Kategorie
Ulubione utwory i ukochane covery

Co tam na muzycznym topie ostatnio?

W zasadzie to poznałam tą wokalistkę w tym samym czasie co wszyscy, czyli zaraz po tym, jak rozbrzmiewała w esce i rozgłośniach radiowych, ale nie pamiętam, którą z jej piosenek usłyszałam po raz pierwszy. Jednak na pewno spodobał mi się jej głos, bo miły dla ucha, chociaż nad dykcją niestety musi jeszcze pracować, ale jest młodziutka, więc wszystko przed nią. No i tak od piosenki do piosenki, zrobiło się sporo jej ulubionych na mojej liście, wcale nie dlatego, że mają dla mnie jakieś przesłanie, ale podobają mi się melodycznie, no i to, że jest autorką swoich tekstów całkiem niebanalnych też mnie przekonuje. Może jeszcze to, że do niedawna nie pokazywała twarzy tłumacząc to swoim introwertyzmem i tej cechy doszukać się można w wielu jej tekstach właśnie. Do głosu jaki posiada, według mnie ciężko brzmi imię, które jej na chrzcie nadano, czyli Gabrysia, ale może stąd się poniekąt wziął jeden z psełdonimów artystycznych, czyli Bryska. Ostatnio wgłębiłam się bardziej w interneciskowe zakamarki zbierając informacje o Gabrysi i nie miałam pojęcia, że ma na swoim koncie jakieś płyty. Oczywiście sobie je przesłuchałam i nie wszystko mi się tam podoba, ale na pewno kilka piosenek z płyty – Moja ciemność. Na dzisiaj jedna z nich.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dziesiąta.

Dobry wieczorek. 🙂
Co słychać? Jak tam zleciał tydzień? A, no to w sumie ja tu przeca miałam odpowiadać i opowiadać. No to dzisiaj będzie naprawdę krótko, bo sensacji brak, ale przełomy powstają…:D
#poniedziałek. Ten słynny dzień, w którym wrzucona została poprzednia niedziela. Zanim w ogóle przyjechaliśmy do Malborka, można powiedzieć, że w większości mieliśmy rozplanowane co danego dnia przyrządzimy do jedzenia. Na poniedziałek zaplanowane było cannelloni, czyli takie fajne makaronowe rurki, do których można przygotować farsz, jaki kto lubi. Rurki są różnej długości i szerokości, nasze były, takie…No takie w sam raz. Wielokrotnie robiłam to w domu sama, oprócz momentu wsadzania do rozgrzanego piekarnika. Jedyne czego nie wiedziałam, jako kompletne, wiadomo, zero w gotowaniu, to ile będzie mi potrzeba mięsa, żeby zrobić trzynaście takich rurek, bo tyle mi się zmieściło w naczyniu żaroodpornym, chociaż i tak trzeba było je dojeść na drugi dzień. Farsz, który zrobiłam składał się z pół kilograma mięsa mielonego, do tego oczywiście wbijamy jajco, ja dodaję pieczarki posiekane w kostkę, chociaż tym razem trochę poszłam na łatwiznę, bo siekałam je w tym pojemniczku zamykanym z nożykami, ot, żeby było szybciej. Do tego ucieramy serek żółty, dodajemy cebulki, przypraw dla smaku, tudzież na oko, czyli akurat w tym wypadku, ręka mi zadrżała, albo opatrzność nie czuwała i pieprzu sypnęła się taka zdrowa, chłopska garść…Ooooo, do dzisiaj to czuję.🤣🤣🤣🤣🤣 No i poszło jeszcze troszki vegety i odrobina soli. Po wymieszaniu tego wszystkiego w misie, możemy przystąpić do nadziewania makaronowych rurków. Ważne jest, żeby były przed nadzianiem surowe, bo po ugotowaniu nadziewanie nie wyjdzie, gdyż rurki będą się rozrywać. W sumie to logiczne, ale znam ludzi, którzy tego nie wiedzieli i nie ma w tym nic złego, więc lepiej napisać. Farsz z wymieszany, zrobiony, ale ja sobie radośnie stwierdziłam, że kurła…Chyba cosik za mało będzie tej dobrości na tyle rurków. No to trzeba może dodać drugie, tyle samo mięsa.😂😂😂😂😂 jak stwierdziłam, tak zrobiłam, jajco jeszcze jedno dobiłam i cholera…Jako ta świerzynka, niedoświadczona łudziłam się, że jednak ten pieprz się jakoś w tym całym kilogramasie rozejdzie, rozpieprzy, roz….Cokolwiek, ale nie…Żegnaj błoga nieświadomości od tego momentu już na zawsze. 😀 a mięsa i tak okazało się za dużo i wyszły z niego też kotlety mielone, w liczbie dwunastu. Kiedy już rureczki są nadziane i ułożone w naczynku żaroodpornym, musimy zrobić do nich jakiś smaczny i sympatyczny sosik. Ja zawsze stawiam na mój ulubieny, sosik serowy, ale z saszetki. W tym momencie nie pamiętam jakiej firmy, byćmoże winiary, w każdym razie zawartość saszetki przesypujemy do szklanki, wlewamy do niej mleko, żeby wypełniła się ona tym mlekiem w połowie, a potem mieszamy łyżeczką. Całą tą zawartość wlewamy do naczynia żaroodpornego i można jeszcze dodatkowo przykryć to plastrami sera, to tak dla serowych miłośników, czyli dla mnie, a następnie wstawić tak na 40, 50 minutków do piekarnika na 180 stopni. No i do momentu wstawiania do piekarnika, następnie wyjmowania i rozkrajania, wszystko robiłam sama. W ten poniedziałek poczułam, że to jeszcze nie ten moment…Jeszcze chwileczkę na odwagę do tego kroku potrzebuję, ale myślę, że już jest bliziutko. W każdym razie wyszło bardzo smaczne i…Pierrrrneeeee! Tego dnia zrobiłyśmy też sobie z szeleczką na kolację tosty z żurawinkową konfiturcią i z wędzonym seruniem, ale jednak liczyłam na to, że będzie mi to smakowało bardziej tak, jak sobie to wyobrażałam, a nie tak, jak smakowało w rzeczywistości. Wtorek zleciał nam na zjadaniu reszty obiadu z poniedziałku, typowych, codziennych obowiązkach domowych, które dzień w dzień łączą się jak wiadomo z jedzeniem 😀 i chociaż czasem sobie trochę ponarzekam, tak dla kurażu oczywiście, to cieszę się, że mogę to robić i nie muszę studiować haha. Aleksik, przypomnij mi to następnym razem skarbie.😂😂😂
#Środa. Ach, co to był za dzień. Jeden z sukcesywniejszych dni w tym tygodniu dla szaraczków codziennego życia i uczenia się wszystkiego od podstaw. Otóż, wymyśliliśmy sobie spaghetti. No i…No i…No i…Mamy tooooo! Aleks ugotował samodzielnie makaron. Dla jednych najprostrza rzecz na świecie, bo taka jest w rzeczywistości, ale innych cieszy za pierwszym razem jak wspięcie się na sam szczyt everestu. Pierwsze gotowanie makaronu w tym domostwie nastąpiło już podczas pobytu mojej teściowej kilka tygodni temu, gdzie kochana mama Ula przyuczała Michała, a teraz się okazało, że jedna lekcja wystarczyła i prrroszę barrrrdzo! Spisał się na medal. Jedno jest fajne, że Aleks gorącego dotykać się nie boi, w ogóle kontaktów z prądem, ogniem, fotowotaiką, automatyką, informatyką i mechaniką…No wiecie o co chodzi 😀 czego nie można powiedzieć niestety o mnie, ale i to powolusiu się zmienia. No, bo jak przyszło do smarzenia kurczaczka do tego wyśmienitego spaghetti, to w zasadzie nie pamiętam, czy oddychałam stojąc przy tej patelni i mieszając najpierw metalową łyżką stołową, potem widelcem, a potem, jakoś najbezpieczniej się poczułam z drewnianą łyżką w dłoni. Może to był moment, w którym zaczęłam oddychać, nawet cisnęły mi się łzy do oczu i strasznie chciałam uciec z okolic kuchenki, chociaż oczywiście nic nie strzelało, ogień ustawiony był tak na dwójeczkę. Jak przyszło do podlewania mięsiwa sosikiem pomidorowym ze słoja, to wiem jedno…Chirurga by ze mnie nie było, bo ręce bardzo mi się trzęsły, ale dało radę, nawet kuchenka się nie ubrudziła. Byłam leciusieńko nadzorowana przez Szeleczkę, która pokazała mi jakie ruchy płynnie wykonywać ręką trzymającą łyżkę, żeby mięsko było dobrze przemieszane i się usmarzyło, no i pokazała mi też, w jaki sposób oprzeć sobie słoik, tudzież inne naczynko, z którego wlewamy coś na patelnię, żeby zrobić to bezpiecznie dla siebie, kuchenki itd. Ufff, w końcu po spróbowaniu mięska stwierdzamy fakt, że jest dobre, kuchenkę można wyłączyć, a ja przyjęłam to z niesamowitą ulgą i drżąc ze stresu, spocona z wrażenia, poszłam odetchnąć na balkon, chociaż już w głowie, powolutku mi się przejaśniało: Hej! Zrobiłaś to! Mieszałaś łychą w gorącej patelni, wlałaś ten sos! Zrobiłaś to, o czym całe życie marzyłaś i czego do tej pory wszyscy ci zabraniali! Kiedyś przestaniesz się tego bać, poparzeń nie unikniesz! Głowa do góry! Nie pamiętam jak w tym spaghetti znalazł się ser żółty i za czyją sprawą, ale było przewspaniałe! O ile mnie pamięć nie myli, to tego dnia, zrobiłam wieczorem twarożek z rzodkiewką, szczypiorkiem dla moich towarzyszy, żeby zjedli sobie następnego dnia pyszne śniadanko, no i to też zdarzało mi się robić samodzielnie w domu. Tyle, że tutaj zaeksperymentowałam smakowo i połączyłam dwa twarożki, tłusty i chudy. 😀 chociaż tym razem nie przesadziłam z przyprawami. Jak odstał swoje w lodówce, to rano był absolutnie doskonały!
# czwartek był dniem obiadowym w domu rodzinnym, bo gołąbków domowych nie można przepuścić, nawet za cenę kolejnych eksperymentów w kuchni, ale jednak wieczorem naszła nas ochota na…Pieczarki w jajku. No przecież trzeba to zjeść, skoro tyle ich zostało po cannelloni, prawda? Miałyśmy więc szesnaście pieczarków tylko dla siebie, bo Aleksik takich rarytasów to nie lubi. No, ale rozbijanie jajców, przyprawianie i obtaczanie i panierowanie poszło mi szybko, ale do patelni tego dnia jakoś nie miałam przekonania mimo połowicznego sukcesu przy spaghetti. Następnym razem.
#Piątek, dokładnie taka sama sytuacja, tyle, że przy okazji chleba w jajku. Rozbijanie, przyprawianie, obtaczanie, ale od patelni precz, jak najdalej, dokładnie tak było. No ale zanim był ten chleb, to po powrocie z domostwa rodzinnego, musieliśmy stawić czoła zapoznaniu się z sąsiadami spod dwunastki, gdyż kurier miał być po niedzieli, a postanowił być właśnie w piątek. A męskie spodenki krótkie, a przynajmniej takie, jakie ma Aleks mają jedną, podstawową wadę. Nie mają kieszeni, a jeśli mają, to takie minimalistyczne…Ot, na buszka 😀 więc kurier się nie dodzwonił. 😀 zostawił paczkę pod dwunastką. Niestety odebranie paczuchy nie było takie proste, bo nikt nie otwierał, więc nachodziły nas rozkminy, czy na pewno do tego bloku pod dwunastkę trafiła ta paczka? A może ten ktoś otworzył tą paczuchę i odkrył tam całkiem przyzwoity i dość drogi routerek, a teraz już go opycha lokalnie na allegro, albo instaluje w pracy xdd. No w każdym razie, o godzinie dwudziestej drugiej, sąsiadeczka zadzwoniła do drzwi i jakoś tak mnie zdziwiło to wydarzenie, że podziękowałam, przeprosiłam za zamieszanie i już w ogóle nic nie tłumaczyłam. 😀 ale miła była, stwierdziła, że nic się nie dzieje, a z głosu to mogła być najwyżej po pięćdziesiątce.
#Sobota była dniem, w którym w mojej głowie, na szczęście diametralnie wszystko się zmieniło. Jakieś zapadki powskakiwały na swoje miejsce, strach wyparłam do przodu razem z biustem i dzielnie ruszyłam do kuchni, żeby zrobić obiad. Rozmrożone dwie porcje piersi czekały na mnie spokojnie w miseczce, a więc chwyciłam za nóż, jak by to miało być moje być, albo nie być i najpierw pokroiłam je w kostkę i tak mi się ta czynność podobała i szło mi to tak szybko, że śmiałam się sama do siebie. Potem przyprawiłam to dzieło przyprawą do kurczaka po staropolsku i przyprawą do kebaba, wymieszałam i odstawiłam na dwadzieścia minutków do lodówki. Następnie obrałam i utarłam sera, czosnku i cebuli i zostało to wymieszane ze śmietanką trzydziestką i słodką papryką. No, a potem? Potem, moi drodzy, dzielnie przystąpiłam do walki o wyższą samoocenę. Na patelnię wlałam olej, na ten jeszcze chłodny olej włożyłam przygotowane mięcho, a potem postawiłam to spokojnie na palniczek, włączyłam kuchenkę i z marszu zarzuciłam dwójeczkę, idąc za radą moich współmieszkańców/towarzyszy. Następnie czekałam aż to zacznie się porządnie rozgrzewać i wydawać jakieś dźwięki, a czekając, trzymałam już w pogotowiu moją ukochaną, drewnianą łychę, którą już nie bałam się mieszać i szło mi to naprawdę sprawnie i żwawo. Stałam tam sobie czując się jakoś dziwnie bezpieczna i bez lęku, z przeświadczeniem, że co będzie, to będzie, nawet jak się poparzę, to trudno, ale nic złego się oczywiście nie stało. Nie mam odwagi jeszcze próbować tak ręką z patelni jak niektórzy, żeby sprawdzić, czy mięso jest dobre, więc robię to widelcem leżącym obok, ale kiedy miecho było już w miarę dobre, wlałam ten wcześniej przygotowany sos i pozwoliłam się temu przegryźć, słuchając rady Szeleczki. No i nastąpił koniec mieszania, próbowania, nadszedł czas nakładania mięcha z sosem do wcześniej ugotowanego przez szeleczkę ryżu. No i stwierdzam, że to było najlepsze danie tego tygodnia! A zaraz po nim tamto spaghetti. Tym razem nic nie przesadziłam z przyprawami, wszystko udało mi się idealnie wyważyć, a zapach był…No raczej nie do opisania. 😀 proste, łatwe i przyjemne. Czyli jednak…Moi drodze…Nic na siłę…Na wszystko przyjdzie w człowieku odpowiedni czas…Więc smarzenia na pewno się już nie boję, niech się dzieje wola nieba, parzyć też się czasem trzeba. Następny raz pewnie w nadchodzącym tygodniu.
#Niedziela, to dzień rodzinnego obiadowania, więc spaliśmy dziś bardzo długo, na śniadanie uraczyliśmy się wczorajszą pizzą z Dagrasso, która do złudzenia przypominała nam o minionym spotkaniu w Łodzi. Zapach…Smak…Choć na chwilę zanużyć się w fajnych wspomnieniach sprzed tygodnia, to fajna sprawa. No i mamy dzisiaj taki typowy, luzacki dzionek, ostatni dzionek we troje na jakiś czas. Szeleczka ze SkyDarkiem raczej zjawią się u nas w połowie września. W końcu każdy musi nas odwiedzić, czegoś nas nauczyć i z nami pobalować. Takwięc dzisiaj na kolację się nie zapowiada, mimo przyniesionych z domu medalionów z indyka z obiadu i gołąbków do zamrożenia, ale dwie torby popcornu z mikrofali już poszły i tym razem nic się nie spaliło i nie zgrillowało w mikrofali bez grilla. 😀 seriale przedpremierowo obejrzane, rodzinny klimat zachowany. Naprawdę, fajnie tu u nas…Cichutko, spokojnie…Coraz częściej włączamy wieczorkami telewizor, który dodaje tego klimatu rodzinnego, przytulnego, zupełnie innego niż w rodzinnym domu…Już wyczuwam ten nasz powoli.
No, a teraz zakańczam ten jak zwykle krótki wpis, idę zapalić i cieszyć się wspaniałym towarzystwem, bo jutro odjeżdża nam Szeleczka, ja wychodzę na większość dnia z domu, Aleksik zostaje w oczekiwaniu na kuriera z naszą paczuchą, no i tym razem to on zabawi się w ochmistrza i zrobi, co tam trzeba. 😀

Ps: Najszczersze i najserdeczniejsze podziękowania dla Szeleczki za cierpliwość do pokazywania najprostrzych rzeczy. Takich nauczycieli jak ty mi właśnie potrzeba. <3 #MyBFF

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dziewiąta.

Dzień dobry wieczór, cześć i czołem i wszystkie powitania świata tak na początek dla was! 🙂
Dzisiaj będzie raczej krótko, niewiele o kolejnych postępach w samodzielności, ale coś tam się znajdzie.
Otóż, od czego by tu zacząć…Hmmm…Od niedzieli do wtoreczku pomieszkaliśmy sobie u moich rodziców w domku i faktycznie…Pojechaliśmy nad to morze. Ja się nawet wykąpałam, w tej gloniastej wodzie, ale co by o niej lepszego powiedzieć to na pewno to, że była ciepła. To wspaniałe, że mogliśmy zabrać nad morze Aleksika, który to w swoim życiu był tam po raz pierwszy, ale jednak nie odważył się wejść do wody. Za dużo wrażeń, emocji i dźwięków naraz jak stwierdził, no ale nie raz jeszcze zdąży to zrobić. Ja też zwolenniczką wody, gdzie trzeba pływać to nie jestem, ponieważ nie umiem pływać i jak tracę grunt pod stopami to dostaje ataku paniki i już jest po ptokach 😀 ale na szczęście mam kółeczko duże, nadmuchiwane i tak sobie pływam i opalam swoje ciałko. Wyjazd nad morze zaliczam do udanych, końcowy wypad do kfc również ;D
W środę natomiast udaliśmy się do Łodzi. No i co by tu o tym wyjeździe powiedzieć na sam początek? To może tak…Nie pamiętam kiedy ostatnio w ciągu pięciu dni wypiłam tyle alkoholu, wydałam tyle pieniędzy i tyle się uśmiałam i tak fajnie się bawiłam w doborowym towarzystwie.😂😂😂😂😂😂 A jeśli chodzi o jazdę do samej Łodzi, to zarówno jak w jedną, tak i w drugą stronę były to podróże z przygodami. Nigdy! Więcej! Tlk! Nigdy! No właśnie…To była kara za zwlekanie z kupnem biletów, na pewno. 😀 Otóż, jechaliśmy sobie w jedną i w drugą stronę pociągiem o wdzięcznej nazwie – Flisak. W stronę Łodzi, wszystko było w porządku, a jakże…Ale tylko do sierpca. Jak to pewien nagłówek internetowy o zdarzeniu, które miało miejsce 16 sierpnia z udziałem tego pociągu głosił? Jedzie pociąg z daleka, ale w sierpcu stanął i już dalej nie pojedzie.😂😂😂😂😂 jakoś to tak było. Już w Jabłonowie czuć było, że coś jest nie tak, a w sierpcu przyszła jakaś pasażerka do naszego przedziału i powiedziała, że ten pociąg dalej już nie pojedzie i musimy wysiadać. No i cóż zrobić w takim wypadku? Nic, wziąć plecak na plecy, laskie, torebkie i wyjść na 35 stopniowy upał razem z innymi oczywiście. Swoją drogą tu bardzo ciekawa rzecz nastąpiła, bo dokładnie tak zrobiliśmy, a jakby tego było mało, nie byliśmy tym faktem w ogóle zestresowani i nie wiem kto raczy wiedzieć, dlaczego tak było…No przecież powinno się w tej niesamodzielnej głowie pełnej bojaźni i niesamodzielności w wielu sprawach włączyć SOS! Pomocy! Jesteśmy niewidomi! Co z nami będzie? Kto nam pomoże? Haloooo! A tu…Nic…No zupełnie nic…Wysiedliśmy i zaczęliśmy gawędzić z ludźmi i czekać, aż łaskawie nastąpi decyzja, czy ten pociąg jednak pojedzie dalej, naprawią to co się zepsuło, czy karocą nas powiozą dalej, albo inno dryndo na trytytkach…Interakcja z ludźmi szła jak po maśle, pomogli nam w końcu po upłynięciu odpowiedniego czasu przemieścić się na zastępczy autobus do Płocka, a stamtąd na dalszą podróż do Łodzi. No i tak sobie jechaliśmy, w opóźnieniu 120 minutek, dostaliśmy po butelcynie wody, po wafelcynie jakiejś, kakaowej…Zjedlim, wypilim…No i nagle konduktor się pyta, czy chcecie państwo skorzystać z asysty w Łodzi kaliskiej? No właściwie czemu nie, bo dworca nie znamy, ale tam się nie da, bo są remonty, więc ludzie chodzą, no to sobie poradzimy. Okazuje się, że konduktor jednak przejął się rolą licząc na to, że go nie opierdolą i po chwili wrócił z tymi słowy na ustach: Faktycznie, nie ma teraz możliwości asysty na kaliskiej, ale udało mi się kogoś mimo wszystko dla państwa załatwić, ktoś tam będzie na was czekał. Ha! Widzicie! Vipy mają zawsze lepiej. 😀 No więc podziękowaliśmy uprzejmie, dojechaliśmy do Łodzi, miła pani odprowadziła nas do taksóweczki, no i tu opowieść przyjazdu trzeba by zakończyć, bo w sumie nie bardzo wiem jak tu opisać jemy, pijemy alkohol, pijemy alkohol, pijemy alkohol, jemy, jemy, pijemy alkohol, pijemy alkohol, pijemy alkohol, śpimy, słuchamy muzyki pomiędzy tym wszystkim, śpiewamy na głosy piosenki, których oryginały znajdą się pewnie pod wpisem, no chyba, że ktoś to nagrał, ale jak można o o tym pamiętać, kiedy tyle jemy, jemy, pijemy, jemy, idziemy do sklepu i tak w kółko.🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣 Powrót z Łodzi również odbył się z przygodami i to nawet jeszcze większymi niż w tamtą stronę, rzekłabym. Otóż, siedzimy sobie wczoraj w taksóweczce, która wiozła nas z hotelu na dworzec kaliski w Łodzi i nagle…Nagle…Uświadamiam sobie, że, moi drodzy państwo, nie mam telefonu w torebce. No tak! No bo przecież sprawdzałam godzinę i pewnie odłożyłam go na łóżek hotelowy, ten małżeński, ten najwygodniejszy na świecie, ten najpodwujniejsiejszy, najwspanialszy…O nie! No i co tu robić? Może dlatego, że byłam z Szeleczką i Aleksikiem to nie włączył mi się po raz kolejny tryb SOS, ale po prostu zadzwoniliśmy do ludzi, czy jeszcze ktoś znajduje się pod hotelem i w te pędy odzyska mój telefon. Na szczęście okazało się, że tak i dojechawszy na kaliski, kolejną taksówką, drogą jak kolorino…A nie, no nie aż tak, ale dostaliśmy się na widzew, gdzie przekazano nam mój telefon. Droga z kaliskiego na widzew okraszona była…No jakby to rzec…Wrzaskami starszego pana taksówkarza, który to z natury miał raczej bardzo głośny sposób mówienia, aż mi się w głowie kompresor załączał w pewnych momentach, kiedy rozpoczęła się tyrada, że łoooj kieeedyś to byyyyło, budki telefoniczne na każdym kroku, kieeedyś to tylko na stacjonarny można było dzwonić, a teeeraz bez telefonu jak bez ręki, nooo taaaak! No ale w konsekwencji po odzyskaniu telefonu, wsiedliśmy do pociągu, marząc już tylko o tym, żeby w drodze do Malborka Flisak się nie rozdupcył po raz kolejny, bo po co? Sielance jednak bardzo szybko ktoś odrąbał łeb, bo w naszym przedziale jechała sobie pani z trojgiem dzieci. Dwóch chłopców i dziewczynka. Jeden z chłopców chorował na autyzm, ale dałabym głowę sobie uciąć, że jego matka chorowała na coś znacznie bardziej osobliwego, gdyż od samej Łodzi, aż do Rypina usta nie zamknęły się jej ani na chwilę i nieważne, czy ktokolwiek miał ochotę wysłuchiwać barwnych historii z jej życia o tym, że z jednym chłopem żyła lat dwadzieścia, drugiego pochowała, a teraz wraca skądś tam, gdzie jeden z chłopców poznał swojego ojca dopiero, bo ją zostawił jak ten chłopczyk miał cztery miesiące…Aleks dowiedział się, że mam piękne, zadbane stopy. Dowiedzieliśmy się również, że kiedyś warzyła 76 kilogramów, ale teraz waży ponad 100, bo syn z autyzmem nie sypia po nocach, no więc co ma robić? Tylko jeść, od jednego cukierka się zaczyna, na kilogramie się kończy…Wiecie jak to jest…Ona lubi dobrze i dużo zjeść. Dzieci niemiłosiernie kręciły się, a to po przedziale, zmieniając miejsca, stopy tak mi podeptały, że naprawdę nie sądziłam, że są jeszcze w całym kawałku. Autystyczny chłopiec biegał po korytażu, otwierał drzwi w trakcie jazdy, raz nawet uruchomił hamulec bezpieczeństwa. Owa pani walczy w swojej wiosce o równe traktowanie dla osób niepełnosprawnych i bardzo była oburzona faktem, że w tlk flisak nie ma przedziału dla niepełnosprawnych, bo jej syn może w każdej chwili dostać ataku padaczki i przecież nie każdy chce na to patrzeć, a lekarz przepisał leki, tylko chyba nie był świadomy co przepisuje i ona nie będzie synowi nic podawać. No i wszystko wylało się na pewnego pana z Ukrainy, który dosiadł się w jakiejś Łodzi i pani bardzo chciała go z naszego przedziału wyrzucić, mimo, że miał u nas swoje miejsce, no bo jakim prawem on się dosiada? Przecież ona ma tu dziecko niepełnosprawne…A jak już w końcu zrozumiała, że on musi z nami siedzieć i koniec, to nie pozwoliła mu opuścić podłokietnika, bo jej to przeszkadza. Potem go przeprosiła, a jeszcze potem wchodziła z nim w dyskusję, że ona to w zasadzie nie jest rasistką i nie rozumie, dlaczego ludzie gadają na tych ukrainców, że młodzi, że kraju nie bronią, tylko uciekają, bo przecież my też byśmy uciekali…A w ogóle to rosjan też rozumie, bo oni też na pewno tego nie chcą, to jest spisek Ameryki. A te rosyjskie przysmaki, mmm, najlepsze, kawior, szampan, jeszcze w latach osiemdziesiątych, jak przyjeżdżali do jej miasta z przysmakami i różnymi pamiątkami to nie mogła się doczekać. No i rehabilitacja syna, żeby była skuteczna kosztuje w miesiącu 5000, ale skąd na to brać? Już zrzutkę założyła, może ktoś wpłaci? Szkoda tylko, że w trakcie podróży wypaliła co najmniej z 10 papierosów, może jakby tego było mniej, albo wcale, to by na rehabilitację starczyło? Nie da się też zapomnieć jej rozmów przez telefon, gdzie przedstawiała się bardzo głośno z imienia i nazwiska dzwoniąc do prywatnej kliniki dentystycznej, w celu umówienia na usunięcie zębów syna pod narkozą, bo jest autystyczny. A kiedy osiągnęliśmy na mapie cel, Rypin, spływając potem do granic możliwości chciałam zacząć bić brawo…Nie wiem co chciałam, ale na pewno odpocząć w tym nieziemskim upale od dzieci, które biegały, tłukły się między sobą, a pani w zasadzie nic z tym nie robiła, albo inaczej, niewiele, bo przecież miała tyle barwnych historii do opowiedzenia i rozmowy telefoniczne a to z kliniką, a to z koleżanką do przeprowadzenia. No i faktycznie, nawet udało mi się zdrzemnąć, gdy w końcu wysiedli. Przez zawirowania z telefonem nie kupiliśmy nic do picia, mieliśmy tylko resztkę wody w moim plecaku na trzy osoby i ten przemiły pan z Ukrainy, otworzył sok jabłkowy i przelał nam dwa razy do buteleczki po wodzie…To było naprawdę bardzo miłe. A kiedy dojeżdżaliśmy do Malborka i miałam wstać z miejsca obawiałam się, że ono wstanie razem ze mną, ale na szczęście aż tak kiepskie tlk się nie okazało w przypadku upoconych do granic pasażerów, ale okazało się, że wyjście z pociągu jedną stroną nie było możliwe, bo jakieś pajace zastawiły je rowerami w sposób kompletnie nie do przejścia, a zanim zdążyliśmy przebiec na drugą stronę wagonu, pociąg…Odjechał…Łuchuuuuuu! 😀 Mogliśmy się drzeć, prosić o pomoc…Nic z tego…Tlk rządzi się swoimi prawami 😛 i pojechaliśmy na szczęście do Tczewa, to jest jakieś 15 minut od Malborka, a kiedy tak jechaliśmy, ten pan z Ukrainy zdziwił się, że nie wysiedliśmy i zdecydował się nie proszony przez z nas o pomoc, po prostu wyjść z nami z tego pieprzonego, przeklętego na śmierć flisaka i nam pomóc, przeprowadził nas na kolejny pociąg do Malborka i pojechał pewnie jakimś innym regio do Gdańska, gdzie docelowo miał dojechać. Pewnie już nigdy się nie spotkamy, ale jesteśmy naprawdę pod wrażeniem jego pomocy i bezinteresowności. Po zjedzeniu rosołu w moim domu rodzinnym, potuptaliśmy do naszej kwaterki i nagle…Kolejny, proszę państwa ząk tego dnia! Remont przed blokiem. Brakuje krawężników tam gdzie były, głęboka wyrwa z piachem w środku zamiast chodnika w jednym miejscu, bo po kilkunastu latach nic nie robienia nagle sobie wymyślili, nie wiem kto, ale go zabiję, że trzeba położyć kostkie brukowo. Ciekawe, czy pójdą dalej i wezmą się za nasze chaszcze…:D wtedy to może nawet podziękuję, ale człowiek tupta sobie zziajany, płynie potem i nagle taka zmiana? Po tygodniu nieobecności? Byliśmy pewni przez chwilę, że pomyliliśmy klatki.
Szeleczka jest z nami od wczoraj, aż do następnego poniedziałku. Dzisiaj robiliśmy przepyszne kanelloni, co prawda farsz mi nie wyszedł, bo po pierwsze, sypnęłam pieprzu zbyt chyżo i żwawo, a za mało wegety i soli, a po drugie, na 13 rurków makaronowych mogłam jednak zastosować pół kilograma mięska mielonego, a nie cały kilogram😂😂😂😂 no ale tera to już będę wiedziała. Nic się jednakże nie zmarnowało, bo zrobiliśmy kotlety miękcywe….Eeeee, wróć, mielone z tego pozostałego farszu i tym sposobem mamy obiad na jutro.
Ach, miało być krótko, a wyszło jak zwykle. To przepraszam generalnie, na śmietnik ze mną…Oj? Czyżbyś mi się żywuś udzielał? 😛 nie wybaczę ci, że nie chciałeś ze mną zatańczyć, kiedy miałam taki dobry flow 😀 a spotkanie z Pitefem, pierwsze i miejmy nadzieję, że nieostatnie zaliczam do mega, mega udanych. Super gość, polecam, zadbany, udany…A nie, bo zajęty…No to nie polecam. 😛
Na tą chwilę dobranoc, bo jeszczę muszę wstawić piosenki najczęściej śpiewane i słuchane do wpisu, a jutro może coś dodać, jak o czymś zapomniałam, ale raczej nie…:P

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela ósma.

Cześć 😀
Jakże dziś pięknie zaskakuje nas pogoda. Po deszczach i wiatrach wróciły upały, a w związku z tym, jutro najprawdopodobniej jedziemy się wypluskać w morzu, dwa dni przed wyjazdem do Łodzi. No i wreszcie, powolutku, coś zaczyna przeskakiwać w głowie i zaczynamy czuć się w tym domu jak w domu, a nie jak w hotelu. Wczoraj mój brat podłączył nam taki mały, 32 calowy telewizorek od samsunga, jakiś tam starszawy, bo to nawet nie gada. Mamy tam internety, fotowoltaikie, automatykie i informatykie, no nie wiem…Coś tam mamy, ja się nie znam, ale dla widzących się przydaje, a i my dzisiaj skorzystaliśmy. Tak mi przyjemnie mruczał do porannej kawusi.
Tydzień minął szybko, chociaż pracowicie, bo wydawało się, że w tym domu jest już wszystko co może być, ale jednak nagromadziło się drobiazgów i drobiazguńciów, które jednak trzeba było dokupić. No bo mopa to chcemy mieć z obrotowym wiadrem, od viledy i suszarkę na pranie też od nich, bo ta stara, która jest własnością albo poprzedniej lokatorki, albo właścicielki mieszkania, jest tak rozwierchutana i ślizga się na płytkach, robiąc już kilkukrotnie w nocy tyle hałasu, że baliśmy się czy nie pobudziła sąsiadów.😂 W związku z tym, latania było co niemiara, a przy okazji okazało się, że wspięcie się na drugie piętro do domu działa jak fitnes nie tylko na nas 😀 W to piękne niedzielne przedpołudnie chyba możemy już zażegnać sezon gości, którzy przychodzili zobaczyć ten jakże zacny obiekt naszej kwatery. No i Pawełek wczoraj wylewał z siebie kawę i nie tylko kawę, ale i siódme poty, bo zrobił jak na razie najwięcej kaw w swojej tygodniowej karierze, bo aż siedem.😃 Dlaczego Pawełek? No, to dość proste wyjaśnienie tegoż faktu następuje. Ciekawe, czy tylko my go tak nazywamy. Skoro ekspres jest firmy delonghi, no to od razu przychodzi na myśl kto? Paweł Delong :P😂😂😂 i wczoraj zaznajamiałam się razem z bratową z bebechami Pawełka. Tak…Dogłębnie go rozbierałam i macałam, co można czyścić, czym można czyścić. Oglądałyśmy filmiki jak odkamienić, ale nadal nie wiem, jak mogę przeczyścić tą naszą dyszę do ręcznego spieniania specjalnym płynem do czyszczenia systemu mlecznego, bo albo nie umiemy szukać, albo to wystarczy wypłukać tylko wodą po każdym spienianiu jak każą. No i jeszcze, dali mi w zestawie osiem tableteczek i też nie wiem, gdzie Pawełkowi te tabletki wsadzić, bo chyba nie w dupkę? Znaczy…W ten…Zbiornik z wodą? 😀 ktoś coś? Ja taka nie teoretyczna jestem, bardzo lubię czynić praktykę we wszystkim, bo często jest tak, że czytam jak coś zrobić, ale tego nie rozumiem, dlatego tu właśnie przydała się moja bratowa, która uczyła mnie jak wyjąć i umyć blok zaparzający. No, tylko…Włożenie go już nie było takie proste jak wyjęcie 😀
Dość o Pawełku. W tym tygodniu z pewnością czuję się już dobrze zorientowana w naszej kuchni, bo wszystko idzie dużo szybciej i na razie udaje nam się uniknąć jakotakiej nerwówki. No chyba, że Aleksisko wypije wodę, albo zje owsiankę z saszetki i zapomni wyrzucić pustą butelkę, albo saszeteczkę po owsianeczce, bo właśnie leci bardzo absorbujący mecz i…Potem, przy sprzątaniu ja się bardzo denerwuję 😀 A właśnie…Owsianki…Odkryliśmy takie pyszne, lubelli w kauflandzie. Rozmiarowo są duże, bo mają 180 gram, ale wówczas mają mniej wariantów smakowych. No i są też mniejsze, w tym momencie nie pomnę ile mają gram, ale sporo więcej wariantów smakowych. W kauflandzie znajdują się gdzieś przy pieczywie. Bardzo sycące i długo trzyma, chociaż z tego co jest napisane na opakowaniu, cukier jest tam chyba na siódmym miejscu. Zamówiliśmy sobie trzydzieści sztuk w internecie, bo bardziej się opłacało biorąc pod uwagę, że jemy czasem nawet dwie dziennie, do śniadania i kolacji, albo zamiast. Mikrofala pomaga nam najczęściej jak na razie, a na pewno mi pomogła ostatnio w zrealizowaniu szalonego planu na kolację. Kupiłam przepyszny ser wędzony w plastrach i konfiturę z rzurawiny. Zrobiłam sobie pyszne kanapeczki z tym cudnym serem, zagrzałam w mikrofali, chociaż lepsze by były z opiekacza, ale tego na razie jeszcze się boję, a jak osiągnęły odpowiednią ciepłość i przyjemność, to wyjęłam te moje cudeńka i z namaszczeniem rozprowadziłam po nich konfiturę rzurawinową. Nnnno po prrrrossssstu, co to było za niebiańskie wrażenie. Chcąc powiedzieć to tak…Zwyczajowo…Hamsko i przyziemnie…Orgazm w gębie.😂😂😂😂😂😂😂😂 a nauka zapewne prostego robienia kanapeczek w opiekaczu nastąpi w Łodzi, ponieważ znalazła się taka jedna, odważna duszyczka, co to do Łodzi ma tylko godzinkę autobusem i ten opiekacz weźmie, bo ileś osób stwierdziło, że tosty muszą być. No dobra, jak znam życie, pewnie nikt nie będzie chciał tak czy siak, no to ja wtedy się szybciutko nauczę je robić. My mamy taki opiekacz, ten biedronkowy, Hoffen, Hoffer, jakiś taki. On jak się nagrzeje to termostat tak fajnie trzykrotnie pyka, no i można się tym sugerować, żeby włożyć tosty, a potem jak się skończą piec, to znowu pojawia się trzykrotne cykanie i znak, że można wyjmować. No ale jeszcze chwilka…A strach przed tym urządzeniem przestanie mieć wielkie oczy. Śmiałam się, że pierwszy raz do naszej kuchenki elektrycznej będę ubrana jak lekarze wchodzący na oddział covidowy. 🙂 a potem też poleci z górki.
W tym tygodniu udało się znaleźć prostrzą drogę do śmietnika, zaznajomić z drogą prowadzącą do sklepu, takiego małego sporzywczaka, a także wypucować każdy możliwy milimetr tego domostwa odpowiednimi środkami chemicznymi 😀 Aleksik był w raju, kiedy obczajał naszą pralkę electroluks time manager, co również się udało. Pralka fajna, pokrętła skokowe, wszystko eleganckie, czasem nawet sobie ponoć gadają z moim pionowym electroluksikiem. 😛 a wczoraj umyłam podłogę mopem viledy, tym z obrotowym mechanizmem wyciskania w wiadrze, tylko trochi za dużo płynu wlałam do wiadra względem wody i musiałam pomagać sobie jeszcze ręcznie, ale umyło się miodzio z malinką.
Za chwilę udajemy się do mojego rodzinnego domku na obiad, a ponieważ jutro jedziemy nad morze, następnego dnia jest święto, no to już tam zostaniemy na kilka dni. Lala i tata najbardziej z tego faktu się ucieszą. ;D
A na koniec, trzeba wam powiedzieć, że mam straszną owadofobię. Nie umiem rozróżnić, czy to mucha, pszczoła, czy osa, więc zachowuję się co najmniej histerycznie jak coś koło mnie lata. No i tak, zrobiło się ciepło, więc te corrrwy się pobudziły i wpadają nam tu przez balkon do domu. Sama nie wiem co to jest, wczoraj widzący mówili, że pszczoły, dzisiaj siostra mówiła, że u niej są osy, jest wysyp, więc kuźwa nie wiem co to jest, ale chciałam na śniadanko zagrzać sobie kotlecika z piersi kurczaczka, dać na niego mój ukochany, wędzony ser, ale jak usłyszałam, że mi coś lata po kuchni i bzyka, to kotleta zjadłam już na zimno, herbatę piłam w locie po domu.😂😂😂😂😂😂😂 także…My tu mamy takie atrakcie. Jedyne w czym się chamuję, to w krzyczeniu, staram się, bo nie da się mniej, wydawać krótkie piski 😀 już myślałam, czy by nie iść po sąsiada, co by mnie zgładził to tałatajstwo, czymkolwiek ono jest, ale siostra wskoczyła na rower i przyjechała to zrobić. Więc póki co, siedzimy przy zamkniętych oknach i balkonie, a jak się wróci z Łodzi, albo może jeszcze jutro znad morza, to trzeba kupić moskitierę na balkon i siatkę na okno, bo inaczej, ja śpię i jem w łazience, może tam nie wlecą xd. A mój kochany Aleksik to jest dopiero agencik, nikt tak jak on nie podsyca mojego strachu. Wczoraj robił pranie i wieszał je na balkonie i słyszałam tylko: ooo, pszczółki, chodźcie do wujka, ooo jedna tu siedzi sobie na moim krzesełku, a tu siadają na pachnącym pranku, no chodź, zobacz sobie rączką. ;D on jest okropny 😛
No dobra, to na tyle będzie tego pitolenia. Czas się ubierać i zbierać, także…Do następnego. Po powrocie z Łodzi zameldujemy się z Szeleczką.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela siódma.

Dobry wieczorek wszystkim czytającym. Znaczy…Wieczorek w obecnej chwili pisania 😛
Witam się z ochmistrzowskiej kwatery 😀 ciężko było, ale się tu w końcu po tygodniu przewożenia, przenoszenia, udało wszystko zmieścić i w końcu tu zamieszkaliśmy. Przez cztery ostatnie dni gościliśmy moją ukochaną teściową…Ach, ile bym dała, żeby moja mama była taka jak teściowa…No w każdym razie, zakupów zrobiliśmy niesamowicie dużo, wiadomo, na start potrzebne jest wszystko. Od garów, po chemię i jedzenie.
No ale…Najważniejsze…Ci co szczerą modlitwę odprawiali, to wymodlili ekspres, stoi już wdzięcznie na blacie, razem z czajnikiem i mikrofalówką. 😀 tak tak, po dzisiejszym dniu chyba mogę powiedzieć, że chłopa ogarniam. Chociaż dzisiaj rano coś za mocno, albo za słabo, wsunęłam mu tackę ociekową i nie chciał mi zrobić kawy, a w związku z tym, że nie miałam czasu już zastanawiać się, o co mu chodzi, bo przecież kawy miał wsypanej na fula, fusy wyczyszczone, woda zalana do pełna, no to, zwyzywałam dziada na czym świat stoi i wyszłam z domu na obiad do rodziców.😂😂😂 a skubaniec tak się przestraszył, że jak przyszli do nas dzisiaj goście i próbowałam jeszcze raz na spokojnie ogarnąć robienie kawy, to ani raz się nie zająknął. No i dobrze, niech wie, kto w domu rządzi. 😛 no ale okazało się, że coś z tą tacką było nie tak. Musiałam pewnie źle włożyć, jak wylewałam skropliny.
Mieszkanie mieści się ogólnie na drugim piętrze i jest mieszkaniem środkowym, więc spoko. Z góry, z dołu i z boków będą w zimę grzać, a to już przetestowane, bo wcześniej mieszkała tu nasza znajoma. Przy tej pogodzie, która jest obecnie, duszność wlewa się przez balkon niesamowita, chociaż trochę popadało i poburzyło, nie powiem. W chwili kiedy to piszę zrobiło się chłodniej i przyjemnie zawiewa. A co do sąsiadów…Ciężko stwierdzić…Chyba są spoko, bo po piątkowej parapetówce, gdzie pili wszyscy, prócz mnie i ciężarnej dziewczyny siostrzeńca, żadnej policji nie wezwano 😀 zresztą, niektórzy sąsiedzi też nie są tu najcichsi, a ich psy po nocy to już w szczególności 😀 ale…No może nie róbmy sobie wzajemnie problemów 😀
A teraz przejdźmy do sfery nieco bardziej uczuciowej. Cóż, chyba oboje czujemy się tu jeszcze nie do końca jak u siebie, a bardziej jak goście, pewnie to kwestia przyzwyczajenia, wiadomo. Nie mniej cieszy i w naszej sytuacji może ciutkę przeraża fakt, że wreszcie odpowiadamy sami za siebie. Przeraża pewnie ten brak umiejętności niekiedy w najprostrzych czynnościach, ale to też minie z czasem, kiedy nabędzie się wprawy. Trasa panowana na tip top, a jednak dziś dwa razy się zgubiliśmy i byliśmy na siebie wściekli. Zupełnie niepotrzebnie, bo to przecież będzie się zdarzać, ale co poradzić, kiedy chce się być najlepiej perfekcjonistą już, od razu, teraz, bo przecież po to się z tego domu wyszło. Po drugie odczuwamy, no nie da się ukryć, że coś się naprawdę zmieniło. Niby kilka dni, ale to się dzieje na serio i mnie, osobiście, trochę tęskni się za domowym rozgardiaszem, za psem mimo że pewnie będę tam na początku codziennie choćby po to, żeby ćwiczyć chodzenie, a jak nie, to chociaż co drugi dzień. Aleksik jest w dużo gorszej sytuacji, bo do niego do domu będziemy jeździć co kilka miesięcy, a dobrze wiem jak brakuje mu domu, tych odgłosów, które na wsi niesie za sobą lato, co to je gdzie niegdzie we Wrocławiu można też spotkać, a w Malborku jakoś nie 😛 chociaż, nie…Stop…U nas na balkonie słychać jerzyki dokładnie tak, jak na blogu Marolka, także, rozwijamy się 😀 ale mówiąc tak na poważnie…Aleksowi jest nieporównywalnie trudniej, bo od kiedy pamięta mierzy się z lękiem uogólnionym. Bardzo się to nasiliło po przeprowadzce, chociaż i u mnie w rodzinnym domu bywało, ale epizody były bardzo rzadko i bardzo skutecznie to ukrywał. Na razie pomaga zapisana hydroksyzyna, ale w razie czego, możliwe, że nie obejdzie się bez konsultacji z psychiatrą. Dzisiaj mieliśmy szczytowe apogeum nerwicowe z obu stron. Ja wściekałam się, że tak wolno mi idzie szykowanie śniadania, bo niby wszystko sama w szafkach układałam, ale cholera nie mogę jeszcze spamiętać gdzie było to, a gdzie tamto, metrarz domu bardzo prosty, ale chcę coś szybko wziąć z lodówki, no i kurwa…Gdzie ona stała? Wiem doskonale, że Aleksowi to nie pomaga, bo jeszcze bardziej go to stresuje i pewnie ten poranny stres nas dzisiaj zgubił na trasie. Zdaję sobie sprawę, że w tym wypadku muszę być tą silniejszą i oczywiście zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby tak było, ale ja też potrzebuję czasu, żeby wyrzucić z siebie pewne nawyki, które mi zostały z domu, a to pewnie zajmie dość dużo czasu. Przykładowo, byliśmy umówieni dziś na obiad i obudziliśmy się dość późno, więc ja chciałam zrobić wszystko jak najszybciej, bo w domu zawsze było tak, że trzeba zrobić wszystko szybko, żeby przypadkiem nie dostać opieprz, a dlaczego jeszcze nie pościelone, a dlaczego tu nie powycierane, a to jest źle, a na zakupy to tylko teraz, bo potem obiad, a potem telewizję muszę pooglądać…No i niby wiem, że w zasadzie kto mnie teraz goni? Kto mi patrzy na ręce? Nikt, ale to nie takie proste. Także wybacz mi Misiu, że dzisiaj nie byłam dla ciebie wystarczającym wsparciem i może się tak jeszcze zdarzać, ale staram się nad tym pracować.❤❤❤
W tym tygodniu musimy ogarnąć sobie drogę do śmietnika, no bo nie jest najprostrza, chociaż to tylko wydawałoby się za blokiem, no i okaże się, czy tu po wypróżnieniu kosze zamieniają się miejscami, czy może jednak nie, bo u nas w bloku o dziwo nie. Po drugie internet, trzeba tu podłączyć jakowyś dobry, szybki i najlepiej nie za miliardy monet 😀 więc jutro się tym zajmiemy. No i oczywiście droga do netto i sporzywczaka tu nieopodal, a potem do Łodzi na wypad ze znajomymi. No a po powrocie, powolutku będziemy ogarniać kuchenkę i próbować cokolwiek gotować. Wczoraj Aleks gotował z pomocą mamy pierwszy raz makaron i stwierdził, że chyba drugi raz dałby radę.
A na koniec powiem wam, że wprowadziłam selekcję komentarzy na blogu, bo szkoda, żeby za cenę 300 komentarzy mieć pod wpisem śmietnik, wszystko i nic i wchodzić w bezsensowne dyskusje, czy kwiatek pasuje do kożucha. Bezsensownie dałam się prowokować dwum starszym panom i to mi dało do myślenia 😀 Wszystkie niedziele dokładnie przejrzałam i komentarze pozytywnie motywujące zostawiłam. 🙂
Na ten moment życzę dobrej nocy i do następnego. 🙂

EltenLink