywanie jedzenia odpowiedzialna nigdy nie będzie, za sprzątanie może, ale najlepiej tylko swojego pokoju i że zawsze jest lepiej tak, jak chcą inni, nie ona. Kto wie? Może się po prostu poddała, może nie widziała dla siebie przyszłości, jak wiele osób w jej sytuacji, z którymi przebywała i przebywa nacodzień. Okazało się, że musiał po prostu minąć pewien czas…Ktoś musiał rzucić iskrę, żebym była wstanie wzniecić pożar, żeby to uśpione życie obudzić i wprawić w ruch. Najpierw pierwsza praca, wspaniała praca, dobre i złe doświadczenia z niej wynikające. Jedne z lepszych to na pewno to, że po ponad 20 latach prowadzenia za rączkę z wielkim strachem, ale i determinacją zawalczyłam o siebie i dwa razy dziennie, przemierzałam 60 kilometrów w tę i z powrotem, a w miejscu docelowej pracy, nauczono mnie sobie radzić samodzielnie. To na pewno dało mi dużo pewności siebie, którą udało mi się zahować do dziś. W końcu nie każdy ma w sobie na początku swojej przygody otwartość do ludzi i w razie sytuacji tzw. Zagrożenia, czy jakkolwiek to nazwać potrafi poprosić o pomoc. W czasach szkolnych często przez osiem godzin nie chodziłam do toalety, bo sprawiało mi trudność, żeby kogoś poprosić o pomoc, a jeśli już, to nigdy nie znosiłam korzystać z toalet w miejscach publicznych, bo zawsze odczuwam tam atmoswerę napięcia, coś na zasadzie wyścigów, bo kolejka jest, a to jak na złość nie idzie szybko, więc lepiej odczekać swoje i dotrzeć do bezpiecznego miejsca, gdzie nie ma się już tego odczucia. To samo głupie wrażenie wstępuje we mnie, kiedy wchozę po schodach i ktoś nieznajomy idzie za mną. Wtedy automatycznie przyspieszam kroku, bo myślę, że ten ktoś się spieszy i ja go tylko spowalniam. Uchhh, nie umiem się tego wrażenia pozbyć xd. Ta niechęć korzystania z toalet w miejscach publicznych została mi do dziś, chociaż z drugą częścią problemu, czyli z proszeniem o pomoc już nie ma problemu 😀 wydaje mi się, a wręcz jestem pewna, że dzięki temu czasowi, dojazdom do pracy ten problem został zażegnany. To pierwsza część refleksji, o której myślę, że naprawdę nastąpił w moim życiu ogromny przeskok, samodzielnościowy i poniekąt emocjonalny. Udowodniłam sobie, że potrafię, chociaż sama nie wiem, czy spodziewałam się, że jestem do tego zdolna będąc całe życie, trochę na własne życzenie, a trochę nie, pod tzw. kloszem, w klateczce wielkości 15 metrów, z biurkiem i laptopem w środku.

W zupełnie nieoczekiwanym momencie okazało się również, że latami pielęgnowana z różną częstotliwością, ale jednak…Można by ją nazwać koleżeństwem, chociaż teraz to ze spokojem przyjaźnią przerodziła się w wielką miłość. Jak to się stało? W zasadzie chyba przypadkiem, chociaż podobno przypadków nie ma, więc po prostu tak musiało być. Chciałam z kimś pobyć, porozmawiać, chyba miałam jakiś cięższy czas…Nikogo nie było, wszyscy w rozjazdach. Na teamtalku był tylko Michał, oglądał jakiś mecz. Zapewne gdyby oprócz niego był ktoś jeszcze, nie przyszłoby mi do głowy zajrzeć na kanał odpowiadający za streamowanie meczy, ale tak? Stwierdziłam, że w zasadzie nie mam nic do stracenia, bo przecież czasem rozmawiamy, czasem się nagrywamy, czasem do siebie piszemy. W prawdzie raczej o niczym szczególnym, a jeśli już, to słowa – #Tozostajemiędzynami nigdy nie zostały złamane. Jak tak teraz o tym myślę, to jest naprawdę niesamowite, bo nie byliśmy wtedy nawet przyjaciółmi, więc mogło się zdarzyć wszystko, co nie jednokrotnie niszczy, wydawałoby się, prawdziwe przyjaźnie, a jednak nie. Nie mogę powiedzieć, że przez lata znajomości przepadaliśmy za sobą nie wiadomo jak, bo często się spieraliśmy w dyskusjach, często wyrażaliśmy niezrozumienie dla swoich pasji, ale kontaktu nigdy nie traciliśmy. Pamiętam jak dziś, jak mnie denerwował. Wystarczyło tylko, że ktoś powiedział o jakichś problemach zdrowotnych, a Aleks natychmiast stawiał diagnozę mówiąc, że tak miał i to może być to, ewentualnie, że miał to sąsiad, znajomy, czy ktokolwiek tam inny. Podnosiło mi to ciśnienie jak nie wiem 😀 i w nerwach mówiłam, znahor pieprzony. 😀 😀 Ale tak widocznie miało być, że wieczór 23 maja 2022 roku, miałam spędzić w towarzystwie znahorka i jego meczyku. No i tak się dobrze rozmawiało, że nastąpiło pytanie: –
A czemu ty tak właściwie się już do mnie nie nagrywasz? –
No, bo straciłem do ciebie numer po zmianie telefonu, jak wiele kontaktów z resztą.
-Tak? To ja się do ciebie nagram i go odzyskasz
Czy to w tamtej chwili był podryw? Kolejna szansa na rozpalenie kolejnej iskry? Chyba nie…Na pewno nie, chociaż od tamtej chwili nagrywaliśmy się codziennie, niemal nieustannie, ale bardzo oficjalnie. Dzwoniłam do niego zawsze wracając z pracy i niemal każdy wieczór spędzaliśmy razem, choć niewiele tego czasu było, bo chodziłam spać z kurami, ale w miarę upływu miesięcy, no…Niewielu, bo zaledwie dwóch, może półtora, okazało się, że przez ten cały czas stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, a tak na 100% to okazało się po pierwszym, najwspanialszym spotkaniu w Krakowie. Ja sama ganiłam się za to, że ta miłość…Zakochanie…Zauroczenie…Ciężko to było wtedy nazwać, tak szybko przyszło. Co szybko dane, jeszcze szybciej zabrane, bałam się tego jak jasna cholera. Bałam się, bo związków w moim życiu było niewiele, zostałoby palców u jednej ręki gdyby chcieć je zliczyć, z jednej strony tego chciałam, byłam gotowa, wciągało mnie coraz bardziej, a z drugiej ten strach, no i czego się chwycić? Na szczęście uchwyciłam się tego, co mnie wciągało, tej kolejnej iskry, która o kolejne 360 stopni zmieniła moje życie na lepsze! Co nagle, to po diable, ale nie w tym wypadku i to wiem na pewno. Podejrzewam, że gdyby Aleks mógł wybrać sobie zwierze, które odzwierciedla jego naturę, to z pewnością byłby to pies, ponieważ co jak co, ale charakteryzowała go zawsze, niezmiennie wierność, przywiązanie i oddanie, aż do bólu. Zero odstąpień od reguły, zapewne pomaga mu w tym nieco introwertyczne usposobienie, ale nie ma opcji, żeby inna Ewa go skusiła, póki żyje ta, której oddał serce, z wzajemnością z resztą. Zaręczyliśmy się po siedmiu miesiącach związku, a jeszcze przed datą oficjalnego chodzenia ze sobą…Jak to się tam mówi będziemy małżeństwem. Jedni powiedzą, że to się spali na panewce i jeszcze szybciej się skończy nim się zaczęło, inni powiedzą, że znają pary, które prędzej jeszcze niż my się poślubiły i żyją do dziś, tak jak rodzice Michała i ja doskonale zdaje sobie sprawę, mam niezachwianą wiarę w to, że należymy do tej drugiej kategorii, ponieważ z nikim, nigdy w życiu nie było mi tak wspaniale. Nikt, nigdy w życiu nie był w stanie popchnąć mnie do tego, żeby być w związku, ale nie tylko na odległość i cieszyć się spotkaniami w miarę możności. Spotkałam konkretnego człowieka, który miał konkretny plan i wiedział czego chce, a tymsamym uświadomił mi, przypomniał, że ja też o tym przecież marzę. Zapewne dlatego na pytanie: Czy zostaniesz moją żoną? – Odpowiedziałam tak, a jakiś czas później opuściłam dom na półtorej miesiąca w związku z naukami przed małżeńskimi tylko po to, żeby okazało się, że po tym czasie nie jest możliwe mieszkanie na odległość z kimś, kogo kocha się tak bardzo, że nikogo nigdy bardziej i…Już bardziej się nie da hahah. Z początku było ciężko, nie powiem, że nie, bo nie da się ukryć, że nawet jeśli bardzo chcesz się wyrwać z rutyny i zmienić życie, w momencie kiedy to się stanie to okazuje się, że jednak bardzo brakuje tej rutyny, starych przyzwyczajeń, ale powoli, powoli i to uczucie mija. No więc kolejny obrót o 360 stopni. Czy to możliwe? Przecież nigdy, nic, sama…A tu nagle decyzja, która była nam potrzebna i trzeba było ją podjąć bardzo szybko – Wynajmujemy mieszkanie! Wynajmujemy, nie ma odwołania od tej decyzji. No ale jak sobie poradzimy? Przecież oboje w domu robimy…Niewiele…Prawie nic…Musimy! Inaczej już na zawsze osiądziemy na mieliźnie nicości, co z tego, że razem? To, że nie było, nie bywa i zapewne jeszcze nie jeden raz nie będzie łatwo wiecie z niedziel, ale to, że w tym czasie spinając poślady, załamując się, ciesząc, płacząc niezmieniło faktu, że byliśmy i wciąż jesteśmy dla siebie ogromnym wsparciem i dodatkowo okazało się, że umiejętności związane z samodzielnym mieszkaniem wykształcone są bardzo dobrze, niektóre się dokształcają 😀 ale generalnie, niczego nie żałujemy. Czy się kłócimy? Bardzo mało, jeśli mówimy o kłótniach poważnych, raczej się tylko w żartach przezbywamy. Czasem lubimy na siebie wzajemnie ponarzekać. Potrafimy otwarcie rozmawiać o tym, czego brakuje, co powinno zostać zmienione i powoli od słów do czynów. Brzmi jak idylla, ale naprawdę tak jest. Jesteśmy w związku również przyjaciółmi i nawet jak nie zgadzamy się w jakichś kwestiach ze swoim zdaniem, to przynajmniej staramy się je chociaż zrozumieć, jeśli nie zaakceptować. Słowo przepraszam nie jest często używane, bo żadko kiedy bywa potrzebne, ale jeśli musi być, to jest, zupełnie inaczej niż w moim rodzinnym domu. Czy istnieją w naszym związku kompromisy? Zależy w jakiej materii, ale raczej tak. Jedno jest pewne, cokolwiek by się nie działo, byle być razem, zawsze iść ramie w ramie. Niespodziewalibyśmy się, ale tak się stało, tak być miało, że dopasowały się dwie właściwe osoby, z doprecyzowanym celem w życiu i powolutku robią wszystko, żeby go osiągnąć. Dla jednych ten cel będzie bez sensu, bo cóż to za cel stworzyć rodzinę, być szczęśliwym, mieć pracę, zajmować się domem, bez sensu, jak setki ludzi. To nie to samo co studia wyższe, któreś skolei, potem praca, może ewentualnie rodzina. Ja dziś uważam, że niech każdy dąży do celu jakiego tam chce, jeśli jest pewien, że da mu to szczęście.

Tak więc, podsumowując…Niecałe dwa lata…Dużo się zadziało i dobrze, że umiałam wyciągnąć po to rękę, a gdyby mnie ktoś zapytał, czy gdybym mogła cofnąć czas, zdecydowałabym się to powtórzyć? Oczywiście, że tak, bo to był dobry czas, nawet z różnymi przykrymi doświadczeniami, sytuacjami i znajomościami po drodze. Mogę sobie otwarcie powiedzieć, że jestem z siebie dumna i zadowolona i wiem, że jeszcze wiele wyzwań przede mną, wiele trudnych sytuacji, wyborów, ale czuję, że dam radę. Życie staje się jakieś fajniejsze mimo trudów, kiedy mogę je z kimś dzielić, komu nie jest obojętne, co zrobię, gdzie pójdę, jak się czuję. To zawsze powtarza Michał i nie mogę się z tym nie zgodzić, a ten przepiękny pierścionek namoim serdecznym palcu przypomina mi czasem, kiedy myślę o tym jak o niemożliwym, że kurcze! Ja nie śpię…Nie czytam książki, to dzieje się naprawdę! Naprawdę za chwilę będę żoną, która ma kochającego męża. Praktycznie bez nałogów, może czasem troszkę leniuszkowatego, czasem potrzebuje, żeby go trochę postrofować, pokierować, podyktować, ale to chyba jak każdy facet i gdybym chciała lepszego, to po pierwsze lepszego nie ma, a po drugie, to byłabym największą idiotką na tej planecie.

Jeśli chodzi o święta, poraz pierwszy spędzałam je poza rodzinnym domem. Ustaliliśmy, że to będzie najlepsze wyjście zważając na fakt, że Michał postawił wszystko na jedną kartę i opuścił dom rodzinny na odległość ponad 500 kilometrów. Inna sprawa, że zmusiło go do tego życie, albo inaczej mówiąc, niesprzyjające życiu okoliczności, w których okazało się, że w tej wspaniałej miejscowości życia bez samochodu, niemal bez internetu po prostu nie będzie, jeśli mówimy o egzystowaniu na poważnie, we dwoje i tak dalej. Mimo, że w mieście bardzo szybko się zaklimatyzował to jednak normalne, że tęskni za rodziną, która jest naprawdę cudowna i czasami trochę jej zazdroszczę, chociaż nie ma czego, przecież niebawem stanę się jej częścią, ale wiecie o co chodzi…:D najpierw było mi jakoś tak dziwnie, że święta, bez rodziny…Jakkolwiek bywało różnie z atmoswerą świąt, ale jkto będzie, a co jak będzie mi smutno bez nich? No wiem, wiem, w przyszłym roku spędzimy z nimi święta i sylwestra, ale kurde, no jak to będzie? Zmartwienia okazały się zupełnie niepotrzebne, ponieważ nie zdążyłam zatęsknić za domem. Po pierwsze dlatego, że w noc przed wigilią nawiedziła nas jelitówka, a konkretnie Michała. Nie spał on, bo się męczył odkrywając wysokość skali głosu nad muszlą w toalecie, nie spałam ja, bo nie sposób spać przy takich dźwiękach, ale serce ściska się z żałości, bo nie mam na to wpływu, dodatkowo atakują myśli, czy od tego wysiłku do mojego starego arytmika nie będziemy zaraz wzywać pogotowia, czy nie załączy się arytmia właśnie. Sytuacja uspokoiła się koło 3 nad ranem, więc uznałam, że chyba mogę iść spać, ale jak obudziłam się koło 10 to okazało się, że jelitówka dobiera się również do mnie. Zupełnie inaczej, bo byłam bardzo słaba, męczyłam się przejściem do łazienki, ale w zasadzie to ani górą, ani dołem nie szło, jednak zapobiegawczo wzięłam, nie wiem po co stoperan, bo potem tylko problem był w następnych dniach xd. O 19 przy kolacji odliczałam czas, kiedy będę mogła się położyć do łóżka, a wachlowanie łyżką w talerzu pełnym barszczu z uszkami okazało się niesamowicie trudne. W końcu gdy otworzyliśmy prezenty, a termometr wskazał nieco ponad 37 stopni, ostatkiem sił wdrapaliśmy się po schodach na górę i o godzinie 21 spaliśmy jak dzieci. No i potem już lawinowo, w pierwszy dzień świąt wirus dopadł i szwagierkę. Ciekawe, czy oprócz fajnych prezentów, udało nam się zrzucić coś na wadze? 😀 W końcu o jedzeniu w te święta nie było zbytnio mowy, ale mimo wszystko, było fajnie. Spokojnie, rodzinnie, tak jak powinno być w święta.

Do idealnego sylwestra jaki mi się marzy już dużo nie brakowało, bo również większość dnia spędziliśmy w gronie rodzinnym, jeśli chodzi o trunki, to również były i to dużo, ale jeden kieliszek na pół godziny, więc wszyscy dotrwali do północy, a nawet dalej. W związku z czym poznałam zupełnie nowy i lepszy wymiar sylwestra, bo u mnie w domu raczej nikt nigdy tego nie respektował i po północy wszyscy już spali, oprócz mnie. W starym roku oficjalnie pożegnałam to, co złego zdarzyło się w ostatnich miesiącach wypijając od godziny 17 do 2 nad ranem 14 kieliszków i lampkę szampana. Wnioski w nowym roku wyciągnięte ze starego, pielęgnować to co dobre, starego i złego nie rozpamiętywać, ufać, ale uważać i kochać! Kochać ponad wszystko.

W nowym roku pierwszym postanowieniem jest, żebędziemy więcej mieszkać niż podróżować. Drugim, że kupujemy blender i robimy zdrowe koktajle, a ja się uczę robić zupy i zupy krem. Trzecim, jak co roku, zrzucamy na wadze. Czwartym, uczymy się nowych tras i staramy się dążyć do jeszcze większej samodzielności, stopniowo, ale koniecznie. Piątym i chyba ostatnim, nie zwariować w ferworze przedślubnych przygotowań i spraw z tym związanych, bo teraz dopiero się zacznie. 😀

Na zakończenie, trochę z opóźnieniem, ale ważne, że szczerze, życzymy wam na ten rok dużo zdrowia, bo jak jest zdrowie, to wszystko inne powoli przyjdzie. Dużo cierpliwości do tego, w czym zazwyczaj jej brakuje, jeszcze więcej empatii, sukcesów na polu zawodowym i prywatnym. Przełamywania swoich barier i zakopywania wszelakich lęków, które coś uniemożliwiają. Zrozumienia, szczęścia, pieniędzy i ogólnie wszystkiego, czego pragniecie. Pozdrawiamy jeszcze ze Świętokrzyskiego!

Ps: Aleks od czasu, gdy tu przyjechaliśmy, ma zajawkę na temat czytania, słuchania o wszelakich ekspresach do kay. Wszystko zaczęło się od tego, że szukał rozwiązania, dlaczego nasz spieniacz tak niemiłosiernie piszczy przy spienianiu mleka i okazało się, że po prostu zbyt mocno go zanurzamy w mleku, a wystarczy tak trochę i szklankę ustawić pod kątem. Na tapecie ekspresowej jest youtubowy kanał, który prowadzi cofee doctor 😀

Ps2: W najbliższych dniach po powrocie spodziewamy się naszej kochanej Ewesi, z którą mamy w planach pichcić i kucharzyć, więc niedziele nadal będą. Oj, będą, bo zima ma przyjść straszna, że nic tylko siedzieć w domu z pełną lodówką i gotować. 😀

Kategorie
Inne Wpisy tekstowe

Co mi w duszy zagrało?

No i cóż tu robić, kiedy ani wersja portable, ani instalacyjna nie chce się zadomowić na moim wyjazdowym delu? Cóż zrobić, kiedy dekalog prawdziwego przyjaciela zawiódł po całości? Gdzie szukać ukojenia? W nic nie robieniu, wczasowaniu w Świętokrzyskim i w muzyce, przede wszystkim.

Skompletowałam ostatnio, z pomocą nie zastąpionej osoby w kompletowaniu różnych dyskografii, całą twórczość mojej ukochanej Olgi Bończyk. Jest tego dużo i niewiele, zależy jak na to patrzeć, ale, niezmiernie się cieszę, że już to mam i mogę słuchać. Głos pani Olgi niezależnie od tego czy coś czyta, czy śpiewa wpuszcza do mojej duszy i serca tyle ciepła, słońca, a zwłaszcza, kiedy za oknem coś tam jeszcze świeci czasami, jak te dwa słońca się zejdą, to żadne straty nie bolą, a leniuchowanie staje się na chwilę przyjemne. Sama nie wiem co by tu wybrać, bo tyle na raz zjeść takiej wspaniałej muzyki, nietuzinkowych aranży i melodii, och! No to może, wybiorę kilka? Na początek utwory, które mnie urzekły podobieństwem do pentatonic 😀 tylko w formie jednoosobowej.

A w mediach do wpisu dodam coś, czego nie ma na youtube, ale jest dla mnie mega słoneczne, tonacyjnie, aranżacyjnie, wokalnie, pod każdym względem. Jest to piąty utwór z płyty z roku 2011 pt. Listy z daleka. "Listy z daleka" to 12 piosenek skomponowanych i napisanych przez legendy polskiej muzyki (m.in.: Wasowski, Przybora, Młynarski, Osiecka), śpiewanych przed laty przez Kalinę Jędrusik, ędrusik

Na koniec coś, co znalazł przypadkiem Aleksik i bardzo mi żal, że takiego wykonania nie będziemy mieli na ślubie, ale może z drugiej strony to dobrze, bo pewnie bym płakała, aaa w sumie, i tak pewnie będę. 😀

Żegnam się na teraz, bo w końcu w tym tygodniu coś przedsięwziąć trzeba, żeby mieć o czym napisać niedziele. 😀

EltenLink