Kategorie
Wpisy tekstowe

Trochę rozrywki – Czyli wybraliśmy się do teatru.

"Nieznane, zabierz mnie w nieznane, od szarości codzienności dalej. Na nienznane, zabierz mnie kochany, gdzie się nic nie dzieje zgodnie z planem".

Zacytowany powyżej tekst pochodzi z utworu zespołu Golec Łorkiestra – Nieznane. Jego refren bardzo pasuje do tematyki wpisu, z któym dziś przychodzę. 🙂

Pomyśleliśmy z Michasiem, że skoro koncert nie wypalił, to należałoby spróbować jednak spróbować się rozerwać w swojej okolicy. Granaty ciężko dostać, mango też, więc postanowiliśmy się rozerwać w sposób ukulturalniony i wybrać dostępną formę rozrywki. Jak na zawoładnie, z nieba spadł mail z teatru wybrzerze, gdzie byłam zapisana do newslettera i poinformowano o kolejnym spektaklu z audiodeskrypcją, który miał się odbyć szóstego listopada. Takie spektakle w teatrze wybrzerze w Gdańsku i Sopocie odbywają się co jakiś czas i otrzymywałam powiadomienia już wcześniej, jednak nie było tam żadnych interesujących mnie spektakli z opisu, chociaż z obsady wielokrotnie tak. Tym razem jednak do skrzynki mailowej wpadło coś takiego: Zapraszamy na spektakl z audiodeskrypcją pod tytułem szklana menażeria. Szklana menażeriaw przekładzie Jacka Poniedziałka i adaptacji Bartosza Cwalińskiego, w reżyserii Stanisława Chludzińskiego.
Laura odmawia kontaktu ze światem. Mówi się, że coś jest z nią nie tak. Zamiast rzeczywistości wybiera szklane figurki. Założenia te stworzył Tennessee Williams około 1945 roku. Jednak w naszym spektaklu będziemy wędrować w czasie, próbując znaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące inności, relacji rodzinnych, które naznaczają nas na całe życie, a także na to, czym te szklane figurki mogą być dziś. Może serialami, w których zanurzamy się okryci szczelnie kocem?
Odpowiedzi na te pytania poszukają bardzo młodzi twórcy.
Adaptacją tekstu Szklana menażeria na podstawie dramatu Tennessee Williamsa w przekładzie Jacka Poniedziałka zajmie się Bartosz Cwaliński. Reżyseruje Stanisław Chludziński, i będzie to jego dyplom reżyserski. Scenografia i kostiumy: Kalina Gałecka. Reżyseria światła: Monika Stolarska. Muzyka, video: Nikodem Dybiński.
Wystąpią: Anna Kociarz, Karolina Kowalska, Piotr Chys, Paweł Pogorzałek.
Przed spektaklem zapraszamy również na spacer sensoryczny, podczas którego będziemy mogli dotknąć elementów scenografii oraz rekwizytów.
Łeeeeee tam, lepiej by było dotknąć panów aktorów he he he he he 😛 szczególnie tego jednego, o niskim głosie. Ktooo to słyszał żeby coooś ciekaweeego było w macaaaaniu scenograaaafii spektaaaaklu ktooo! 😀 ale coooo ja moooogę, jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma, proszę ja państwa. No więc małżonek się zgodził, troszkę pomarudził, że łeeee koszuuula, łeeee na gallooowo, a którą tą koszuuulę wziąć jeeeeeju jeeeeju jeeeeju. Jednak najlepsze założenie jakie mój małżonek może założyć w życiu, że trzeba robić co małżonka chce 😀 i na co ma ochotę. 😀 😀 😀 bo nic memu mężowi nie sprawia takiej przyjemności, jak sprawianie przyjemności małżonce, o tak!

Zapisaliśmy się tydzień przed spektaklem i zaraz po zapisach zaczęliśmy przyrządzać kolejny, smakowity eliksir samodzielnościowy. Mimo, że bilety były darmowe dla osób z niepełnosprawnością wzroku oraz ich opiekunów, postanowiliśmy rzucić sobie wyzwanie i pojechać do Sopotu samodzielnie. No prawie, z użyciem taksóweczki z racji, że autobusy praktycznie nie istnieją i z pomocy asysty w obrębie dworców, ponieważ sam spektakl miał odbyć się o godzinie dziewiętnastej, ale jak wiadomo, braliśmy jeszcze pod uwagę spacer sensoryczny o godzinie 17.30, więc trzeba było wyjechać odpowiednio wcześnie, żeby uniknąć ewentualnych rzeczy, które w samodzielnym podróżowaniu mogą się zdarzyć, wiadomka, opóźnienia, błądzenie i tak dalej. Wszystko jednak poszło bardzo sprawnie, przynajmniej w jedną stronę, asysty zadziałały prawidłowo, eliksir samodzielnościowy pity w małych dawkach przez cały tydzień zadziałał profesjonalnie. Jak go sporządzić? To proste. Do szklanki o pojemności 250 ml wrzucić trochę pozytywnego nastawienia, wrzucić na luz, koniecznie unikać co będzie jeśli, ale jak jednak nie, do tego dorzucić szczyptę odwagi. Ludzka pomoc i nawigacja również. Tak więc przed spektaklem udaliśmy się jeszcze do włoskiej knajpki, żeby zjeść obiadokolację, skoro romantyczny wypad we dwoje, trzeba romantycznie zjeść we dwoje w klimatach ciepło brzmiącego jazziku. Z pewnością proste w tym wyzwaniu było to, że wszystko było bardzo blisko siebie i w niedużej odległości od dworca, ale kto o tym wiedział, he he, my nie, więc to odkrywanie i eksplorowanie sprawiło nam niesamowitą przyjemność. Cieszę się, że nabieramy odwagi na takie spontany i chciałabym mieszkać w mieście, gdzie będzie to prostrze i nie będzie wymagało podróży międzymiastowych, daj Boże w przyszłym roku. Nie wiem czy zazdroszczę ludziom, którzy na takie spontany mają ochotę często i odwagę, może trochę tak. Cóż, nie każdy się z tym rodzi, ale każdy powinien to chyba ćwiczyć. Kilka egzaminów już za nami, ale ten uważam za wyjątkowo przyjemny i udany, może wykreślając to, że jednak lepiej o wieczornych porach jeździć na takie spektakle latem, bo cieplej, bo przyjemniej, bo jasno, bo ludzi więcej, a w razie jak pociąg się spóźni i nocą zajedziesz do miasta, to może zastaniesz taksówkę na postoju przed północą, chociaż nie, bo to pewnie zależy od miasta, które musi się rozwijać, a nie zwijać. W każdym razie, całkiem dobrze, że jest jeszcze korporacja, jedna i jedyna, która odbiera nawet w nocy i bezpiecznie przedostaliśmy się do domu.

Nie wiem czy pominąć fakt, że jak można było się spodziewać, osoby niewidome i słabowidzące zajmowały większość miejsc na widowni wraz z opiekunami, wszyscy w wieku…Jak to zwykle bywa, pozostawmy bez komentarza, nie wliczając kilku wyjąteczków. Obsługa widowni profesjonalna, pomogła zająć miejsca i rozdała radiowe odbiorniki dla audiodeskrypcji. Audiodeskrypcja na żywo to coś fajnego, na jakość osprzętowania nie śmiałabym narzekać, bo ważne, że w ogóle mieliśmy okazję skorzystać z takiego udogodnienia jak audiodeskrypcja w teatrze. Pan w reżyserce miał chyba ciut za głośno mikrofon, co i tak nic nie zmieniło, kiedy w pewnym momencie spektaklu rozbrzmiała muzyka o głośniści 200% normy, więc w lewym uchu pan z reżyserki, którego nie słyszałam, a do prawego mój osobisty audiodeskryptor mąż, który pana słyszał i podrzucał mi przez cały utwór: Tańczy na stoleeeee! Rzuca poduszkamiiiii! Na temat poprzedniego spektaklu uczestnicy bardzo narzekali, że audiodeskrypcja wcinała się aktorom w słowa, widzący opiekunowie mieli problem, żeby złapać o co chodzi w całym spektaklu. Na szczęście tutaj pan spisał się doskonale i bywały momenty, że kiedy zaczynał nakładać się aktorom na słowa, przerywał w połowie zdania i skończył chwilę potem, mnie to nie przeszkadzało. Zastanawiałam się tylko, dlaczego chwilami oddychał strasznie głośno i szybko przez nos…:D

Czy dam radę zrecenzować sam spektakl…Nie wiem, ale się postaram. Zacznę od tego, że mam wrażenie, że sam spektakl nieprzypadkowo pokazany był grupie osób niepełnosprawnych, albo to moja nadinterpretacja. W kilku bohaterach znalazłam podobieństwo na przykład do mojej matki, do kilku znajomych, a nawet do siebie, sprzed diametralnej zmiany życia.
W spektaklu szklana menażeria bierze udział czterech bohaterów, ale w trzech czwartych skupia się na trzech, czyli na rodzinie, o której opowiada. Pojawiają się również nawiązania do ojca rodziny, po którym został tylko portret na ścianie. W spektaklu przedstawiona jest rodzina składająca się z trzech osób. Matki – Amandy, córki – Laury, która jest główną bohaterką dramatu i syna – Toma, który całą tę historię opowiada w formie retrospekcji jako narrator. Rodzina przedstawiona jest jako niezdrowa i zaburzona komórka społeczna, w której relacje są bardzo złe.
Amanda jest matką bardzo apodyktyczną. Nie obchodzą ją potrzeby jej własnych dzieci, w zasadzie to nie daje im możliwości dojść do słowa w burzliwych dyskusjach, co rodzi kolejne konflikty. Sprawia wrażenie niedojrzałej, jak gdyby zatrzymała się w wieku nastolatki, wielokrotnie do tego nawiązując i wspominając ten czas. Wydaje się, że bardzo zmaga się z rolami, które przyniosło jej życie, w szczególności z rolą matki odnosząc w niej większe, lub mniejsze sukcesy, jednak nie może być inaczej, ponieważ wewnętrznie nigdy nie przestała czuć się dziewczyną.
Laura jest bardzo nieśmiała i zmaga się z jakąś postacią choroby psychicznej. Cierpi na nerwicę, w kółko ogląda te same bajki i słucha tej samej muzyki. Niczym skarb pielęgnuje tamagothi wierząc, że w tych maleńkich pudełeczkach kryją się prawdziwe zwierzęta. Tamagothi to tytułowe figurki ze szklanej menażerii. Często nie ma kontroli nad tym co robi. Mimo wszystko jest bardzo wrażliwa i na swój sposób próbuje nawet załagodzić spór brata i matki. Laura jest kukłą w rękach Amandy, która moim zdaniem, nigdy nie pogodziła się z innościami swojej córki i za wszelką cenę stara się gdzieś to ukryć.
Tom wyraźnie nie radzi sobie z trudnymi relacjami w rodzinie. W pewnym sensie, też jest obciążony psychicznie przez rodzinne złe relacje. Pisze wiersze, lubi to robić, chyba nawet dobrze mu to wychodzi, ponieważ dzięki temu ma szansę wyjechać. Rzecz tak cenna jak pisanie wierszy dla Toma, niejednokrotnie jest powodem do kpin Amandy. Jest jedynym członkiem rodziny, który pracuje i ją utrzymuje i próbuje radzić sobie z trudną sytuacją uciekając w alkohol i imprezy w pobliskim klubie mówiąc, że chodzi do kina. Matka i siostra zdają się wiedzieć i widzieć, że Tom jest nie tylko nieszczęśliwy, ale że codziennie je okłamuje w sprawie tego kina chociażby.
Wreszcie jim, który na scenie pojawia się jako ostatni bohater. To przyjaciel Toma i była miłość Laury z liceum. Sprowadzony do domu przez Toma na prośbę matki w zamiarze zeswatania go z Laurą. Wydaje mi się, że Tom upatruje też nadzieję na lepsze życie dla siebie i możliwość ucieczki, gdy tylko znajdzie się nowy opiekun dla matki i siostry. Jim jest szarmancki, miły i na początku nie domyśla się w jakim celu został ściągnięty na uroczystą kolację. Wszystko zmienia się, gdy z Laurą zostają sam na sam. Myślę, że Jim niesie przekaz, którego wielu osobom niepełnosprawnym często brakuje, wpędzając nas w kompleksy, zaburzając poczucie własnej wartości chociażby. Jim stara się cierpliwie wytłumaczyć, że każda inność jest wyjątkowa, każdy z nas mimo inności jest wyjątkowy, a wszystko to ma prawo bytu, istnienia i wystarczy tylko uwierzyć w to, że to nic złego, iść do przodu i nie zatrzymywać się na etapie bycia dzieckiem, jak Laura. Moim Jimem jest mój mąż, przynajmniej pewną jego częścią, bo ten bohater jest również poraz kolejny, jak możemy się przekonać, częścią dramatu Laury i całej rodziny.

Częściowo to spektakl o nadziei, żebyśmy starali się brać wszystko co najlepsze, nawet z tych złych momentów, które dzieją się w naszym dzieciństwie i wczesnym dojrzewaniu i każdych innych z późniejszego życia. Konteksty, do których spektakl się odwołuje to konteksty wczesnego dzieciństwa z lat dwutysięcznych, może nawet lat dziewięćdziesiątych. Przez to jak bohaterowie są ukazani bardzo łatwo możemy sobiez dać sprawę, że zagnieżdżanie się na stałę we wspomnieniach, w działaniach powoduje brak progresu i niełatwo się potem wydostać z takiej komfortowej, wypracowanej przestrzeni.

Spektakl gorąco polecam, chociaż pewnie w zależności od miasta i teatru jest inaczej wyreżyserowany. Tymczasem do następnego.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Co u nas

Dzień dobry! Wieczór! Państwu!

Co to się dzieje proszę ja was na tym świecie…Wojny same, nieszczęścia same…Nic dobrego! Jesień idzie, wiecie? Mobilizacji mi brak do wielu rzeczy, wiecie? Miały być placki ziemniaczane, miało być w końcu to pierwsze ciasto pieczone i co? I co? I co? Miało być to wszystko nagrane, miał być kolejny audio bloguś, i co? I co? I co? Katarzyna spierdoliła się sakramentalnie w dół lenistwa czy co…Przyjaciel mój najserdeczniejszy, którego z tego miejsca pozdrawiam Arkadiusza chyba ma na mnie wpływ. On zawsze mówił, ja leniwy, mnie się nie chce, no ale bym chciał tak jak ty, ale mnie się nie chce…No i mnie się zniechciało…Zatem teraz proszę o jakieś zaprzyjaźnienie się z kimś sprzątalniczo gotowalniczym, bo…O zgrozo, sprzątalnictwo w tym domu też odbywa się raz w tygodniu. Zwłaszcza po ostatnim razie, kiedy to dniem pięknem wrześniowem, wybebeszyłam wszystkie szafki i szuflady i wszystko wymyłam na mokro, sucho i słodko pierdąco, a potem na powrót ułożyłam na swoich miejscach. No i odkąd zakupiłam ulubione detergenisze, żele do kąpieli, szampony i inne chemi w ilościach magazynowych, żeby nie mieć jeszcze więcej miejsca w kawalerce, wszak to się wszystko używa nie wiadomo kiedy, to miejsce znowu szybko się zrobi.

Niestety zdemotywował mnie do tego wszystkiego fakt, o którym zapewne nie powinno się mówić publicznie, bo takie rzeczy powinny zostać w domu. To że ludzi to już nie obowiązuje, bo jakieś tam obostrzenia się skończyły, a Krakeny nadal dopadają, to nie dotyczy tajemnic małżeńskich, z nimi nadal powinno być tak…#zostań w domu! No ale wiecie że ja…To taka trochę znana z bezpośredniości jestem i nie szanuję tego, że mój małżonek jest introwertykiem i swojej prywatności strzeże jak skarbu w portkach…Co mnie to…To dotyczy nas oboje! Mam prawo mówić o tym co mnie boli! Muszę się komuś wyżalić, a gdzie mam to zrobić. Przyjaciółki istnieją tylko w polsacie, a ja mam tego żałosnego bloga…No więc…Z żalem stwierdzam. Po kilku miesiącach cudownego pożycia małżeńskiego…Jest ta trzecia. Małżonek wcale się z tym nie kryje…Ba! Nawet w czasie naszego bycia razem bywały już jakieś inne, nawet tu u nas w domu…Tylko że ja, głupia ja, zaślepiona w prawdziwą miłość, nie miałam pojęcia, że kocha nie tylko mnie…Pamiętacie jak się tu o tym rozpisywałam. Ostatnio przyszedł z tą trzecią facet, ale akurat wychodziłam z domu, to się nie zagłębiałam. Boooże! Słuchajcie, co ja miałam wieczorem! Jak ona bosko pachnie…Kurwa mać, a jaki ma poślizg! No takie coś to kilka razy po ślubie słyszałam…O tamtej z kolei słyszałam, że ma konsystencje majonezu…Ale myślałam wiecie…Że to tylko żart, no przecież, myślę sobie, chyba się nie obmacują…To znaczy…No brałam pod uwagę, że on je trochę tak…No bo to włoszki, czego zapomniałam nadmienić. Co najciekawsze, jej imie zaczyna się na a i kończy się na a…A nie, bo to chyba każde damskie…No w każdym razie…O tym, że ją kocha powiedział mi w łazience. Stanął tak przed lustrem, przed tą naszą malutką umywalką, zmoczył pędzel…Bez tego ponoć nie jest mokry, psia jego mać i mówi:
– Zajebista jest ta Artigiana! Najlepsza jaką miałem! Pobiła nawet Los jabones de Joserre. Najlepsze mydło do golenia jakie miałem! Kiciusiu! Jak to pachnie pięknie!
Ha! Ha! Ha! Ha! Mmmmmmammm wasssss! Czytaliście ten akapit do tego momentu z rumieńcami na twarzy? He! He! He! He! Tak, otóż pisałam kiedyś, w którymś z prehistorycznych wpisów, że mój mężuś kupił sobie mydło do golenia, które śmierdzi maściami babci Heni co najmniej, więc skoro się kończyło, postanowił zamówić nowe. Oficine artigiana Milano. Dla mnie pachnie to iście świątecznie, bo to ma zapach, takich…Świeżych pomarańczy i mandarynek…Sama nie wiem, woda po goleniu jest w zestawie…o, wiem, trochę miodu tam w tych zapachach jest…Czegoś owocowego…Podoba mi się, ale kojarzy mi się jednak ze świętami. 😀 wszak Michał ostatnio sobie pozwolił na małe zakupy kosmetykowe goleniowe i cieszył się jak mały bąbelek, odkrywając zapachy kremów, wody po goleniu, mydeł i tak dalej. Tylko dama tego domu, zdeklarowana miłośniczka perfum, bieduje o dwóch butelkach avvonowskiego today, xd, bo teraz w pierwszej kolejności dba się o męża, a mąż perfum ma ze 4. W tym miesiącu pragnę sobie coś kupić, żeby zapełnić szafeczkę, tylko nie wiem na co się zdecydować ze swoich ulubionych zapachów. Chciałam spróbować jeden zapach z książki, ale jak będzie nietrafiony to szkoooda wyrzucić.

Z nowości! Rzuciłam palenie! Idzie drugi miesiąc. Bez tabletek, w sumie to trochę za namową ginekologa, bo jak okazało się, że moja wrodzona ektopia w macicy to nic groźnego dla planowanej w przyszłości ciąży i cytologia nie wykazała nic złego, nic z nią nie robimy, no to rzuciłam. No skoro udało się bez tabletek, na słowo honoru, to albo jestem nienormalna, albo mam mega silną wolę, albo nie byłam tak uzależniona. Małżonek popala, choć obiecał, że jak ja rzucę, to on też, wcześniej palił, bo ja też…Ta, ta, ta…Śliwki w łóżku rosną xd. W ostatnim czasie też sporo czytam, serialuje i popmunduje…Podoba mi się odgrywanie ról z zagraniczniakami. Szkolące językowo, nie powiem. 😛

No a w lipcu było tak:
– Kurde! Tak mi się nudzi! Tak ten Malbork czeźnie! Wszystko w nim się zamyka, same nieszczęścia i wypadki, nic się tu nie dzieje! Jestem tak spragniona uczestniczenia w wydarzeniach kulturalnych, że poszłabym nawet na Ironmaiden, a przecież takiej muzyki nie cierpię!
– Tak? Dobra! Nie ma sprawy! Oooo! Słuchaaaj! Bo w Łodzi, 25 października jest koncert – Within temptation, idziemy?
– Nooo peeeeewnie! Nawet ich lubię, nawet coś tam znam, a że w sumie nigdy na tak dużym wydarzeniu, w takiej atlas arenie z prawdziwego zdarzenia nie byłam, idziemy! Jaram się jak świeczka na torcie!
– Dobra, to się zapytaj innych czy chcą, jak się zgodzą to jedziemy!
No i inni się zgodzili, no i zebraliśmy się, żeby wspólnie wybrać apartament na noclegi…No i wszystko drogie, drogie, drogie…Ooooo! Jest jeden tani…Ale dlaczego on taki tani? Nie wiem, ale jak chcecie, to zadzwonię do pana i się zapytam…No dobra!
– Dzień dobry, ja w sprawie rezerwacji apartamentu na ulicy takiej i takiej.
– A to proszę dzwonić do męża, bo to on się tym zajmuję, już podaję numer…
– Dzień dobry panu, żona podała mi do pana numer. Proszę pana, ja w sprawie rezerwacji apartamentu przy…Proszę pana, ja mam pytanie, czemu u pana jest tak tanio? Co wy tam…Ręczników nie macie? Wody, czy czego?
– Ochhh niee, droga pani, wszystko jest, jak najbardziej, tylko trafiła pani na promocję, bo to świeżo otworzony apartament i akurat w tych dniach po prostu mamy promocję. W przeddzień wyjazdu proszę do mnie zadzwonić, przekażę instrukcje jak otworzyć bramę i podam kod do budynku.
– Ojej, dotykowe domofony…Wie pan, nie lubimy tego…Delikatnie mówiąc, większość z nas ma znaczne problemy ze wzrokiem i…Czy nie dałoby się tego inaczej rozwiązać?
– Ależ…Oczywiście że by się dało. Przywiozę manualne klucze…A czy skoro macie państwo problem ze wzrokiem to…Dacie sobie radę po schodach? To jest na trzecim piętrze…
– Tak tak, z tym nie będzie problemu.
– W porządku, zatem do usłyszenia w przeddzień wyjazdu.
Jest 18 października. Godziny wieczorne. Kładę się do łóżka i czuję, że rano to chyba nie wstanę, jak go doczekam. Dziwny ból mięśni, pleców…Ale z czego? Przecież ostatni tydzień spędziłam trenując opierdalactwo w domu. Godzina czwarta nad ranem…Gorączkę można mierzyć termometrem zewnętrznow-wewnętrznym solis najprawdopodobniej i tak przez niemal weekend cały. Jest 21 października. Po gorączce zostało osłabienie i kaszel, który trzęsie całym blokiem. Grupka niewidomych i…Septymka, a nie…I…Szeleczka zebrała się żeby obgadać jeszcze wyjazd i okazuje się, że nagle zaczynają się schody.
– No bo wiecie…No bo ten koncert…To ja nie wiem, czy, my, kurwa, damy se tam radę nie?
– W sensie?
– No, w sensie…10000 ludzi i my…Jak oni nas tam stratują…Jak nikt nam tam nie pomoże…Jak my znajdziemy swoje miejsce…Jak my znajdziemy tam wejście, przecież jest ich tam tyle…Mogliśmy najpierw zadzwonić i się zapytać czy nam ktoś tam pomoże…Przecież jedna słabowidząca osoba nie ogarnie aż trzech niewidomych w takim tłumie. Kurde, a to tak daleko z apartamentu, który wynajmujemy, koncert o 21, a przecież już ciemno, a jeszcze trzeba wrócić…
Słowem, ojej…Obudzili się…Zaczęli myśleć za późno i brać siły na zamiary, za późno, już dawno ustalili, że nie grają super bohaterów, którzy lubią pisać, że to do zrobienia i wszystko się da. 😀 tylko że tak czy siak, trochę się wkurzyli, bo przecież czekali na to tyle miesięcy i w tym wszystkim, tak jakby…Trochę…Zapomnieli o logistyce zaplanowania tła tego wydarzenia? Bardzo chcieli spędzić ten wyjazd inaczej niż wszystkie inne. W atlas arenie niemiły pan z portierni oburzył się mówiąc im, że dlaczego, na Boga! Oni w ogóle kupili bilety bez opiekunów! Jak niby poradzą sobie z dojazdem do samego obiektu atlas areny i będą potrzebowali pomocy tylko w środku. Sam obiekt jest owszem dostępny dla niepełnosprawnych, ale na wózkach. Zaprojektowano podjazdy do każdego z wejść, niskie blaty w szatniach i odpowiednio wyposażone toalety. A niewidomi…No cóż…Nie mają nikogo, kto by pomógł im zająć swoje miejsca, ewentualnie mogą uczulić kogoś z zewnętrznej firmy ochroniarskiej, ale to proszą żeby zadzwonić w dzień koncertu i się przypomnieć. No więc zrezygnowani własną głupotą i…Tym że w szeroko rozumianej dostępności niewidomi jak zwykle na śmietnik…Żywek na prezydenta…Zdecydowali się sprzedać bilety i pójść po prostu do kina i przetestować aplikację kino dostępne. Jest 22 października. Prawie wyleczona, nabieram sił po chorobie, biorąc wszelakie specyfiki na kaszel, które ni ho ho nie pomagają. Około 13.30 z okolic kuchni wydobywa się jakiś dziwny dźwięk. Jak tak odtwarzam go w pamięci, to tak jakby szukać stacji radiowej w starym, szumiącym odbiorniku. Przez kilka sekund lokalizujemy źródło dźwięku…Może to jednak zza okna? Michał podrywa się pierwszy myśląc, że to może ekspres się pali, albo mikrofala. To co się okazało, przeszło najśmielsze oczekiwania średnio samodzielnego niewidomego! Spod zlewu, z prędkością nie wiem jaką, ale w tempie ekspresowym wydostawała się gorąca woda. Strzelił jakiś wężyk. Rozczochrana, w piżamie, na bosaka, pierwsze co zrobiłam, to wyleciałam z domu w poszukiwaniu pomocy u sąsiadów. Jednak jak można się spodziewać, nikt nie otworzył na naszym piętrze, wszyscy w pracy, a z domu straszne krzyki.
– Noooo nieee! Kuuurwaaaaa! Zaleje sąsiadów! Ja pierdoooleee! Gdzie ten zawór!
Nie znalazłszy pomocy, powróciłam do domu, chcąc jakoś pomóc Michałowi, któremu udało się znaleźć i zakręcić zawór od ciepłej wody, a znaleźć go było nie łatwo, bo jest umiejscowiony za deską. Jeden zawór idzie do boku, drugi do dołu, dziko tu jest wiele rzeczy zrobionych. Trzęsłam się jak w febrze, kiedy stałam w tej wodzie i stwierdziłam, że jest bardzo dużo wody i już kapcie mam całe mokre. Dopiero trzeźwiący głos Michała:
– Naprawdę kapcie to jest teraz twój probleem? Dawaj szmaty pomóż mi! Zbieraj tą wodę!
No i rzeczywiście, wyjęłam niemal wszystkie ręczniki jakie w domu były, przedtem dzwoniąc po pomoc do rodzinnego domu i informując właściciela mieszkania o zdarzeniu. Wychodziłam z domu, woda była w kuchni, wróciłam po minucie, woda płynęła już przez pokój, więc przyszło mi na myśl, że, Michaś, kable, routery…
– Kurwa mać to co mam robić! Wodę zbierać czy kable odłączać! Już idę!
Napięcie działało na nas chyba w równym stopniu, ale wtedy pomyślałam sobie, że dopiero martwiłam się, kto pomoże na koncercie w atlas arenie, kiedy zalaliśmy prawie sąsiadów i gdyby nie to, że Michał wie co, jak i gdzie, że jakkolwiek przytomność umysłu zachował, a nie każdy potrafi tak działać…No ja na przykład bym nie wiedziała jak i gdzie…A nikt mi nie otworzył…Szczęście, że szybko udało się to zakręcić i do zalania nie doszło, że nic się w zasadzie…Nie stało. Szkoda nawet mówić o tym, że po wejściu rodziców do domu, którzy mieli przyjść z odsieczą usłyszeliśmy tylko: Czego to w zasadzie panikować. Zakręcona woda, no i dobra, pozbieraliście, no i dobra, właściciel wężyk niech wymieni, przecież to nie z waszej winy, no i dobra, sąsiadów nie zalaliście, no i dobra. Wieczorem na domiar złego okazuje się, że właściciel, który rano obiecał, że oddzwoni wieczorem i dogada szczegóły w sprawie kluczy, nie oddzwonił. No więc po tych wszystkich nieszczęściach zaczynamy schizować, że może to jednak przestroga, może lepiej nie jechać, może coś się wydarzy, a może to oszust, kasę za rezerwację zgarnął i ma w dupie, a może jednak zapomniał…Sprawdzimy rano. Jest 23 października. Rano mogę ledwo mówić, kaszleć nie przestaję. Pan właściciel od łuckiego apartamentu nadal nie oddzwania, nie odpisuje na smsy czterem osobom. No jak nic, oszust, kasę wziął…
– Ale czekajcie, bo ja mam jeszcze w historii numer do żony, co się tym nie zajmuje, co mi numer do męża podała.
Pani żona nie wiedziała gdzie jest mąż, wyszedł rano z domu, nie ona nie wie co się z nim dzieje, ale zadzwoni i spróbuje wyjaśnić o co chodzi. Po telefonie od pani żony, pan mąż raczy oddzwonić i z oburzeniem w głosie:
Ale o co pani ma do mnie pretensje? Miałem wczoraj zadzwonić, ale zapomniałem.
Faktycznie, o co pani ma pretensje, o te połączenia i smsy od czterech osób? Można pominąć xd. Klucze będą, odbierze je osoba, która już czeka w Łodzi i sprawdzi warunki, o godzinie 15. Ufff, no chociaż jest jasne, że możemy jechać…Chyba…przynajmniej nie będziemy musieli spać na dworcu, albo wracać po nocy…Albo w ogóle nie jechać. Klucze odebrane, warunki sprawdzone. Na pierwszy rzut oka, wszystko ok.
– Tylko klamka z drzwi łazienki wypada, ale to nowy wyremontowany apartament w starej kamienicy. Jak sama nazwa wskazuje, historical rezident? Wszystko regipsowe, nawet ścianka na środku i na niej wisi telewizor. Ooo, jedna sypialnia wygląda jak szafa, dosłownie, drzwi ma jak do szafy, w środku kotara i łóżko…Aaaa i półeczka z regipsu.
Takie to rewelacje dolatywały do nas w pociągu przed samą Łodzią. Jakże ci ludzie nie pouciekali, kiedy trzęsłam od kaszlu najpierw pociągami, a potem całą kamienicą historical rezidenta? Xd, a wieczorem okazało się, że najlepiej będzie jak będę szeptać. Na szczęście w następnych dniach okazało się, że naproxen w połączeniu z sal-ems około 2, 3 razy dziennie zdziałał cuda. Co prawda łóżko mnie za bardzo ciągnęło i nie wykonaliśmy niczego z zaplanowanych rzeczy, a mój kraken, bo to chyba to mnie dopadło, przeszedł na biednego Kiciusia i Skydusia, chociaż Kiciuś to i tak trzyma się najlepiej, zważając, że choruję już od zeszłego weekendu.

Droga powrotna na dworzec boltem, z ponurą Agnieszką była o tyle ciężka, że panowała tak głucha cisza, że chyba nikt nie oddychał a mnie się tak strasznie chciało…Kaszleć! Piętnaście minut męczarni…Zdecydowanie wolałam półgodzinną podróż z panem Adamem w największych korkach, narzekającym tylko na nasz kraj, takim zdepresjonowanym chyba i takim, co chyba nie widzi ani jednego pozytywu nigdzie xd. Bardzo ciekawych jegomości mieliśmy za sobą w drodze powrotnej z Łodzi. Dosiedli się ów panowie na wschodniej i ciężko przytoczyć wszystko to, co sprawiało, że musiałam się postarać nie trząść kolejnym pociągiem przez kaszel, ale się postaram.
– Ty, słuchaj, a ten Marek to już jest po operacji tej prostaty?
– Nie wiem, chyba tak, a co? W zeszły weekend miał.
– Aaa, nieee, to na pewno jest, przecież oni po takiej operacji to chyba tylko dzień trzymają teraz. Dzwoń do niego.
– Halo? Marek? Jak tam zdrówko?
– Nooo dobrze, niedługo wracam do pracy, jestem już tydzień po zabiegu, ale po samej operacji miałem mega problemy jelitowe, bo mnie tym, robotem, davinchim operowali, mówię wam, co przeżyłem…
– Rany boskie! Rany boskie!
– A jaki miałeś wskaźnik Psa?
– 7.
– Ahaaa, słuchaj, kończymy, bo tu zasięg rwie, zdrówka, trzymaj się.
– Ty! No to chyba coś jest nie tak! Ja Psa mam 10 i nie kładę się na stół. Normalnie sikam, pierdolę się i wszystko…
– Słuchaj, a masz coś do jedzenia? Jakiś tam kawałek jedzenia, muszę coś do mordy włożyć, bo potem jak będziemy na molo to się urżniemy, przedtem kupimy wódkę i popitę.
– No mam, golonka, jajka, kurczak ala devolaille.
– Aaaa wszystko jedno, muszę coś hapnąć, te jajka to mi zostaw, o drugiej w nocy muszę coś jeść. A nie ma tu wagonu restauracyjnego?
– Nie wiem, chyba jest.
– Szanowni państwo, informujemy, że na odcinku Warszawa – Ciechanów, będzie można skorzystać z usługi gastronomicznej mini bar.
– Aaaa, widzisz, nooo, to jak ten wózek pojedzie to na pewno powiedzą o tym wagonie restauracyjnym. A koniecznie, koniecznie powiedz Markowi, że wynająłem grand hotel w Sopocie i nie dziadowałem. Wiesz, bo ja strasznie nie lubię dziadowania. Jestem sędzią i bardzo zamożnym człowiekiem rozumiesz…Ten mój przyjaciel rozumiesz ze studiów wieloletni ma żonę. Oboje chorzy na kręgosłup, ona na kolanach podłogę myje, sprząta, rozumiesz, no nie wiem! Sprzedaliby ten obraz Matejki to by mieli na ostatnie dostatnie i godne życie. Wszystko kupują po przecenach, jakieś kurwa resztki jedzeniowe wręcz, no nie to co ja, koło mnie jest sklep, delikatesy mięsne. Chuj, trochę drogo, ale w dupie to w sumie mam, stać mnie. No i wiesz, jeszcze ci powiem o takiej mojej znajomej, z kolei ona jest tak pazerna na pieniądze, nie chce testamentu spisać, ma kochanka, zabiera ją teraz na maltę, cholera wie…Może chce się dobrać do jej własności. Ja mu mówiłem, żeby ją przycisnął, ale cooo ty, jej się nie da. Może on na tej malcie coś jej zrobi.
– Eee, to lepiej niech na Kostarykę polecą jakby miał jej coś zrobić, tam to normalne jest.
– Ooooo staaaary! Pooo co latać za granicę, przydusić babę poduszką, budzik trochę cofnąć, zadzwonić na pogotowie i już! A najlepiej to w styczniu okno otworzyć i gotowe! Śmierć przez zapalenie płuc. Jeszcze słuchaj miałem taką sytuację, że dwaj moi znajomi lekarze, mieli syna, co mieszkał za granicą, bardzo bogaty też był. Ten lekarz zmarł, a żona się załamała, z nerwów raka płuc dostała i w pół roku się zawinęła rozumiesz. A mieli tam takiego kolegę ich syna, co go traktowali jak przybranego syna, on po ich śmierci się tym domem opiekował, klucze miał i dzwoni do mnie pewnego dnia taki roztrzęsiony, że co on ma zrobić, bo tam w sejfie tyle pieniędzy i kosztowności, a on nie wie, czy rodzony syn o tym wie, on by to wziął, ale się boi. No to mówię mu, kurwa, żeby sobie ten spadek zawłaszczył, nie wiem na co czeka, kazałem mu wziąć wór, spakować to wszystko i spierdalać, no i wyobraź sobie, posłuchał mnie. Dzięki temu zamienił mieszkanie z 36 metrów na 56.

Sama już nie pamiętam co to za kocopoły pan sędzia opowiadał jeszcze, ale głównie to on właśnie rozmawiał, ten drugi pan mu tylko przytakiwał. W międzyczasie otworzyli smaczne piwko i zagryzali golonkę, narzekali na to, że pociąg się wlecze, wywnioskowałam z ich rozmowy, że sędzia miał coś koło miliona, czy mniej na koncie, zresztą bardzo głośno o tym mówił, więc nie wiem czemu nie pojechali pendolino xd. W każdym razie narobiło mnie się w pliku sześć stron i zakańczam ten przydługi wpis, po tak długiej nieobecności, idę brać leki i do kąpieli. Moim towarzyszom z Łodzi dzięki za fajnych kilka dni i następnym razem lepiej to obmyślimy, jeszcze nie jeden koncert/kabaret/kino/wyjście do parku przed nami.

Kategorie
Ulubione utwory i ukochane covery Wpisy tekstowe

Wpadło mnie w ucho 3

O tym chciałam sobie zrobić dłuższy przemyśleniowy wpis, ale po trzech dniach sprzątalnicta, gotowalnictwa, zatokowego męczennictwa, no nie rozwinę się zbytnio. Jednak to trzecie, co mnie przyciągnęło jakąś harmoniką, ulubioną tonacją i bądź co bądź wokalem, to już kompletnie, denaturalnie nie mój styl muzyki, ale zapoznałam się z całą twórczością Oli i z wywiadami poza twórczością też…Ciężko by mi było się wypowiedzieć co sądzę o jej tekstach, ale muzyka i jej wokal do mnie trafia, tylko nadal bardzo, bardzo żal mi, że mając takie wykształcenie muzyczne, nie próbuje się sprawdzić w innym gatunku muzycznym.

Kategorie
Ulubione utwory i ukochane covery Wpisy tekstowe

Wpadło mnie w ucho 2

Lubię takie molowe, molowiuchne, molowiuchniuchniusieńkie, nawet bardziej i nie mam pojęcia od jakich harmonicznych, tonacji, wokali zależy, że akurat to mnie się spodoba i zlonduje na playliście, ale to oznacza tylko tyle, nigdy nie mów nigdy i nigdy nie mów, że kogoś nie lubisz za wokal, za plecy po których się wspiął na muzyczną scenę.

Kategorie
Ulubione utwory i ukochane covery Wpisy tekstowe

Wpadło mnie w ucho :D

Proszą i proszą o nowy wpis, ale na razie ni ma, bo ni ma, możliwe, że nadejdzie. No więc w przerwie od wpisowania, kiedy to postanoiłam sobie zapalić zatoki, czy tam coś, tak mnie wchodził alan walker po ibupromie zatoki, tak, że nie wiem czemu, wszak to nie do końca coś, co lubię, ale poleciało to i nie tylko to, ale to było faaaajne. Tak mnie się, z jesienią, z tym ciepłym i pachnącym, wysprzątanym domeczkiem, tak mnie się…O tak!

Kategorie
Wpisy tekstowe

Co tam u nas.

Na początek, coś miłego, smacznego pewnie nie dla każdego, bo mój mężuś zje, ale żeby znowu to był cud i miód dla niego, to nie.
Szpinaczek podsmażyć z czosneczkiem na masełku, do tego pieczareczka, sos najlepiej cztery sery…Iiiiiii, można to wspaniale wymieszać z uprzednio ugotowanym makaronem. Ja nie wiem co jest, może to włoskie korzenie jakieś, może to, że makaron robi się szybko, łatwo, przyjemnie i smacznie na wszelakie sposoby, to w naszym domu króluje bardzo często. Makaron z kurczakiem w sosie, makaron z mięskiem mielonym w sosie bolońskim, makaron z piersią indyka w sosie, pomidorowa z makaronem, rosół z makaronem…No czasem z ryżem te drugie dania robimy. Zdarza się pieczony kurczaczek z frytkami, ziemniaczkami, lub kulkami ziemniaczanymi i surówkami. W sumie tak sobie myślę, że jeszcze rok temu to chciałam być bohaterem w kuchni i robić to, co u mnie w domu gotowano, bo mi się wydawało, nie wiedzieć czemu mi się tak wydawało, wszak stan umysłu nie jest określony żadnym stopniem warunkującym do pobierania większych świadczeń z tego tytułu…No ale co ja tam…Aaaa, no więc wydawało mi się, że tak powinno być, że też będę robić te wszystkie placki ziemniaczane, dewolaje, zrazy, naleśniki, bigosy na krótko, na długo, na kwaśno, na słodko itd…Itd…Jak pewnego dnia tak się zastanowiłam nad tym co my sobie serwujemy, że głównie te makarony, głównie mielone, schabowe, w odmianie kotlety z piersi, albo z indyka, albo przeróżne zupy, zależy co lodówka z siebie wypluje, to myślę sobie…Kurde, no my nie widzimy, a to jest inaczejTak widzący mówią przy różnych okazjach, :D……No nie, no nie da się ukryć, jest inaczej. Jest trudniej, jest bardziej demotywująco do pewnych spraw, bo wszystko się zawsze upierwszomajuje i nie wiadomo co gorsze w tym wszystkim, sprzątanie, robienie, a pięć minut jedzenia, no i weź tu rób te wszystkie zapostanowione dewolaje, zrazy, o, albo nie daj boże gołąbki. No trochę to przez lenistwo chyba, to prawda, gotowanie spoko, lubię, ale chyba, jak po roku doszłam do wniosku, nie do tego stopnia, żeby na siłę upodabniać się z pichceniem do domowych rozmaitości. Z resztą, mamuśka by nie wytrzymała, jakby nam czegoś smacznego nie dała od czasa do czasa, a nie powiem, że chętnie z tego nie korzystam, bo cosik się w portfelu na wyższe cele mieszkaniowe odkłada. Doszłam do wniosku, że w zasadzie, jeśli nam taki jadłospis odpowiada, kłak czy wełna, byle dupa była pełna i jeśli dodać do tego jeszcze inne różne pomniejsze rozmaitości robione od czasu do czasu pod Wspólne małżeńskie imprezki, czy na okazyjne wizyty gości, o, albo pyszne tosty, tosty francuskie, sałatki i pyszne koktajle owocowe…Albo zdrowe, wiosenne jak się na nie mawiało u mnie w domu kanapki z jajkiem, ogórkiem, pomidorem, rzodkiewką, szczypiorkiem…To jak dla mnie jest dobrze. Mnie pasuje, chociaż wcale nie mówię nie, jeśli w nowym mieszkaniu będzie kuchnia jako osobne pomieszczenie, a zakładam, że na pewno tak będzie, no to bardzo możliwe, że do eksperymentów większa przestrzeń będzie bardzo zachęcać. Gulasz, placki ziemniaczane, babka ziemniaczana czy inne zapiekanki makaronowe i nie tylko też nie sprawiają problemu ze zrobieniem…Jadłospis większości w tym domostwie ograniczony jest tym, że jegomość mąż, to nie lubię, to jest bleee, to gotowane to nieee!Ale to już kiedyś pisałam. O, a co do zup, to nawet na mięsie, niewielkim skrzydełku się gotują, bo nabraliśmy przekonania, że jednak smakuje ciut lepiej, a i z warzywami do tej zupy to weź nie przesadzaj, bo ja potem nie będę tej marchewki i tego innego tałatajstwa jadł. Surowe to tak, gotowane to nigdy w życiu. Czyli, jednym zdaniem, zakańczając ten akapicior, jest jak jest, mi pasuje i nie będę gotować jak mama. 😛

Zaczynam się łapać na tym, że jak odwiedzam różne domy, to w zależności od ich czystości po powrocie do domu mówię sobie, w tej jedynej kategorii: Jesteś Super! 😀 No nie mogę się po prostu powstrzymać, odwiedzając domy mojej rodzinki, żeby sobie oblookać płytki na ścianach w łazience, albo stan zabrudzenia zewnętrznej części toalety…W większości nikt nie zdaje mojego egzaminu nawet w 50%, dlatego uwielbiam te wizyty, żeby potem wrócić do domu, zaciągnąć się świeżym, pachnącym czystością powietrzem, a następnego dnia zabrać się za robotę. Wiecie jak to jest, to tak jak z wszami, jak o nich mówisz, to zaraz głowa swędzi. Chociaż, ostatnio się poprawiłam trochę, żeby w tą sprzątalniczą paranojkę zanadto nie popadać, udaje mi się zminimalizować czynności te do jednego, dwóch razy w tygodniu, ale to tylko jak idzie o odkurzanie i mycie podłogi.

Jak to z lekarzami jest, wszyscy wiedzą, lekarze są albo po to żeby być, albo są, bo czują, kochają to co robią. Jak na razie na moim przykładzie z wpisów jaskrowych wiadomo, że oprócz ostatniej pani doktor, to reszta zalicza się raczej do kategorii są, bo są. Ostatnio też głośno było o tym, że bardzo młody chłopak przyszedł na SOR z silnym bólem głowy, ale w zasadzie to nawet go nie przebadali, wypuścili do domu, dali jakieś leki przeciwbólowe, a kilka godzin potem już hłopa nie było, pewnie wiele jest takich historii. Daleko nie szukać, znam pewnego człowieka, całkiem jeszcze młodego, co to zgłaszał objawy kardiologiczne wiele razy i były bagatelizowane. Miał założonego holtera, z którego również nie wyszło nic nadzwyczajnego, no więc ów człowiek dostał polecenie, żeby iść do diabła i na rower się męczyć, bo zdrowy jak byk. Jednak pewnego dnia, kiedy serducho szalało niebotycznie przez trzydzieści minut i sam wezwał sobie karetkę stwierdzono, że wskazówka się urywa! Jak to możliwe, przecież to taki młody człowiek, co to się robi z tym światem, żeby takie poważne problemy z sercem młodzi zaczynali mieć. Nooooo i potem wyszło, potas baaaaaardzo niski, leki na stałę zapisane, a potem ów człowiek wrócił do kardiologa, który go wcześniej zbagatelizował. Pan doktor zdziwiony, jakto się mogło stać, o co chodzi, dlaczego pan nic nie mówił. Nic dziwnego, że kiedy ów człowiek zmienił sobie lekarza w nowym mieście zamieszkania, to dzień przed, zaczął zmagać się z tymi samymi lękami, a jak nie wysłucha, a jak odeśle do diabła, a jeśli coś mi jest…Żona ów człowieka również się nakręca i podkręca i dokręca, w konsekwencji rozmyśla w nocy, że może on ma rację i co będzie jak ją ma? No nic, no poszukamy innego lekarza, aż do skutku, w końcu tyle ich na świecie, nie ma co się martwić, nieeeee ma co się martwić za wczasu, po ewentualnej diagnozie to ok, o ile by była zła. A teraz spać! Spać do cholery! A tu snu ni cholery. Z samego rana ów człowieczyna wraz żoną prześcigują się znerwicowani do łazienki i z powrotem, no lekarz dopiero na dwunastą, ale lepiej wszystko wyjąć i przygotować za wczasu. Łap za teczkę z dokumentacją od kardiologa, no i lecim! Człowiek w swoją stronę, żona w swoją. Umawiają się tylko na telefon po wszystkim. Uchhhh, co to był za telefon, nigdy w życiu nie powtarzajcie błędów z końca tej historii.
– Czy ty wiesz co ty mi za teczkę dałaś?
– Normalną, na gumkę, a co z nią.
– No ale co było w środku?
– No to co miało być, czy nie?
– Taaaaa! Dokumentacja od routera asus i orzeczenia o niepełnosprawności. Pan doktor uprzejmie i z uśmiechem stwierdził, cytuję: "No, z tych dokumentów od routera asus to niewiele się o pana serduchu dowiem, hehehehehe".
– Jeeeezus Maria maaaatko booosssska coooooo zaaaa wstyyyyyd! Boooże kochaaaany i cooo teeeraaaaz?
– No nic, powiedział, że nie takie rzeczy widzącym się zdarzają, żeby donieść dokumenty następnym razem, już mi dał skierowanie na badania. Bardzo się zdziwił, że lekarz poprzedni diagnozował dolegliwości, wysłuchał, powiedział, że zbadać trzeba, choćby miało nic nie wyjść złego, wypytał o inne choroby i dolegliwości.
– Następnym razem cztery razy przeskanuję czym się da i się upewnię, czy na pewno nie pomyliłam teczek…
Tak się to kończy, taaak się to kończy. U mnie stres właśnie tak działa, czegoś nie sprawdzę, o czymś zapomnę, na przykład o dowodzie i legitymacji na przejazdy w połowie drogi na dworzec.🤣

Wizyta u ginekologa też nie należała do nieprzyjemnych, o ile można to tak nazwać, lekarz bardzo miły i uprzejmy. Za to pielęgniarka położna, niby miła, niby chciała nas wszystkie tam zgromadzone odstresować, ale jak robi to raz w osobie trzeciej, raz po nazwisku, raz po imieniu, a podczas zwracania się do mnie patrzy na osobę mi asystującą…Straszne to jest, bo ostatnio w wielu miejscach się na to natykam i nie tylko w urzędach. O ile znajomym mojej mamy, na pytanie, ile córcia ma lat odpowiadam, że córcia ma na imię Kasia i umie mówić sama za siebie, tak w urzędach trochę trudno mi z tym walczyć, a ciśnienie mi rośnie, mało nie wystrzelę, ale jeszcze nie umiem. O, albo w sklepie, stoję przy kasie i pani pyta dziś, czyj towar kasuję? Noż kurwa, mój towar, był oddzielony tym plastikowym gównem! Mówię, że będzie płatność kartą. Pytam trzy razy gdzie ten terminal, mów do słupa, słup jak dupa, aż się ktoś zlitował i mi pomógł z kolejki ten terminal znaleźć. No i niby to jest takie fajne, że mieszkasz sam, to idziesz do sklepu, ale w tym sklepie i tak ktoś ci musi pomóc, więc coraz częściej myślę, że niepełnosprawność wzrokowa, choćby skały srały, jest naprawdę, kurwa, specyficzna! I też już sobie zdaję sprawę, że nie da się być super hero! Nie na wszystkich polach. Warto dążyć do tego, żeby tej pomocy oka potrzebować jak najmniej, żeby się też nie uwsteczniać, skoro się wypełzło z tego domu, ale czasami trzeba się poddać, po prostu poddać! Żyję rok w związku dwóch niewidomych. Duma mnie rozpiera z tego co już umiemy, szał macicy na ulicy mnie dopada przez to, ile jeszcze nie potrafimy, ile byśmy chcieli, ale w większości jest to jeszcze warunkowane po pierwsze, słabą infrastrukturą miasta, po drugie, brakiem pomocy ze strony jakichkolwiek organizacji, po trzecie, średnim/znikomym wsparciem ze strony bliskich zamieszkujących to miasto. To tak zawsze jest, jak ci się wydaje, że w zasadzie wszystko jest dobrze, to ktoś cię jednak musi strącić na ziemię. Najpierw to jest jedna sprawa, niby trochę błacha, a trochę nie, bo jednak pokazuje, jak twoi najbliżsi podchodzą i podchodzili do twojej niepełnosprawności i tak naprawdę oprócz tego, że trzeba cię poinformować o przeszkodach, o tym, że jedzenie stoi przed tobą, albo że masz dwie inne skarpetki dzisiaj i jakąś plamę na bluzce. Jak pada zajebisty deszcz, wieje wiatr, że balkon podrywa, a my spieramy się, dlaczego nie możemy przyjść dzisiaj na obiad? Ktoś przyjdzie i pójdziemy za kimś, z laskami, z parasolkami i w kapturach na głowie, nie zmokniemy, ani się też nie zgubimy, bo pójdziemy za kimś. A podczas innej rozmowy zadziwiającym faktem jest, jakim cudem nie przejdziemy z pokoju do łazienki, gdyby nam zatkać uszy, przecież znamy dom na pamięć, bo go nie widzimy. O, albo na przykład, co to za problem kupić pralkę, czy inny sprzęt dotykowy, wszystko idzie odpowiednio okleić. Spróbuj cierpliwie poedukować, potłumaczyć, to się dowiesz, że jak zwykle wszystko wiesz najlepiej i się wymądrzasz. No więc od kilku tygodni tak się zderzamy boleśnie z ziemią i dochodzimy do wniosku, że na dłuższą metę, niewiele da się już więcej zrobić z tymi ludźmi, w tym mieście…Pewnie podświadomie wiedzieliśmy to od początku, ale człowiek to chyba tak ma, że liczy na to, że może coś się zmieni, jak ty dasz z siebie wszystko…No, prawie wszystko. No ale skoro nic, za dużo jest jeszcze dziur w układance zwanej samodzielność, często w różnych sprawach z tyłu głowy siedzi, że jeszcze można na kimś polegać, więc może nie trzeba aż tak wszystko samemu? Albo inaczej, chciałoby się więcej łazić, ale zbyt daleko zapierdzielać pieszo, chyba nie dam rady ogarnąć w głowie jakkolwiek dwukilometrowej trasy…Może dam, kwestia samozaparcia, a w nawigację to bardziej mężuś potrafi. Autobusy tutaj, to drama, ale to trochę potem. Taksówka rozwiązanie dobre od czasu do czasu, ale nie na stałę. a więc przyszłościowo, raczej trzeba będzie zawijać do innego portu. Szeptuchy mówią, że po co tak myśleć? Po co? Przecież oni wszyscy tu są, pomagają z tymi zakupami, z tymi lokacjami do których ciężko się dostać jeszcze samodzielnie, albo brak czasu żeby w co częściej odwiedzane miejsca przejść z nami ze dwa razy, nie szkodzi, oni tu są. Gorzej jak pomrą, pomożecie? 😀 pomagają z czymś w domu, z czym bez oka nie da rady. Po co do innego miasta? Po co? Tam będzie robił to samo ktoś inny, tylko będzie miał za to płacone, a przecież on nie będzie na każde zawołanie i o każdej porze. Nooo, oni też nie są, w większości nie zawsze, przepychają się jeden przez drugiego, tak się palą, ale nie wyprowadzajmy ich z błędu. Najgorsze, że oni są młodzi, choć starsi od nas. No i na razie to walimy wszyscy głową w mór, każde po swojej stronie, raczej go nie przebijemy i nie zderzymy się czołami. Nie ma takiego argumentu, który by przekonał, że w większych miastach niepełnosprawnym żyje się zdecydowanie lepiej, ze względu na infrastrukturę, dostęp do wielu fundacji, organizacji, za którymi idzie orientacja przestrzenna chociażby, autobusy co trzy minuty, a nie co pół godziny z szansą na zamknięcie spółki we wrześniu i z nieustającymi przekierowaniami ze względu na utrudnienia w ruchu drogowymAktywizacja zawodowa, społeczna, no kurde, jest po prostu lepiej. A skąd! Jest drożej!Ot, i tyle. Najważniejsze, że starsi to rozumieją, albo przynajmniej się starają. Rozumieją, że potrzeba pomocy w nauce wielu rzeczy jest i nie dają rady jej sprostać, ale że potrzeba ta nie jest potrzebą bynajmniej wyręczania, nie we wszystkim…Skoro starsi ogarniają, co jest z młodymi? Trochę to smutne, ale nie ma czasu na smutek, trzeba myśleć co, gdzie, jak, kiedy, rok, dwa, pięć, nie, myślę, że możliwie jak najszybciej i trzeba działać.

Do następnego.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Co u nas po przerwie.

Witajcie po długiej pisarskiej przerwie. ;D

Radzę nie spodziewać się niczego nadzwyczajnego, ale ponieważ jest to pierwszy weekend, podczas którego mogliśmy naprawdę odpocząć i nacieszyć się sobą, to udało mi się wyłuskać kilka godzin nocnych, żeby coś naskrobać.

Więc tak, od czego by tu zacząć. Ponad miesiąc temu, doszły mnie słuchy, że to nasze, kitkowe życie, nie jest tak różowe i wspaniałe, jak to jest opisywane na blogu, zatem spieszę z informacją, zwrotną, jakoby treść tego zarzutu jest bynajmniej nie na miejscu i nigdy nie była i nie będzie aktualna, gdyż kochamy się długo i zdrowo, tak jak zalecano w podcaście o takim samym tytule :P🤣 miesiąc mija, ja niczyja…A nie, no przecie mam męża. A no właśnie, i z tym mężem, moi drodzy, ten miesiąc mieliśmy tak intensywny, że już nie wiem co i kiedy było. Na pewno na początku lipca był zlot kawożłopów w Siedlcach, gdzie poznaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, a w tym oczywiście cofee doctora. Brakowało mi takiego otwarcia na zupełnie nowe środowisko, chociaż może ciutkę mniej ekstrawaganckiego, ale to się wytnie…:D i tak was kocham, jeśli to czytacie i tak…Zgadzam się ze stwierdzeniem: "Było jak było, jest jak jest, będzie jak będzie". 😀 słodkości prosto z Czech się kończą, więc Andisie, prosimy o wsparcie! 😀 A, coffiku, zielona kawa też się kończy, także, bier się do roboty!

Za nami także rodzinny grill, na którym, moją własną, osobistą kochanką została moja chyba, przyszła bratowa…Aga, ja nadal pamiętam ten twój proszek do prania, czy tam płyn do płukania i tak, nadal cię kocham i czekam na ten nasz babski wieczór…:D. A Och i Ach Sylwi Grzeszczak poleci na tym wieczorze jako jedyna piosenka zapętlona osiem razy po dwa razy xd.

Mieliśmy też, trochę wątpliwą, ale przyjemność uczestniczyć w wydarzeniu o nazwie oblężenie Malborka. Lata, lata wsecz, to było coś…Tyle straganów i wydarzeń, a teraz kazali sobie płacić nawet za wejście do strefy straganów, dobrze, że nie za oddychanie. Nie wspominając już o zapewnie bardzo wysokich cenach za bilety na pokazy tych słynnych walk rycerskich, które lata wstecz były o niebo lepsze, z narracją pani Krystyny Czubówny i Roberta Gonery, aaaale to tam…Się wytnie, bo po co takie widowisko niewidomemu, chyba tylko nagrać binauralnie, żeby było śmisznie. 😛 i tak coś tam ponagrywaliśmy, więc pamiątka jest.

Odwiedziliśmy też w zeszłym tygodniu jarmark dominikański i byłam tam już nie wiem który raz, a zawsze czuję ten niepowtarzalny klimat. Tym razem na otwarciu jarmarku, podczas przemarszu różnych przebierańców na szczudłach, miały miejsce prawdziwe oświadczyny, także sweet. Zaopatrzyliśmy się w słoik smalcu spod Jarocina, a dokładniej z Żerkowa. Smalec ten ponoć dostał złoty medal na jakimś festiwalu, czy gdzieś. Oczywiście, obowiązkowo w korboce i oscypki, a przy okazi o pyszną kawę z gdańskiej palarni. Na paprykaże, jakieś dobre nalewki i miody pitne, czy wina, trochu nie było miejsca w plecaku, ale po cichu liczę, że jeszcze wrócimy na zakończenie…

Ponadto, sporo było załatwiania formalności, przynajmniej w moim wydaniu, w związku ze zmianą nazwiska. No ale w konsekwencji wszędzie już widnieję pod nowym, tylko nie na eltenie, więc dzisiaj to zmienię, mam nowy dowód osobisty, ale cholera, myślałam, że wraz ze zmianą nazwiska trochę lat mi odejmą, a to tak nie działa…Szkooooda…:D a poza formalnościami? Lekarze, lekarze, lekarze. Kontrole probono…Eeee, znaczy…Pro forma…Dentysta, internista, okulista endokrynolog, kardiolog i ginekolog. Ha! A teraz się domyślajcie, który lekarz kogo kontrolował. 😛 i będzie kontrolował, bo wizyty do końca sierpnia poustawiane. W końcu mam czas wreszcie zrobić coś ze skierowaniem do tego Gdańskiego szpitala, więc coś z nim zrobię, choć muszę przyznać, że odkupkać, na razie, po bólu ani widu, ani słychu.

A co u nas, tak poza tym? Droga do netto już poznana i wykorzystywana, ba, mój mąż to już tupci do jakiejś żabki, o której ja tylko wierzę na słowo, że jest i wiem mniej więcej, na jakiej wysokości. Znaleźliśmy w końcu korporację taksówkarską, gdzie zawsze odbierają telefony i dwa razy udało nam się już skorzystać. Dobrze to mieć w zanadrzu, bo nie wiadomo, czy mzk w Malborku nie upadnie, jest taka szansa, bo spółka jest na skraju bankructwa. Pytanie, co z tym zrobi miasto, mamy nadzieję, że nie zlikwidują autobusików, bo Malbork pojawił się w Mobile mpk, więc…prosimy bardzo, zlikwidować długi spółki, bo niebawem opanujemy drogę na przystanek autobusowy, a stamtąd to do każdego raju na ziemi i w niebie bardzo blisko. Na pewno szykuje się jeszcze wyjazd nad morze, sesja fotograficzna w celu sprzedania sukni ślubnej…O Boże, czy ja po ślubie jeszcze w nią wejdę?🤣 i na pewno szykują się goście jeszcze w tym miesiącu.

Tak jak obiecywałam, nic nadzwyczajnego, ale zawsze coś. Kiedy kolejny wpis? Tego nie wie nikt, czasy są niepewne. 😀 dobrej nocy i trzymajcie się ciepło.

PS: Mój mąż poczynił największy postęp z największych postępów. Nagraliśmy dziś coś w duecie, także kiedyś się podzielimy, jak będzie gotowe.

Kategorie
Wpisy tekstowe

O ślubie słów i dźwięków kilka.

Witajcie!

Zastanawiam się, jak się wita eltenowiczów po ślubie? Tak samo jak i przed? Jeśli tak, to witajcie kochani! Jestem już pełnoprawną żoną i mam męża, mam męża, mam męża…Powtarzam to sobie jak mantrę, mija prawie tydzień od weselicha i to do mnie nie dociera. Moje marzenie się spełniło! To naprawdę się stało. Na wspomnienie wesela cały czas wydaje mi się, że była impreza, przezajebista, wybawiłam się, że hoho, a jednak nie dociera do mnie, że to było moje wesele! :D. Słucham dziewięciogodzinnego nagrania i nie mogę ze śmiechu w pewnych momentach. Okazuje się, że jednak od godziny szesnastej, czyli od mszy ŚW. byłam tak zestresowana, że na tyle śmiesznych rzeczy nie zwróciłam uwagi, chociaż, jak przekonacie się z najfajniejszych fragmentów weselicha, humoru mi nie zabrakło.

No to od początku! Dni od ostatniego mojego wpisu zleciały nawet przyjemnie, bez nerwów jakotakich, złorzecznicy chyba na chwilę poszli spać hahaha. Noc ze środy na czwartek była już nieprzespana, bo teściowie i szwagier ze szwagierką wyruszyli koło drugiej w nocy, żeby na spokojnie dojechać na czwartek. Dźwięk messengera zrywał nas z łóżka, więc brak snu liczymy od środy. W czwartek się trochę pogościliśmy, pocieszyliśmy wzajemnym spotkaniem, a w piątek każdy miał swoją robotę. Jedni tupcili stroić salę, inni zwozili tam ciasta, napoje i alkohol, jeszcze inni, w tym ja, mieli do pomalowania paznokcie u kosmetyczki. Przemiła i młoda kobieta, okazało się, że mieszka nieopodal naszego bloku i często nas widuje, mam nadzieje, że z Kasią jeszcze nie raz spotkamy się na ulicy. Popołudniu należało odebrać kilku przyjezdnych gości, w tym jak się po weselu okazało, nową parę młodą, Ewesię i SkyDarka! Tak tak, można klaskać! Gooorzkooo! Goooorzkoooo! Gooooorzkooooo! Ekhemmm, dosyć tego, wracamy do tematu. Piątkowego wieczora odbywało się również strojenie kościoła, no i jak się spodziewałam, trzecia noc niemal bez snu. Sobota zaczęła się istnym szaleństwem. O siódmej rano, gnałam ze świadkową, czyli szwagierką Justyną do mojego rodzinnego domu. Czekała tam wcześniej zamówiona fryzjerka, żeby czesać wszystkie chętne kobiety. Noooo miaaała roboty miaaała, ale się wyrobiła. 😛 Zaraz potem, przeraźliwy telefon od tych, co pojechali na salę w jakiejś sprawie:
– Halooo! Potrzebujemy pomocy! Wszystkie dekoracje się popsuły! Balony pospadały!
– Jak, kurwa, pospadały, przecież ta dwustronna taśma miała niemiecką gwarancję!
– Nooo, to widocznie działa tylko na terenie Niemiec! Niech ktoś przyjdzie pomóc!

Kto żyw, kto uczesany, w butach czy bez, ubrany czy nie, lecieć na salę ratować strojenie! Tak też zrobiono. Około godziny czternastej poprosiłam, żeby kobiety zaczęły mnie już ubierać w suknię ślubną, bo wiadomo, skąplikowane wiązanie na plecach…
– Eeeeee nieeeeee! Dziewczyyyyno! Wisieć byś w tej kiecce nie chciała do czasu mszy w kościele choćby, zagotujesz się, damy radę z tym wiązaniem na spokojnie!

No dobra, nie wnikam, jak tak, to tak. Przed trzecią w końcu zaczęłam się w kiecę wbijać, cztery baby majstrują przy wiązaniu…, bo skąplikowane…
– Ej, jak to miało iść, od góry, czy od dołu?
– Ja nie wiem, mnie przy przymiarce nie było, chyba od góry.
– O! Idzie! idzie!
– Kurrrrwa, teraz nie mogę zamka dopiąć! Młoda, utyłaś przez tydzień czy jak?

Sekundę potem, och i ach, zamek w kiecy trach! panna młoda ściśnięta gorsetem, że ledwo oddychać może.
– Dzwoń po krawcową z tego salonu! Świadek po nią pojedzie samochodem!
– Ale zaraz, ludzie, my musimy być około piętnastej trzydzieści w kościele, przecież podpisanie dokumentów! Ktoś musi jechać po Michała! A błogosławieństwo?
– Młoda, ty się nie denerwuj, zdążymy!

No, na całe szczęście, tak było, ale gdyby nie to, że owa krawcowa jest naszą dobrą znajomą, wpadli z nią do domu jak burza, od kotleta z obiadu kobietę oderwali, prawie na boso wyciągnęli…🤣🤣🤣🤣🤣 strach pomyśleć co by było. Szyła na mnie na szybko ten zamek, uważając żeby w stresie mnie nie zakłuć, a jeszcze żeby zdążyć przed piętnastą trzydzieści. Uffff, udało się, nawet trochę mi ten gorset poluźniła, ale i tak był związany mocniej, niż powinien być, cierpię do dziś najprawdopodobniej z tego powodu, 😀

Najgorsze było Wsiadanie i wysiadanie z tego samochodu, przystrojonego pięknie dla nas i świadków, bo weź tą kieckę włóż w miarę ostrożnie, potem wyciągnij przy wyjściu z auta. Przy siadaniu i wstawaniu było ciut lepiej, ale warto ponarzekać, pocierpieć i się pomęczyć, bo tylko raz w życiu mogłam się poczuć jak księżniczka, piękna była suknia, podczas tańca często mi ją przydeptywali, a nawet ja sama. Piękne naszyte kwiaty, od zbyt mocnego związania zaczęły się rozpruwać na mnie w pewnym momencie hahahahaha, więc nie wiem czy jest jeszcze do uratowania, żeby chociaż za grosze odsprzedać.

Nie spodziewaliśmy się, że pani fotograf, załatwiona na szybko, zrobi nam taki wspaniały prezent wraz z ekipą ludzi z discordowego servera od cofee doctora, bo stamtąd ona właśnie była. Bez zastanowienia po rozmowie z Michałem na temat braku fotografa powiedziała, że go zastąpi. Mamy kilka tysięcy zdjęć, żeby rozdać rodzinie i zostawić sobie, żeby w ramkę w domu powiesić. Agniesia jest przekochana i jesteśmy jej bardzo wdzięczni, że pojechała w nieznane bez namysłu, pomogła w biedzie, a jeszcze podarowała nam takie piękne, drewniane serce z personalizowanym napisem, który własnoręcznie wykleiła koralikami w brajlu. Coś pięknego! A do tego, żeby łatwo w życiu nam nic nie szło, dostaliśmy brajlowską kostkę rubika! Pięknie, cudownie dziękujemy! Najoryginalniejszy prezent, jaki dostaliśmy! Na mszy w kościele również było zastępstwo organisty, ale o ile lepsze! No przepraaaszam, ale musiałam!

Cała impreza weselna trwała od godziny siedemnastej do trzeciej nad ranem. Jest dziewięciogodzinne nagranie, z którego zrobię na pamiątkę coś fajnego i wrzucę tu do tego wpisu, a jest czym się chwalić. Nasza trzydziestosześcio osobowa ekipa bawiła się tak, że sam dj był naprawdę zaskoczony, tak mało ludzi, a gdyby wódki nie było, to by też się tak bawili. Żałuję tylko, że stres mi nie pozwolił jeść, bo tylu pyszności nie spróbowałam, a ze słodkości spróbowałam tylko weselnego tortu. Nadrobiłam trochę na poprawinach, które odbywały się w moim domu, ale szybko się z nich ulotniłam, bo pędziliśmy do rodzinnego domu młodego na mały wypoczynek. Statystyki podają, że na trzydzieści sześć osób, tylko jedna osoba próbowała wynieść pół litra weselnej, a wcześniej ostro mieszała księżycówkę z czystą, następnie próbując zmyć się do hotelu, płyty chodnikowe przestały współpracować z nogami iiiiiiiii…Nos złamany, głowa do szycia, a ponieważ restauracja znajduje się w budynku policji, i akurat przejeżdżał patrol, szybko udzielono jegomościowi pomocy i znalazł się w szpitalu, także całkiem niezłe statystyki, 😀 Pan młody, gdy tylko wlazł do domu, zdjął buty i w garniturze zasnął jak długi na łóżku. Obiecał, że będzie gorąca, namiętna, upragniona noc poślubna, a tu co? Figa z makiem, z pasternakiem, ósma rano, młody ledwo żyje, gorączka na pewno 38, jak nie lepiej, młody gorący, a nocy nie było. 😀 😀 :D😂😂😂😂 eeeee, przereklamowane te noce poślubne! Ale najważniejsze, że Michał dał radę, a stresował się bardzo, czułam jak mu ręce drżały przy nakładaniu obrączki. Nerwica przez ten stres przedślubnym znowu zaczęła wracać, więc trzeba cholerę ustabilizować. Teraz wystarczy się wysypiać, nawet po obiedzie, dobrze pojadać smakołykami od teściowej i szybko dojdzie do siebie. Jeszcze jedna impreza przed nami, dla ludzi z tutejszych stron, którzy z różnych stron nie dojechali. Boli mnie szyja, łopatki, ciężko głowę jakkolwiek obrócić, ból promieniuje do łopatek, aż ręce chwilami drętwieją, możliwe, że tyle godzin w takim ścisku i nerwy mi poraziło jakieś, czy co, może to być również jakieś przewianie, ale ja wiem, czy tyle czasu? :D.

Gdybym mogła coś zmienić, to dodałabym jeszcze więcej zabaw i konkursów, trochę szybszej jednak muzyki, lepiej ustawiła dźwięk panu Tomaszowi, bo odprzesterować 9 godzin to chwilę zajęło, xdd, aaaaa…I jeszcze raz bym to wesele chciała przeżyć, z perspektywy gościa…Oooo, no i pojechać samochodem ze świadkami i młodym, bo faaaaajne bramy były, i trąbieeeeenie! No nic…Do następnego. Miłego słuchania i czytania.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Poniedziałkowo.

Nigdy raczej nie wierzyłam, że istnieje oś takiego, jak rzucenie na kogoś uroku, klątwy, czy inaczej, że istnieje coś takiego jak magia złorzeczenia, ale przez miniony tydzień, chyba naprawdę zaczynam w to wierzyć.

W zeszły poniedziałek, pojechałam na rozmowę z panią doktor, która miała mi wykonać zabieg usunięcia oczka. Owszem, weszłam z poślizgiem i w pewnym momencie zrobiło się naprawdę gorąco, bo istniała obawa, że nie zdążymy na pociąg do Gdańska, a tym samym na spotkanie z państwem orzecznictwem, natomiast przynajmniej raz mogę napisać, jak na razie, coś dobrego o tej pani doktor. Po głosie zdawała się być bardzo młoda, między 35, do 40 lat. Sympatyczny głos, może trochę wolna w czynach, ale za to uprzejmie wysłuchała wszystkich moich racji, argumentacji, dlaczego tak, a nie inaczej i zgodziła się z nimi, ba, nawet ślubu pogratulowała, ale powiedziała, że w tym szpitalu wykonują enukleację bez protezowania oczodołu, a po latach będzie to miało brzydki wygląd, więc dała mi skierowanie do innego szpitala, tym razem w Gdańsku. Oczywiście była otwarta na moje wszelkie pytania, tłumaczyła i objaśniała wszystko dokładnie, oprócz jednego. Zapytałam ją, dlaczego ordynator na rozmowie kwalifikacyjnej nie był uprzejmy ze mną rozmawiać, a przede wszystkim, powiedzieć o enukleacji bez protezowania oczodołu? Zaoszczędziłabym sobie czekania i już dawno czekałabym sobie spokojnie, w Uck w Gdańsku na owy zabieg. Na to pytanie pani doktor jednak nie znała odpowiedzi, no ale z drugiej strony cóż miała powiedzieć, że na buców jeszcze lekarstwa nie wymyślono w medycynie? 😀 W każdym razie, skoro na razie bóle się uśpiły, to z tym skierowaniem zacznę działać na spokojnie po ślubie, w okolicach lipca. Wszak będzie to okres bardzo gorący nie tylko zapewne jeśli chodzi o pogodę, natomiast trzeba będzie odebrać akt małżeństwa, zmienić nazwisko, a więc pewnie zgłosić to w instytucjach, wyrobić nowy dowód torzsamości, zapisać mężusia do kardiologa, endokrynologa, do dentysty. Co poradzić, widziały gały co brały, chociaż za młodu sypie się jak dziadek, może mi zapisze jakiś fajny spadek.🤣 o, już mamy wersecik do pioseneczki :D.

W poniedziałek wieczorem okazało się, że Michaś znalazł dla nas fotografa, ksiądz proboszcz zgodził się na robienie zdjęć w kościele. Nie mogło być zbyt dobrze na zbyt długo, bo następnego dnia wieczorem okazało się, że kobieta, która miała przywieść kwiaty i stroić kościół, nie przyjedzie, nie przywiezie, nie będzie stroić, bo mąż miał poważny zawał. Mama w płacz, w lament przeokropny, co teraz będzie, jak to kościół bez kwiatów, na ołtarzu muszą być kwiaty, co my teraz zrobimy, no przecież to już jest po imprezie, to już nie ma co zbierać, a teraz jeszcze kto te ławki w kościele przystroi…No i dojdź tu do głosu, kiedy rozum odbiera? Na szczęście ta kobieta również załatwiła za siebie zastępstwo z kwiaciarni, więc kiedy poszłyśmy i wpłaciłyśmy zaliczkę za te kwiaty na strojenie, to w końcu szanowna mama się uspokoiła. No i wszystko już było na dobrej drodze, a wczoraj się okazuje, że nie mam na palcu jednego pierścionka. Dokładnie na palcu wskazującym lewej ręki, miałam taki złoty pierścionek z symbolem nieskończoności. Sama go sobie kupiłam z okazji nie pamiętam jakiej. Oczywiście możliwości gdzie mogłam go zgubić jest wiele, ale najgorsza jest taka, że nawet nie poczułam i nie usłyszałam jak się zsuwa z mojego palca, a więc…Mogło to być z pewnością kiedy myłam włosy w sobotę, wplątał się w nie, bo są cholernie długie i poleeeeciaaaał do odpływu i nie usłyszałam przez szum lejącej się wody. Ewentualnie, jak sortowałam śmieci, to poszedł razem z nimi, jeśli tam skubaniec wpadł, albo zgubiłam go na ulicy, bo ostatnio niosłam coś w siatce i w pewnym momencie zmieniałam ręce z laską i siatką, także…Bardzo proszę, niech wreszcie wydarzy się coś pozytywnego, oprócz przyjazdu teściów i szwagierki z mężem w czwartkowy poranek. No bo siedzę sobie tak od wczoraj wieczór, a wczoraj to w ogóle z nosem na kwintę i wkręcam sobie, zresztą wkręcam sobie odkąd fotograf złamał rękę, że ktoś złorzeczy i rzuca uroki i że zła passa wisi nad tym weselem. Ostatnio przeczytałam słowa, że ludzie których spotykamy przez całe życie są lekcją, sprawdzianem, albo niespodzianką. No i dochodzę do wniosku, że moje lekcje i sprawdziany coś nie mogą rozwalić tej mojej niespodzianki, którą niewątpliwie jest Michał, więc tak złorzeczy, złorzeczy, a my rozstać się nie możemy, no więc niechcąco złamała się ręka fotografowi, mąż kwiaciarki miał zawał, a pierścionek ma już innego właściciela, albo jest sprasowany, przez niszczarkę śmieciową, czy jak to się tam. Wariuję, wiem, bo to jednak stres przedślubny się zaczyna rodzić, a myślałam, że go nie będzie, jednak jest. Budzi mnie prawie co rano takim dziwnym uczuciem w brzuchu i nawet próby słuchania głosu Krystyny Czubówny niewiele dają, bo i tak już nie śpię.

Na zakończenie, może trochę dobrej energii. Jeśli to czyta ktoś, jakiś złorzecznik, albo złorzecznica, to życzę wam dobrego dnia, smacznej kawuchy. Z tego miejsca zaświadczam, że cokolwiek się nie stanie, to zdenerwuje się tylko na chwilkę, może nawet zasmucę, ale nie poddam i życzę tobie, tobie i tobie, wszystkiego co najlepsze. A, i proszę, oszczędźcie tylko tą kawalerkę, na razie podczas gotowania nie zapomniałam o garze na palniku, ale im bliżej ślubu, to…Kto wie.🤣🤣🤣🤣🤣

Kategorie
Myślnik niedzielny Wpisy tekstowe

Pierwsza niedziela czerwca.

Hop hop! Jest tam kto?

Dawno nic nie pisałam, a więc uznałam, że czas naskrobać trochę świeżynki. Z najnowszych wieści, można powiedzieć, że przygotowania do wesela już prawie dopięte na ostatni guzik, wszystko pozałatwiane. W kieckę ślubną się mieszczę, nic nie trzeba było poprawiać, ba, panie z salonu sukien ślubnych pochwaliły mnie, że tak ładnie trzymam formę od zeszłego roku, kiedy to suknia była przymierzana ostatni raz po zrobieniu koniecznych poprawek. Kazały mi odpoczywać i nie denerwować się, a czy mogę się do tego zastosować, często mogę, a często nie mogę, zależy jak leży. Obrączki jednak trzeba było powiększyć i chyba czas zacząć trenować ten najpiękniejszy gest, jakim jest wzajemne założenie sobie ich na odpowiedni palec, chociaż jeśli coś ma nie wyjść, to w stresie i tak nie wyjdzie i będzie trzeba poprawiać. Piękną sukienkę mam uszytą, którą włożę po oczepinach. Od wczoraj zostały już tylko dwa tygodnie i właściwie, jedyne co nas ominęło, to wybieranie dekoracji, kolorów strojeń, zdobień i tak dalej. No i pewnie ominie nas strojenie i przyozdabianie sali i kościoła i samochodu, ale tym akurat się nie martwię, cieszę się, że byliśmy obecni słowem i ciałem przy załatwianiu różnych rzeczy telefonicznie, czy z osobami towarzyszącymi. Wódka już się chłodzi w moim rodzinnym domu, w moim pokoju, także teraz zmartwieniem mojej mamy nie jest to, ile kupić, żeby jeszcze zostało, ale czy tego jedzenia to na pewno zrobią odpowiednią ilość? Czy ci wszyscy goście się ponajadają? Jakie oni tam w ogóle porcje dają, duże, czy małe? Jak mnie to może denerwować takie gadanie, ta kobieta bez problemu zrobi problem. Nie wiem, czy to wynika z tego, że przeżyła w przeszłości straszną biedę i na temat jedzenia mogłaby rozmawiać, a robić go tonami po wychowaniu całej siódemki dzieci nawet, jeśli paszczy do jedzenia jest tylko sześć, aleeeee….Szału można dostać. Jutro jadą kupić napoje, no i też zastanawialiśmy się, jaki właściwie jest przelicznik, ile tego trzeba kupić, żeby jednak raczej zostało, niż zabrakło. Podobno trzy, cztery litry, jeśli chodzi o soki i napoje, a woda gazowana i nie gazowana, bez ograniczeń…No czyli ile kupić? 😀 Dodatkowo, przecież trzeba jeszcze kupić jakieś owoce…Szczerze, wątpię, żeby ktoś w ogóle je jadł, ale może się mylę. Z obiegu wypadł niestety fotograf, który miał robić zdjęcia w kościele, a potem szybka sesja w plenerze po obiedzie, złamał rękę i ni ma fotografa. Zostaje tylko robić zdjęcia i filmiki telefonami, które przecież w dzisiejszych czasach też radzą sobie bardzo dobrze. Zdjęcia chcieliśmy głównie dla rodziców i świadków, może jedno dla siebie, w ramkę oprawić i w domu powiesić, na pamiątkę…Choćby dla dzieci w przyszłości. No ale nie ma co płakać, zrobi się telefonem, wydrukuje się w rossmannie, czy w innym tam takim, będzie pięknie, śmiesznie i to akurat wnioskuję po udanej rozmowie z naszym panem od muzyki, moim osobistym bratem, czyli świadkiem, jak ci dwaj połączą siły, a dodatkowo moja rodzina, cokolwiek złego by o niej można powiedzieć, ale bawić to się lubi i umie,, zresztą, tak samo jak rodzina młodego. Prędzej mnie w tej sukni ze zmęczenia wyniosą, niż tych ludzi haha.

Tydzień temu mieliśmy niewątpliwą przyjemność, razem z żywkiem i SkyDarkiem zrobić młodemu niespodziankę przedurodzinową i trochę…Taki jakby…Wieczór kawalerski z jedną damą pośrodku. Tort Szwarcwaldzki śni mi się po nocach, a właściwie jego potężna, półtorej kilogramowa masa, w ilości na dwanaście osób, zjedzony przez panów praktycznie w całości, nie licząc pięciu kawałeczków, co poszły do mojego rodzinnego domu, a ta lodówka, jak to mawia nasza koleżanka, cała z czekolady była…Ło matko, ciężko te półki wyjmować i myć…Na szczęście dwie, ale gdybym wiedziała, że skurczybyk tak mi lodowkę zaczekoladzi, zapewne bym jej nie myła tydzień przed. Tak to już jest, wy nie widzicie, to jest inaczej, tak powiadają. No właaaśnie, mają rację, w opisie było, że są wiurki czekoladowe, ale czy ja zwróciłam na to uwagę? Nieee, tylko chciałam, żeby Michasiowi smakowaaało, bo to jego ulubiony tort. Ucieszył się i korzysta z pada do gier, który dostał w prezencie, bo teraz szaleje i pogina jeszcze bardziej w forzie, z widzącymi. Jedno co mi nie wyszło, choć szczerze powiem, że się starałam, to gotowanie dla czterech osób. No niestety, uroki kawalerki, malutkie, litrowe garnuszki pomieszczą zupy tylko dla dwojga, więc w pierwszy dzień rosołu zabrakło dla gospodarzy, aaale nic to, dopchnięliśmy się kebabem. W następne dni już poszło to lepiej z tymi obiadami, chyba głodni nie chodzili. Sympatycznie było, rozmowy balkonowe, a w tle koncerty z polsatu, faaajnie będę wspominać. No, tylko ten…Zywuś, jak tam twój osobisty kubek? 😀 mógłbyś przyjechać, bo szklanki stoją i dzisiaj mi się coś nie chce…:D

Coraz częściej korzystamy z dobrodziejstw netto, do którego nauczyliśmy się tupcić, obsługa nawet taka całkiem miła, tylko…Trzeba się o siebie upomnieć, prawda? 😀 ostatnio nawet zdarzyło mi się zgubić na naszej znanej trasie, co ją przemierzamy czasem kilka razy w tygodniu. Sama nie mogę dojść do tego jak to się stało, czy się zamyśliłam, czy nie uważałam, w każdym razie pomogła mi bardzo sympatyczna pani, która to podwiozła mnie prawie pod dom i jeszcze po drodze zgarnęła swojego męża, który był moim dawnym instruktorem wspinaczki ściankowej. Przygody uczą, bawią i czasem miłe niespodzianki jednak przynoszą. O, albo na przykład, jak jednego razu szliśmy sobie po świeże pieczywko i jakieś tam pączusie, drożdżóweczki na śniadanko, to w pewnym momencie z oddali było słychać takie: Ło Boooże, ło jeeezu, ło jeeej, łoo booże, ło booooże, łooo boooże. Myślę sobie, kurde, co jest, taki upał, to był głos takiej, chyba bardzo starszej pani, ale z głosu, naprawdę bardzo, myślę sobie, jejku, może ona chce tu gdzieś do klatki dojść i już nie może, słabo jej, zaraz zemdleje, upadnie, może zdążę jakoś pomóc, albo trzeba będzie po pogotowie dzwonić. Idę szybciej, przechodzę niemalże obok tej kobiety i: łooo booże boooże boooże, daj im odzyskać wzrok bo nie wiiidzą, o boooże boooże boooże jacy biedni ludzie, o boooże boooże boooże. A nie, no to idziemy dalej, skoro wszystko w porządku.

Przez cały maj, może zapadało coś troszkę, przez kilka minut u nas ze dwa razy, a tak, to upały, duchoty straszliwe. No ale za to, na naszym bloku, mamy jaskółki oknówki, pełno kosów tu lata i nam cudnie śpiewa, no i są też jerzyki. Faaaajną tu mamy ptaszarnię, szczególnie pięknie brzmi to rano, jaskółki karmią w gnieździe, kosiki śpiewają, cudoooowne. Jutro czeka mnie ciężki dzień w podróży. Najpierw jedziemy do Elbląga, ponieważ zabieg ma mi robić jednak jakaś pani doktor, która to chce mnie osobiście zobaczyć, zbadać i porozmawiać. Taaa, okaże się, czy będzie się to różniło od rozmowy z ordynatorem, gdzie wizyta była na dziesiątą, a wyjechaliśmy po czternastej. Lepiej, żeby jutro to wszystko poszło sprawniej, bo na dziewiętnastą jest komisja zusowska w Gdańsku, a niczego z tych dwóch rzeczy nie da się przełożyć, niestety.

Pięęęękne zabawy suno mi ostatnio wyszły, w nowszej, zaktualizowanej wersji stronki, kilka z tych wymyślonych melodii trzeba będzie naprawdę nagrać w formie prawdziwych podkładów i jjjaaa to zzzaśpieeeeewam. Superrrr! Podoba mi się to, nawet subskrybuję, dzięki temu mogę robić z tymi utworami co chcę, a ponieważ nie umiem komponować melodii, ale pisać teksty chyba umiem i lubię, to to narzędzie jest mi pomocne do tworzenia melodii. Mam już w planach odtworzenie kilku podkładów i zaśpiewanie swoich autorskich tekstów. No aaale, na razie są rzeczy ważne i ważniejsze, wszystko po kolei. Tym czasem, do następnego wpisu.

EltenLink