Kategorie
Wpisy tekstowe

Pół roku w wielkim skrócie.

Ciężko, wiecie, jest naprawdę ciężko wrócić do długiego pisania, po długiej przerwie. Z jednej strony, pisanie to fajna forma czegoś w rodzaju psychoterapii, z drugiej, nie wiem, czy to dobre miejsce na dzielenie się tym wszystkim jak dawniej to bywało. Po prostu nie wiem czy tak jeszcze potrafię, chociaż może nawet i bym chciała, bo wypisać się to trochę tak jakby się wygadać, dawniej mi to bardzo pomagało.

Od czego by tu zacząć streszczenie tego pół roku mieszkania w Tarnowie, żeby tak nie było tylko na smutno. Dwie rzeczy, które najbardziej ubóstwiam w całym mieszkaniu? Oczywiście duża wanna i nasze małżeńskie łoże. Bynajmniej wcale nie za to, do czego ono służy każdemu małżeństwu, które je posiada, nawet nie za to je ubóstwiam, że komfort spania, że dużo miejsca, że wielka kołdra, która choćby miała 5 metrów, to i tak się w nią owinę i mężuś zostanie bez niczego. To łóżko, ten mebel, był obiektem mojego pożądania całe moje dotychczasowe życie, bardziej niż ekspres, ale nie bardziej niż mąż, żeby tam znowu nie było. Dopiero wziąwszy pod uwagę ten fakt, że ono jest, stoi tu, można dodać do tego kolejne fakciki, że jest naprrrawdę wygodne, mało kiedy chce się z niego wychodzić o 6 nad ranem na spacerek z Reyeczką, zdarzają się popołudniowe drzemki po pracy. No tylko w tej przestrzeni często ciężko o naszą ulubioną pozycję miłosną, mianowicie na dwa misie – dupcia do dupci, i śpi się, 😛 ale nie można mieć cukierka i zjeść cukierka. 😀 Samo wybieranie materaca to był jakiś kosmos, siadanie, wstawanie, siadanie, leżenie, może ten, nie, jednak tamten, ach kurrrde, sama już nie wiem, one chyba wszystkie takie same po tylu godzinach.
Następna rzecz, to wanna. Początkowo chciałam dobrać na tą wannę te nastawiane drzwi, bo wydawała mi się dziwnie płytka i niska przez to, że jest głęboko osadzona, ba, na prezentacji mieszkania korzystając z łazienki nieomal pomyliłam ją z toaletą xd, błogosławiona ta moja czujność i chęć do dokładnego zmacania czasami. Jednak perspektywa wanny pełnej wody, z różnymi płynami, solami, kulami, cudami do kąpieli, których u mnie nigdy za dużo, a kąpiel taką uwielbiam sobie robić w sobotę, bo mam czas na komfortowe zadbanie i relaks całego ciała, jest po prostu wspaniała!
No i uwaga, bo nie wiem czy to kiedyś pisałam w jakichś poprzednich wpisach, że nigdy zmywarki, że to dla leniwych, że od czegoś są ręce, i takie tam różne… Odszczekuję 😀 chociaż to nie jest rzecz, którą ubóstwiam, ale odczułam na pewno jakim jest zbawieniem w tym domu, w którym gotujemy jakoś dzięki temu rozwiązaniu znacznie więcej, a sprzątanie po obiedzie należy do przyjemniejszych. Zdecydowaliśmy się na model od bosha, jest obsługiwalny przyciskami i aplikacją. W sumie gdybyśmy o tym wiedzieli, to zapewne kupilibyśmy od nich też praleczkę i w ten sposób mielibyśmy dwa urządzenia w jednej apce, a tak… Pralka jest od whirpoola, z przyciskami, a i tak ustawić program 90 stopni, żeby ją czasem wygotować, bez oczka jakoś się nie da.
Suszarka bębnowa na pranie od lg, chyba ten sam model, który kiedyś Tomecki prezentował w tyflo podcaście. Nie ma balkonu, a chociaż grzanie z miasta i dodatkowo ryczałtem, mieszkanie do tych o wyjątkowo suchym powietrzu należące, że kopiemy się w tym zimowym okresie prądem, to suszarka pomimo wszystkich jej wad, że coś tam się czasem skurczy, coś tam się w końcu wytrze, wydrze, wytrąci, sprzęt choć drogi, wart swej ceny, doszliśmy do wniosku.
Nooo, i kolejny zakup do odszczekania, w zasadzie, to chyba kupiliśmy tak z okazji trochę widzi nam się, a zobaczmy jak to będzie, kupiliśmy roombę 705. Generalnie, jak zobaczyłam po raz pierwszy to ustrojstwo, jak to wymacałam, a w szczególności coś, co szumnie w instrukcji i w ogóle nazywa się szczotkami bocznymi chyba, co wygląda jak zwitek żyłki do wędkowania moim zdaniem, to miałam takie, żeee, eeeee? To coś naprawdę mi posprząta, tym czymś chatę i będę zadowolona, eeee, noooo chhyba nnnie. No ale… Ale… Jednak tak. Mało tego, w końcu znalazł się ktoś, kto sprząta lepiej ode mnie, kiedy robię to naszym pionowym dreamym. No i okazało się, że dzięki temu, że Grażyna została z nami na stałe i się zadomowiła, plecy bolą mnie zdecydowanie mniej, bo zostało mi tylko zmopować te 59 metrów, odkurzanie odpada, moje plecy mi baaaardzo dziękują. Aczkolwiek wszystko to, jaki efekt sprzątalnictwa grażka osiąga zależy od tego, ile razy w tygodniu się ją o to prosi, od pogody, od tego, że teraz jest Reya, ale generalnie, jestem bardzo zadowolona, a tam gdzie nie wjedzie, we wszelkie rogi, kąty i do łazienki, bo jest za wysoko, poprawiam dreamym i uważam, że jest baaaaardzo fajnie.
Kolejnym ze sprzętów z serii, bajer, bo fajnie by było mieć, nie wiadomo po co, bo mało się korzysta, ale trzeba mieć, jest kostkarka do lodu, również od mpm. Fajnie jest się napić zimniuśkiego soczku z wodą, albo samego zimnego soczku. Kostkarka ma możliwość zrobienia 12 kg lodu na dobę, a my zazwyczaj robimy go faktycznie dużo naraz, chowamy do pojemnika, wykorzystujemy kosteczki, potem robimy następne i tak wkoło. No więc kostkarka to też spoko zakup, chociaż nie sądzę, że dojdziemy kiedyś do momentu, kiedy zrobi te 12 kilo.
Air fryrer, który wielu już mi polecało, chyba nawet u Kat na blogu obczaiłam najpierw, też go zmieniliśmy, a lidlowy silwer crest, czeka na dobrego człowieka, któremu może się przyda, bo nadal jest sprawny.

Jeśli chodzi o umeblowanie, to też już skompletowaliśmy je w całości bodaj w czerwcu. W przyszłym roku pozostaje nam tylko zrobić kapitalny remont tego naszego metrażu, a konkretnie, instalacja elektryczna do wymiany w całym domu, oprócz kuchni, bo w kuchni mamy już zrobioną przez brata i świętej pamięci szwagra. No ale, zastanowię się nad płytkami na ścianach i podłogowymi, czy nie wymienić. Parkiet w przedpokoju również nadaje się do wymiany, razem z ohydną, dziadowską boazerią do zerwania ze ścian, nie wliczając dywanu, który poprzedni właściciel na jednej ze ścian umieścił. W łazience hydraulika raczej też do wymiany, razem z pionami, choć piony to podobno nasza spółdzielnia powinna wymienić w ramach nie wiem czego, ale widząc ile nie możemy doprosić się o naprawę domofonu, to pewnie z tymi pionami będzie podobnie. Salon i sypialnia, to chyba najmniej pracy będą wymagały, bo parkiet w salonie jest bardzo ładnie zachowany, niedawno cyklinowany, ale ja znowu nie wiem, czy chciałabym go sobie zostawić, bo osobiście wolę panele, ściany w salonie też musiały być niedawno robione, bo są pokryte taką jakąś specjalną fakturą, nieprzyjemną w dotyku, ale ładną w wyglądzie. Tak czy inaczej, jak stara instalacja pójdzie w drzazgi, to te ściany pewnie od nowa będą potrzebowały zaprojektowania, a że nie mam wizji i się na tym kompletnie nie znam, no to… Nie wiem, zobaczymy. To samo jeśli chodzi o sypialnię, jeśli nie wliczać ego, że panele leżą najprawdopodobniej na parkiecie, nie wiem czy tak rzeczywiście jest, a jeśli tak, czy tak zostawić, czy jak robić to już robić. No w każdym razie, po pierwsze, trochę to zejdzie, po drugie, nie chcąc powtórzyć błędów towarzysza Kaźmirza, komu tu zaufać, po trzecie, trzeba będzie zdecydować, gdzie na ten czas wyemigrować i zostawić tu jakichś oczoużytkowników, strzeżonego, to wiadomo.

Jak z chodzeniem. No cóż… Na razie do przenoszenia gór jeszcze daleko, oooj, baaardzo daleko. Przez pierwszy miesiąc, szanowna teściowa, uczyła nas tras do sklepów, na przystanki autobusowe. To się udało,nawet pani Jola, która naucza orientacji przestrzennej i jest stąd stwierdziła, że sama lepiej by nas nie nauczyła/nie pokazała, a i ja muszę przyznać, że w tym akurat teściowa bardzo fajnie się sprawiła. Okolicę tu mamy bardzo fajną, cichą, ptasią, zadrzewioną, kasztanami i orzechami najwięcej. Pomimo stadionu żużlowego, który w lato robi trochę hałasu, ale mnie to jakoś nie przeszkadza, a azoty, czyli fabryka nawozów i ponoć od jakiegoś czasu również i materiałów wybuchowych, nie dają o sobie znać przykrymi zapachami, może dlatego, że tu tyle drzew, ale ponoć jakoś bardzo się zabezpieczają.

Na razie chyba jesteśmy na etapie, że daleko nam do super bohaterstwa typu, dzisiaj pojedziemy sobie do centrum, z nawigacją, znajdziemy tą fajną restaurację i spróbujemy, co tam dobrego dają, albo, pójdźmy gdzieś, zgubmy się i znajdźmy jakoś, ot tak se. Albo, spróbujmy już sami pojechać do tego lekarza, albo, spróbujmy bardziej wyjść do ludzi, może ktoś umówi się z nami na spacer, albo kawę, albo, poprośmy sąsiada, czy w tym zasypanym czasie, pójdzie z nami gdzieś tam. Na razie, bardzo boimy się wyjść ze znanej strefy komfortu i pójść o krok do przodu, poruszamy się raczej tylko tam, gdzie znamy, ogarniamy dom, pracę i chyba to nas najbardziej dobijało w ostatnim czasie. Plany był przecież zgoła inne, zamieszkać w większym mieście, żeby iść do tego teatru, do nieznanych miejsc, tak z dupy, właśnie z powodu widzi mi się, nie wisieć tak na widzących. Taki był plan i nadal taki jest. Wiemy, że psychika ludzka jest tak zbudowana, nie inaczej, że nie da się wszystkiego od razu i naraz, ale wiemy też, że od czegoś trzeba zacząć. Najpewniej od psychoterapii, to jeśli chodzi o jakiekolwiek w ogóle samodzielne wychodzenie moje. Tu problem jest bardziej złożony i sama sobie z nim nie poradzę, potrzebuję pomocy i to więcej niż pewne. Raz, że boję się samodzielności na znanych trasach, bo źle słyszę i potrafiłam władować się na pasy, będąc pewną, że nic, absolutnie nic nie jedzie, a po mojej lewej i prawej stronie, jak szalone hamowały samochody, no więc blokada się zaciska. Z jednej strony, nie mam problemów prosić o pomoc, kiedy się zgubię, dla mnie to pestka. Właściwie działa to tak, że nie panikuje, ale też nie szukam rozwiązania, dlaczego się zgubiłam, gdzie popełniłam błąd, nie próbuję się odnaleźć na własną rękę, tylko od razu szukam tego kontaktu z człowiekiem i to w ogóle mnie nie stresuje. Przeraża mnie tylko fakt, że znowu czegoś nie usłyszę, fiksuję się na tym, że na pewno się zgubię, chociaż z jednej strony to nie problem, bo tak czy siak, ktoś mi pomoże, a jednak problem, koło się zamyka. Tak samo w tą dalszą stronę, chcę iść do przodu, bo chcę w końcu zacząć sama, do kosmetyczki, do fryzjera, do lekarza, bez strachu, że o boże, bo to kontakt z ludźmi, a skąd ja będę wiedziała, że to już moja kolej, że ktoś do mnie mówi, że się zgubię w którąś stronę. Fajnie by autobusikiem pojechać, wyjechać wcześniej, żeby się ewentualnie zgubić, ale w ogóle, zmienić to myślenie, na więcej pozytywniejsze, albo na jakieś takie wyluzowane, będzie co będzie, ale żyć trzeba, taki był zamysł przeprowadzając się do większego miasta, które w gruncie rzeczy, oferuje sobą dużo więcej niż moje rodzinne miasto, tylko trzeba wyciągnąć tą rękę. Wiem, że trzeba, wiem, że chcę, tylko nie sądziłam, że to się okaże takie trudne i potrzebuję takiej pomocy, która mi przełączy ten przełącznik w głowie, ten radioodbiornik ustawi na odpowiednie fale. Będzie to trudne, na pewno, bo niełatwo jest nadrobić 30 lat życia w klatce, z niewielkim poziomem nauki orientacji, ze znikomym z nią obyciem, coś tam się wie, coś tam się doświadczyło, ale jak się okazuje, żeby jeszcze coś więcej, to trzeba kogoś do pomocy w pracy nad lękiem, stresem i tak dalej. Podświadomie sądziłam, że w Malborku tego unikam, bo sporo ludzi mnie tam zna, że na przykład, pójdę do sklepu i kupię sobie piwo, a baba w sklepie będzie wiedziała, że to ta niewidoma, co znam jej brata i siostrę, ona śpiewa tu i tam. No i niby wiem, że przecież kurde, nie ma nic złego w tym, że człowiek sobie radzi, czy że wypije sobie piwo, czy no nie wiem, cokolwiek raz na czas, ludzka rzecz, a jednak, nie wiedziałam, jak to w głowie przestawić i tłumaczyłam sobie, że to od miasta zależało. Tu mnie przecież nikt nie zna, a nadal mam z tym ten sam problem, boję się interakcji z człowiekiem, chociaż rozmowna przecież jestem. Zamiast mi się poprawiać, to mi się pogłębia, aczkolwiek w obliczu ostatnich nerwicowych doświadczeń stwierdzam, że najpierw spróbuję nad sobą popracować siłą woli, perswazji, zanim psychoterapia po nowym roku. Muszę coś zrobić, bo czuję się ze sobą naprawdę paskudnie, dodatkowo chciałabym znaleźć tu jakieś fajne, bratnie dusze w tym Tarnowie, żeby tak z kimś na basen, siłownię, kawusię, na tańce, na spacer, do kina, teatru, od czasu do czasu chociaż, żeby nie tak tylko sama, jak już do tego dojdzie, że w końcu się odważę. Trochę sami wdupiliśmy się w tym roku na tą depresyjną minę, bo od czerwca zawsze ktoś tu z nami jest, mimo wszystko. W teorii i w praktyce, no bo trzeba zobaczyć to nasze mieszkanko, a i tak jeszcze nie wszyscy byli, a jak zostajemy sami, to najbezpieczniej w tej strefie komfortu, praca, dom, zakupki, najbezpieczniej i najsmutniej. No ale przyrzekliśmy sobie, że od nowego roku bierzemy się ostro za swoje lęki, niepokoje, za walkę o ludzką normalność, żeby wkroczyła do naszego życia, bo po to się tu przeprowadziliśmy. W prawdzie ciężko będzie o jakąś aktywność sportową, czy wyjazdy na dłużej, bo jest Reya, nad jej lękiem separacyjnym pracować też musimy, bo na razie wyjście do sklepu na 15 minut jest ciężko osiągnąć, nie mówiąc o wyjściach wyżej wspomnianych, zawsze ktoś z nią zostaje, ale to akurat da się zrobić, samemu lub z behawiorystą. No więc proszę trzymać kciuki, proszę się modlić, czy jakie tam techniki uznajecie, żeby w człowieku silną wolę walki zbudować, bo wiem, że wszystko się da, wszystko jest proste i w internecie, ale na razie mi nie idzie. Klucz do sukcesu, to szczerość, głównie przed samym sobą, ale i tak ogólnie, pierwszy krok mam za sobą, chociaż sporo mi zajęło przemyśleń, zanim tak w prawdzie stanęłam i tak głęboko to wszystko sobie uświadomiłam. 😛

W tym roku również stosunkowo mało gdziekolwiek wyjeżdżaliśmy, byliśmy przez tydzień nad morzem, w takiej fajnej, małej miejscowości, w Skowronkach. Wszystko fajnie, tylko że to miejsce bardziej dla kolonii niż dorosłych i to w dodatku bez samochodu, bo do sklepu ileś tam kilometrów, na plażę chyba ze dwa, przez las, oczywiście byliśmy podpięci pod moich rodziców w czasie tych wakacji. Domki całkiem spoko, tylko w kwestii sprzątania to jednak miałabym dużo obiekcji, nie ma internetu, nie ma telewizji, tylko piłkarzyki i jakieś tam inne sposoby rozrywki dla dzieci. Aczkolwiek, mimo wszystko, całkiem było przyjemnie.

Swoją przygodę z czworonożnym pupilem zaczęliśmy od przygarnięcia rocznego maltańczyka o imieniu Elmo. Pani napisała, że jest grzeczny, nie widzi na jedno oko, w zasadzie to jej go szkoda, bo ma nową pracę i pies siedzi przez 10 godzin sam w domu, ale nic nie niszczy. Stwierdziliśmy, że to fajna opcja, bo ktoś zrobił całą robotę z nauką wychodzenia, teraz trzeba tylko odpowiednio o niego zadbać, karmić, bawić się, pilnować zdrowia i tak dalej. Zaniepokoić powinien mnie fakt, kiedy odebraliśmy psa, kompletnie zarośniętego, z karmą jedną z najtańszych i najgorszych, z krokietami nieodpowiednimi wielkością dla małego, czterokilogramowego psiaka, bo nie był w stanie ich nawet rozgryźć. Pani dostała pieska na urodziny, przez dłuższy czas wychowywał się z suczką shihtzu, ale ona ponoć jest już za tęczowym mostem. Potem pani zmieniła pracę i pies siedział w domu sam. Trochę to było dziwne, bo rozmawiałam przez telefon z jej córą, która wystawiała ogłoszenie, psa oddawała jej matka, która pod opieką miała jeszcze troje dzieci. Oddając Elmo, bez emocji, bez czułych pożegnań, po prostu, nie zadzwonili nawet drugiego dnia, jak pies się czuje, kompletnie nic. Natychmiast zajęliśmy się kompleksową odbudową psa, jeśli chodzi o konkretną karmę dla małych, białych ras, skłonnych do zacieków, elmoś jak one wszystkie, alergia na kurczaka i raczej ogólnie na drób, ale apetytu mu nie brakowało. Wylizywał miskę do cna, cokolwiek mu się wrzuciło, nie grymasił jak Reyeczka. Z początku wydawało się, że nie jest psem problemowym, zostawiliśmy go nawet dwukrotnie na 4 godziny, zostawał sam na 10, więc stwierdziliśmy, że i na 4 da radę. Ja oczywiście wpadłam w ferwor zakupowy, jak tylko do nas dołączył, zadbaliśmy o fryzjera, weterynarza, ogólnie pies przekochany. Z innymi psiakami trochę był ostrożny w interakcjach, nawet bojaźliwy, ale bardzo mądry. Starał się pilnować opiekuna, chociaż przez czas kiedy z nami był, zaliczył chyba ze 4 kąpiele, a był z nami tylko miesiąc. Szampony, odrzywki, spraye do rozczesywania kołtunków, specjalne szczotki, pasta i szczoteczka do zębów, przepracowaliśmy razem traumy do czesania, nauczyliśmy mycia ząbków, oczek, codziennie, choć do tego był baaaardzo cierpliwy i fryzjerka mogła przy nim robić 3 godziny, siedział jak zaklęty. Niestety głównym problemem, przez który musieliśmy mu znaleźć nową rodzinę, było nieustanne załatwianie się w domu. Z początku tego nie było, potem się nasiliło. Raczej tylko sikanie. Wiedząc, że zostawał sam w domu tyle godzin, żeby się przyzwyczaił do nas, wiedział, że będzie wychodził, że nie musi tyle czekać, biegaliśmy z nim jak ze szczeniakiem, co 2 godziny zwłaszcza, kiedy sikanie po domu się nasiliło. Nic to nie dało, ani płyn enzymatyczny do usuwania zapachu moczu, żeby nie wracał w te same miejsca, bo nigdy to nie był te same miejsca. Człowiek nie miał pewności, czy ten pies poszedł się napić czy zrobić gdzieś siku i w końcu szukanie miejsc, w których to zrobił, po 59 metrach na kolanach, stało się przykrym obowiązkiem całodniowym. Pewnie przez to, że wychodził tylko wtedy, kiedy poprzednia właścicielka miała czas, załatwianie się w domu potraktował jako opcję numer dwa, na równi z dworem, bo w tamtym domu było to widać normalne, widzącemu to raz dwa posprzątać, może tamtej pani to nie przeszkadzało. Nie mogliśmy reagować, wyprowadzać go z tego problemu, bo nie widzieliśmy momentu, w którym to robi. W tej sytuacji to chyba behawiorysta też by niewiele pomógł, bo potrzebny byłby ktoś na czas jakiś, przez czas jakiś, kto by go obserwował, a to nie było możliwe. Poszedł więc do nowej rodziny, mam nadal kontakt z jego panią, czasem nam pomaga, ostatnio to nawet umyć okna. Wymieniamy się rzeczami dla psiaków, dużo rozmawiamy przez telefon, ale nie zdecydowałam się po tym wszystkim na spotkanie z Maksem, bo zmieniła mu imię. Bardzo to przeżyliśmy, pierwszy raz w życiu brałam hydroksyzynę kiedy po niego przyjechała. Doszłam do siebie w miarę szybko, bo w tydzień czasu, wyrzucałam sobie, że za mało zrobiłam, że mogłam więcej, że może trzeba było sprowadzić tu kogoś widzącego, może wyszlibyśmy z tego problemu, no wiem, że mu tam dobrze, bo ma dwa inne psiaki do towarzystwa i Sylwia niebo dla nich ma otwarte. No i wtedy z ratunkiem i pomysłem przyszedł mój wspaniały mężuś, który stwierdził, że niech się dzieje co chce, ale ten dom bez psa już nie funkcjonuje i kupił 11 tygodniową Reyę, chociaż w hodowli nazywała się Dallas. Doszliśmy do wniosku, że co by się nie działo, z całym inwentarzem przykrych skutków szczeniakowych, ile by nam nie zajęła nauka czystości, nigdy nie oddamy już psa i nie poddamy się w tej kwestii z powodu trudności, wypróbujemy najpierw wszystkie inne rozwiązania, a jak nie pomogą, zaakceptujemy stan rzeczy jaki zostanie. Reya na szczęście w kwestii nauki czystości jest pojętna. Nigdy nie załatwiła się do łóżka w nocy, bo oczywiście w tym względzie nas omamiła w pierwszym tygodniu pobytu w naszym domu. Zawsze umiała sygnalizować, że chce zejść i biec na matę. Zdarzyło się tylko raz, że nie zdążyliśmy jej zdjąć z kanapy, kiedy piszczałą i o to prosiła, ale to z winy naszej. No i jak pisałam wczoraj, nauka nie idzie jej w las, mata pewnie jeszcze przez jakiś czas z nami zostanie, ale poza kilkoma wpadkami w salonie, jest ok. Kocham ją nad życie, ale czasem nadal czuję się jak wyrodna jakaś, że nie zatrzymaliśmy Elmo, a z drugiej strony wiem, że nie mieliśmy szans go z tego samodzielnie wyprowadzić, roczny pies, to tak mocno zakorzenionego nawyku nie da się tak łatwo. Z Sylwią mieszka już trzeci miesiąc, czwarty leci, a jeszcze mu się zdarza, chociaż dużo rzadziej podobno.

No i w ogólnym rozrachunku, to wszystko się tak nawarstwiło, strasznie strasznie nawarstwiło. Z jednej strony, zmiana miasta, brak znajomych, nauka nowych tras, nowa rutyna, wszystko nowe, pies jest, za chwilę go nie ma, potem przychodzi nowy, znowu nowa rutyna, szwagier umiera na udar krwotoczny, koniec ze spaniem do późnych godzin rannych, nowa praca, znikome działania w kwestii tego co sobie zamierzyliśmy, każdy w swojej głowie mierzy się z tym sam, mimo że rozmawiamy o tym otwarcie, wielokrotnie, zastanawiając się, jak walczyć, czy to na pewno była dobra decyzja. W międzyczasie robimy wszelkie badania, podstawowe i te bardziej wymagane, jak neurolog w moim przypadku, w sprawie podejrzenia epilepsji skroniowej, leczenia bezdechu sennego i chrapania, miał być jeszcze endokrynolog, dermatolog i kardiolog u Michasia, ale przeszkodził nam ten silny epizod nerwicowy. Jakby to nie zabrzmiało, daje mi to siłę do pracy nad sobą i walki ze sobą, bo teraz cała moja uwaga, wsparcie koncentruje się na Michale, dużo o tym czytam, słucham, akceptuję, uczę się tego, choć ostatnie dwa tygodnie były dla mnie prawdziwym matriksem. Znamy się już tyle lat, wiem, że zdarzały się sytuację, w których ze stresu nie mógł jeść, wymiotował i brał hydroksyzynę, to pomagało, ale nie było jeszcze takich sytuacji, że napięcie trzymało go nieustannie, ataki paniki pojawiały się nie wiadomo skąd, kiedy na przykład leżał na łóżku i to wystarczało. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że kiedy przychodzi grypa, wiesz co podać, robi się komuś słabo, dajesz wodę, otwierasz okno, wiesz co robić, a w takim wypadku, w tak silnym rzucie, czułam się tak zagubiona, tak bezsilna, bezradna. Przez te ostatnie dwa tygodnie odwiedziliśmy tylu lekarzy, pobrali mu tyle krwi, że się obawialiśmy, czy coś w nim jeszcze tej krwi zostanie. Zaczęło się od wezwania pogotowia w pewną sobotnią noc, bo był atak paniki, puls 120, nie mogliśmy niczym go uspokoić i on sam miał wrażenie, że to arytmia, podobna do tej, która go złapała w roku 2021. Pogotowie przyjechało, podało mu leki, które mieliśmy w domu, hydroksyzynę, bisocard i kazali udać się do psychiatry. Przedtem miał dwukrotnie robione badania ogólne i z tych najostatniejszych wyników wyszło, że trochę wysoki cholesterol, lekka anemia, bo jak wiadomo, do warzyw i owoców zęby długie, ale nikogo nie zaniepokoił niski poziom witaminki b12, zaledwie 250. Niby normy laboratoryjne są od 148 do 900, ale wszelkie objawy niedoborów zaczęły się zgadzać, drżenia, zawroty głowy, problemy z jedzeniem, no i oczywiście główna przyczyna nasilenia nerwicy. Lekarz który konsultował wyniki przepisał tylko lek na cholesterol, ale nie podał jak właściwie jest wysoki, do tego antybiotyk na erytrocyty w moczu. Noooo i wiadomość o erytrocytach spowodowała uruchomienie wujka google, i wyszło… Nowotwór, no przecież to możliwe, bo już miałem retinoblastomę, a w nocy, atak paniki i pogotowie. Jak się potem okazało, nie wiadomo po co był ten antybiotyk, bo erytrocytów w mocz było tylko 3, bez sensu… No ale z tym psychiatrą posłuchaliśmy. Nerwica jest z nim przez całe życie, trzeba było z nią walczyć nie teraz, tylko dawniej, to na pewno, podłoże sięga do czasów dinozaurów, a na pewno dzieciństwa, a nieleczona nabiera rozpędu. Dostał antydepresant, który ma zacząć w przeciągu trzech, czterech tygodni. Zaraz po powrocie do domu go zażył, ale chociaż jest najłagodniejszym ze wszystkich podobno, i tak wywołuje przykre skutki, nasila brak apetytu, drżenia, przygnębienie, zmęczenie, osłabienie i kilka innych przykrych by się znalazło. Powolutku to mija, ale jutro mija też drugi tydzień jak zaczęła się farmakoterapia. Z początku po wizycie u psychiatry, te objawy z niejedzeniem, wymiotami nie ustępowały, więc jeszcze raz do ogólnego, opowiedzieć o wszystkim i poprosić o jakiś uspokajacz, wyciszacz, bo się chłop nam wykończy. Alprox, podobny do xanaxu, w połączeniu z escitalopramem dawał mu zjazd na cały dzień, chłopa nie było w domu, ale jedzenie się nie poprawiało. Spadł na wadze, więc jedziemy na SOR, i od nowa, pobieranie krwi, czy to na pewno to, skierowanie na badania, czy to z żołądkiem może coś nie tak, bo przyjmować takie silne leki, żeby nic nie działało? No ale niestety, wyszło, że to wszystko psychosomatyczne objawy, tabletka sama roboty nie zrobi, trzeba głową pracować. Najpierw poszły w ruch w domu nutri drinki, elektrolity, jedzenie zaczęło się z dnia na dzień poprawiać. Dziś jest naprawdę dobrze, metabolizm znowu ruszył, apetyt wraca, ale bez psychoterapii się nie obędzie. Dziwi mnie tylko, a może tak ma być, że idziesz do psychiatry pierwszy raz w życiu, pierwszy raz masz do czynienia z antydepresantem i następną wizytę masz za 3 miesiące? A jakaś kontrola pomiędzy, czy te leki to dobrze działają, zmniejszamy, zwiększamy, może dodajemy jakiś współdziałający, bo jak serotoninka idzie w górę, zanika dopaminka i inne chęci, ponoć często w takich wypadkach bierze się dwa. No nic, zobaczymy, poczekamy jeszcze dwa tygodnie, może warto skonsultować się albo prywatnie z innym, albo wrócić na własną rękę do tej, co escitalopram przepisała. Alprox poszedł w odstawkę, bo jest silnie uzależniającym benzodiazepinkiem, a kolejnego problemu Michał się boi, choć pani doktor, co mu alprox przepisała, a witaminy b12 przepisać na receptę, żeby podskoczyła chociaż do 600 nie chciała mówi, nie bój się pan leków, jak trzeba, bierz pan po dwie tabletki na ataki paniki w dzień.

Teraz robię mnóstwo pysznych rzeczy, żeby tą b12 podwyższyć. Zawitały pasty rybne, jajeczne z warzywkami, tatar z łososia sałatkowego, tatar wołowy, pasty z awokado, ryby w puszkach, które tak bardzo lubi. Pani neurolog, do której również został oddelegowany w celu kontroli jakąś tomografią, rezonansem, ponowotworowi powinni się tak co jakiś czas badać, poddała właśnie jako główną przyczynę nasilenia brak tej witaminy, osobiście skierowała na badanie w celu sprawdzenia d3, ale jak znam życie, wyjdzie równie mało. Magnez, żelazo, kwas foliowy w porządku, chociaż kwas też chyba coś za niski, ale to się nadrobi. Także tak się prezentuje nasze pierwsze pół roku w Tarnowie. Mamy nadzieję, że limit tych paskudnych rzeczy jednak już się wyczerpał na ten rok, i żeby ten następny był pod tym względem spokojniejszy, lepszy, przyniósł siłę do walki z niedoskonałościami, tymi ludzkimi słabościami.

Kategorie
Wpisy tekstowe

A u nas…

Dobry wieczór 🙂

Będzie już niemal rok, albo ponad rok jak mnie tu nie było. Mój przyjaciel najdroższy Żywek twierdzi, że powinnam coś napisać, dlaczego nie piszę, a ja mu na to, że po prostu, dzieje się tyle, że nie nadążam z pisaniem… Nie mam czasu, a w większości ostatnio siły na rozmowy, dla siebie, a tym bardziej na pisanie.

W skrócie, mieszkamy już w Tarnowie od czerwca i się już zadomowiliśmy. Poznaliśmy najbliższą okolicę, ja od sierpnia stałam się na szczęście osobą zatrudnioną, praca wymarzona, mogę ją pogodzić z obowiązkami domowymi bez problemu, chociaż w ostatnim czasie przeszłam na słuchawkę i bardzo chcę się z tego wymiksować, to w ogólnym rozrachunku, pracę sobie chwalę.

Nasza rodzina powiększyła się o nową członkinię rodziny, mianowicie jesteśmy szczęśliwymi posiadaczami suczki rasy maltańczyk, której nadaliśmy bardzo niespotykane imię, Reya. Wszędzie tylko pusia, Luna, Milka, a Reya jest dla wszystkich zadziwiającym wyborem. Na obecną chwilę, idzie jej już szósty miesiąc, całkiem sprawnie uczy się załatwiać poza domem, a wszystko co w domu, na szczęście ląduje na podkładzie higienicznym, nie wliczając sytuacji, kiedy była 13 tygodniową sunią, wściekającą się na roombę, więc lała zaraz obok niej, kiedy ta tylko skończyła sprzątać. Reya jest psem niekoniecznie skorym do michy, szczekania, za to uwielbia zabawy piłką, bynajmniej w domu, uwielbia duże psy, które w naszej okolicy uwielbiają ją. W pewnym sensie jest naszą zmorą, bo spacery co dwie godziny, kiedy spotyka się obcych ludzi to udręka, bo nasza mała leci do każdego i wita go jak swojego, przy tymczasem zapominając, po co jesteśmy na dworze. W ogólnym rozrachunku, najgorszego złodzieja wpuści do chaty, jest przekochana i nikomu jej nie oddamy.

Koniec roku jest dla nas bardzo przykry, bo zmarł mąż mojej siostry, nie miał nawet 51 lat. U mojego męża z nerwicą i lękiem uogólnionym spowodowało to nasilenie się lęków, nerwicy o 1000% bardziej, niż 4 lata wcześniej, kiedy się poznaliśmy, więc jest pod opieką psychiatry i pod wpływem, ponoć najdelikatniejszego antydepresantu – escitalopramu. Dodatkowo wyszedł bardzo duży niedobór witaminy b12, a lekarze jedyne co chcą przepisywać, to leki na silne ataki paniki, ale witaminy na receptę, żeby szybciej uzupełnić niedobory, to już niestety nie, za to benzo, przy silnych atakach paniki, każą brać w razie potrzeby, po dwie tabletki dziennie, taka rzeczywistość przy pierwszym, najsilniejszym w życiu epizodzie lęku uogólnionego i nerwicy. Pewnie dłużej o tym się kiedyś rozpiszę, jak i o wszystkim powstanie 20000 znakowy wpis, ale póki co, żyjemy, mamy się dobrze, walczymy, ostro walczymy o każdy dzień, lepszy dzień, o samodzielność, większą niezależność.

Nie mam czasu na książki, seriale, tylko trochę na rozmowy z tymi, którzy wiedzą wszystko, zbierają łzy i smutki w kupę, żebym była silna, żebyśmy byli… Tak w skrócie, dlatego, żeby ten wpis nie był tak goły, choć krótki… Boże, ja nigdy nie napisałam tak ogólnikowego, krótkiego wpisu, musi być ten pierwszy raz… Dodaję swoją najlepszą produkcję AI. Nie nawiązuje do niczego prócz tego, że często wyobrażają mi się jakieś sceny filmowe, życiowe, zależy od nastroju, albo i od niczego nie zależy, a coś przychodzi, tekst się pisze, a wyjdzie coś tak fajnego, że szczena opada.

Do następnego.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Noworocznie.

Cześć i czołem.

Dawno nie pisałam, a że nowy rok, no i wszyscy, no to ja też. Zaglądam na eltenika czasami i dość mało się tu już na blogach publikuje, więc zastanawiam się, czy jeszcze jest sens, żebym kontynuowała swojego. Nawet nie chodzi o to, że obawiam się, czy to w ogóle ktoś czyta, ja piszę i czytam, to wystarczy xdd, tylko wygląda na to, że w najbliższej przyszłości będzie o czym pisać. Nie mówię, dziś, jutro,, za tydzień, czy dwa, ale w ciągu kilku miesięcy to już na pewno.

Piętnasty styczeń to jeszcze dobry dzień, żeby coś tam o tym starym roczku rzec? No bo jak tak, to ja chętnie…Otóż…Stary rok, tak jak i poprzednio, oceniam na całkiem, całkiem dobry. Nie był zły, gdyby wykluczyć to, że przysłowie z rodziną to tylko na zdjęciu, a i tak cię wytną się sprawdza jak skurczy koń w naszym przypadku, jakieś problemy zdrowotne, trochę zamało zamierzonych osiągnięć kulinarnych, to ten rok oceniam na mocne 8/10. W roku 2024 podróżowaliśmy znacznie mniej niż w 2023 i w sumie sama nie wiem dlaczego tak się stało. Chociaż może i wiem, po prostu postawiliśmy na domatorstwo szerokopojęte, po prostu, po części leń, a po części chyba wynikało to też z tymi przygotowaniami do ślubu, który był wydarzeniem absolutnie najlepszym w roku 2024. Co by o nim jeszcze dobrego powiedzieć to na pewno to, że emocjonalnie się zrównoważyłam w stosunku do poprzedniego. Działam mniej impulsywnie, potrafię zastosować to słynne – miej wyjebane, a będzie ci dane, nie analizuję, dlaczego tak, a nie inaczej, żeby przez to potem mieć problemy ze spaniem i jedzeniem. Po prostu, jeśli mamy dobry kontakt, nagle się urywa z mojej winy, bo na przykład pochłonęły mnie sprawy jakieś tam i po jakimś czasie orientuję się, że aha, kurde, dawno z Kowalskim nie gadałam i go przepraszam, próbuję to naprawić, ale on na to nic, to jeszcze rok wcześniej zeżarłoby mnie to od środka, dlaczego, co jest, no wiem, źle zrobiłam, ale przecież przepraszam, a teraz? Nie, to nie. Stawiam na jakość ludzi w moim życiu, chociaż jeszcze rok temu myślałam, że ilość w moim przypadku też połączy się z jakością i będzie mieć znaczenie. Przeliczyłam się, ale to normalne, tak w życiu bywa, a co jak co, ale nadmierną ufność do ludzi to zawsze będzie można mi zarzucić. Na szczęście od tej normy odchodzą również wyjątki i coś udało mi się odnowić, z obupólnym wyciągnięciem wniosków i większym zrozumieniem niż dotychczas, z czego bardzo się cieszę, bo takie relacje procentują w zaufanie, ale bardzo powolusieńku. Gdyby tak można było na przykład, odnowić kontakty ze wszystkimi, z którymi dzisiaj się nie rozmawia, bo drogi się rozeszły w zły sposób, albo w sumie w nie wiadomo jaki, to chyba bym w to poszła dzisiaj. Choćby po to, żeby od czasu do czasu zapytać się tych ludzi, co u nich słychać, przecież nie musielibyśmy łamać się opłatkiem, czy spotykać się niczym trzej przyjaciele z boiska, ale pogadać raz na czas, czemu nie? Chociaż to empatyczne genesis to raczej nigdy w życiu nie nastąpi, ale za marzenia nie karają.

Ja mam w sobie taki ciekawy pierwiastek, który mam po mojej mamie, akurat u niej on bardzo mnie denerwuje. Mianowicie, nie potrafię się na ludzi długo gniewać i zażarcie trwać w sporze i uporze ileś lat. Zależy też od kontekstu i powagi sytuacji jak szybko we mnie topi się gniew, ale w większości przypadków, nawet w poważnej sytuacji mija kilka miesięcy i jestem w stanie jeszcze raz, na chłodno porozmawiać, przeprosić, znaleźć swoją winę, jeśli wcześniej tego nie zrobiłam. Zdarzyło się kilka razy, że sama wyciągnęłam dłoń, a na pewno czuję, że jest wiele takich rzeczy, gdzie chciałabym tą dłoń wyciągnąć, ale jako szary i zwykły człowiek czuję, może mylnie, nie twierdzę, że nie, że ta druga strona tego nie chce. Miewam czasem tak, że śnią mi się osoby, z którymi po latach niezgody chciałabym pogadać. Między innymi moja sąsiadka z góry, w bloku u rodziców, która obraziła się na mnie, naprawdę śmiertelnie w czasach gimnazjum, a ja już sama nie wiem o co to było, a ona do dziś nie mówi mi cześć. Czemu ten pierwiastek denerwuje mnie u mojej mamy? Bo u niej obraza na poważne wykroczenia trwa zdecydowanie krócej niż u mnie, a potem piać od nowa, Polsko ludowa, zero wyciągania wniosków po jednej i po drugiej stronie.

W każdym razie, w nowym roku chciałabym zrobić coś, żeby chociaż po części spełniło się to, o czym wyżej napisane, więc może spróbuję się na to odważyć, albo może spotka mnie miłe zaskoczenie i ktoś w tym roku ma takie same postanowienia jak ja…O, na przykład ta sąsiadka. 😛 W nowym roku zaczynam się starać, na razie delikatnie, ale stawać z ludźmi, z mojej rodziny w prawdzie, która nie zawsze jest przyjemna, ale mi jest lżej, że nie muszę już uważać, temu nie powiedzieć tego, bo się obrazi, a jak będzie potrzeba żeby zrobił dla mnie coś tam, tooo lepiej nie. Nowy rok stoi pod znakiem naprawdę nowych wyzwań i dalekoidących planów. Jednym z takich, można powiedzieć, koniecznych, będzie odseparowanie się od ludzi toksycznych, a takich w mojej rodzinie jest bardzo wielu. Nie można im zarzucić jakiejś tam dobroci ludzkiej, ale toksyczność wysuwa się na pierwszy plan, a ja muszę pamiętać, że mam już męża, wspólnie tworzymy już coś nowego, muszę iść do przodu, nie oglądać się na stare, wysupływać się z toksycznych, rodzinnych relacji, które nie reprezentują nic dobrego, tylko totalne dno, z którego przecież uciekłam…Uciekam jeszcze dalej.

Poza tym, że święta obfitowały w piękny prezent pod choinką w postaci nowego pierścionka od Michasia i brajlowskiego, wymarzonego zegarka – citizen classic braill, czy jak to tam się piszę, ode mnie dla Michała, to o atmoswerze rodzinnych świąt z zeszłego roku u teściów, mogliśmy zapomnieć. No cóż, zapomniałam, że w moim rodzinnym domu to kiedyś bywało lepiej, ale kiedyś to w ogóle było, a teeeraz…:P

Zatem czas na te obiecane fajerwerki sylwestrowe. Ja będę oryginalna, nie będą to fajerwerki w formie dźwiękowej, bo takowych się bardzo boję, ale będą to fajerwerki w formie pisemnej. Mają to do siebie, jak wszystkie fajerwerki, że jedni się ich boją, nie wszystkim się podobają, ale te akurat podobają się mnie zdecydowanie. Kupiliśmy mieszkanie w Tarnowie! Dokładnie w dzielnicy zwanej Mościcami, na wdzięcznej ulicy Kasztanowej. Cichutko, spokojnie, zielono. W starym budownictwie, ale na parterze, bardzo przestronne 57 metrów. No i wiecie jak to jest…Przyjechaliśmy na sylwestra, a kupiliśmy mieszkanie hahaha. W zasadzie jest gotowe do zamieszkania, a jednak musimy tam zrobić poprawki względem naszych planów. Konkretnie, trzeba zlikwidować gaz i złożyć wniosek o zwiększenie mocy przyłączeniowej, zmienić wannę na większą i z drzwiami, odświeżyć jakimś malowankiem i kupić sprzęty agd i meble, a więc do samej przeprowadzki jeszcze chwila. Na to ogłoszenie trafiliśmy przypadkiem, ale coś było w tym domu z samego opisu, zwłaszcza po rozważeniu setek innych w tym mieście od wielomiesięcznego przeglądania, że…No nic, dzwonimy, jedziemy, oglądamy! No i jak pojechalim, jak zmacalim, jak potuptalim, tak się zakochalim! Jest cudowne! No więc jeszcze tylko podpisik za kilka dni u notariusza, tzw. przepisanie wszelakich mediów i wracamy do Malborka, żeby wymówić wynajem i rozpocząć przeprowadzkę. Zapewne na razie z całym dobytkiem na miesiąc, może dwa do domostwa teściów, ale potem, jak wszystko ruszy z kopyta to…Łłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłło!

Wiele miesięcy spędzałam na poznaniu Tarnowa przez internet. Jeszcze więcej miesięcy zajmie mi poznanie go na żywo, ale cieszę się na to. Nie boję się tego wyzwania, przynajmniej jeszcze nie. Nie dociera do mnie jeszcze, że z pomorzanki stałam się…Yyyyy…Małopolanką? 😀 W każdym razie, nie mogę się doczekać poznawania tego miasta, wiążę nadzieję, że może jakoś lepiej działa tam pzn niż w Malborku i stowarzyszenia sportowe, więc może…Może jakieś bieganie, ooo, a może, może jakieś tandemy, a z Tarnowa to blisko do Krakowa, więc może coś tam, może tam gdzieś poszukać pomocy i się zaczepić, może jakieś projekty, warsztaty, cokolwiek, bliżej samodzielności, bo przecież po to to wszystko, a ja bardzo, barrrrrdzo tego chce! Czuję determinację, motywację i chyba nawet desperację, a na pewno dopaminę i adrenalinę odkąd padły słowa – Bierzemy to mieszkanie!

Zatem, po kolejnym długim dniu załatwiania rzeczy wszelakich i różnorakich, żegnam się i do następnego. Pozdrawiamy was i trzymajcie się ciepło.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Trochę rozrywki – Czyli wybraliśmy się do teatru.

"Nieznane, zabierz mnie w nieznane, od szarości codzienności dalej. Na nienznane, zabierz mnie kochany, gdzie się nic nie dzieje zgodnie z planem".

Zacytowany powyżej tekst pochodzi z utworu zespołu Golec Łorkiestra – Nieznane. Jego refren bardzo pasuje do tematyki wpisu, z któym dziś przychodzę. 🙂

Pomyśleliśmy z Michasiem, że skoro koncert nie wypalił, to należałoby spróbować jednak spróbować się rozerwać w swojej okolicy. Granaty ciężko dostać, mango też, więc postanowiliśmy się rozerwać w sposób ukulturalniony i wybrać dostępną formę rozrywki. Jak na zawoładnie, z nieba spadł mail z teatru wybrzerze, gdzie byłam zapisana do newslettera i poinformowano o kolejnym spektaklu z audiodeskrypcją, który miał się odbyć szóstego listopada. Takie spektakle w teatrze wybrzerze w Gdańsku i Sopocie odbywają się co jakiś czas i otrzymywałam powiadomienia już wcześniej, jednak nie było tam żadnych interesujących mnie spektakli z opisu, chociaż z obsady wielokrotnie tak. Tym razem jednak do skrzynki mailowej wpadło coś takiego: Zapraszamy na spektakl z audiodeskrypcją pod tytułem szklana menażeria. Szklana menażeriaw przekładzie Jacka Poniedziałka i adaptacji Bartosza Cwalińskiego, w reżyserii Stanisława Chludzińskiego.
Laura odmawia kontaktu ze światem. Mówi się, że coś jest z nią nie tak. Zamiast rzeczywistości wybiera szklane figurki. Założenia te stworzył Tennessee Williams około 1945 roku. Jednak w naszym spektaklu będziemy wędrować w czasie, próbując znaleźć odpowiedzi na pytania dotyczące inności, relacji rodzinnych, które naznaczają nas na całe życie, a także na to, czym te szklane figurki mogą być dziś. Może serialami, w których zanurzamy się okryci szczelnie kocem?
Odpowiedzi na te pytania poszukają bardzo młodzi twórcy.
Adaptacją tekstu Szklana menażeria na podstawie dramatu Tennessee Williamsa w przekładzie Jacka Poniedziałka zajmie się Bartosz Cwaliński. Reżyseruje Stanisław Chludziński, i będzie to jego dyplom reżyserski. Scenografia i kostiumy: Kalina Gałecka. Reżyseria światła: Monika Stolarska. Muzyka, video: Nikodem Dybiński.
Wystąpią: Anna Kociarz, Karolina Kowalska, Piotr Chys, Paweł Pogorzałek.
Przed spektaklem zapraszamy również na spacer sensoryczny, podczas którego będziemy mogli dotknąć elementów scenografii oraz rekwizytów.
Łeeeeee tam, lepiej by było dotknąć panów aktorów he he he he he 😛 szczególnie tego jednego, o niskim głosie. Ktooo to słyszał żeby coooś ciekaweeego było w macaaaaniu scenograaaafii spektaaaaklu ktooo! 😀 ale coooo ja moooogę, jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma, proszę ja państwa. No więc małżonek się zgodził, troszkę pomarudził, że łeeee koszuuula, łeeee na gallooowo, a którą tą koszuuulę wziąć jeeeeeju jeeeeju jeeeeju. Jednak najlepsze założenie jakie mój małżonek może założyć w życiu, że trzeba robić co małżonka chce 😀 i na co ma ochotę. 😀 😀 😀 bo nic memu mężowi nie sprawia takiej przyjemności, jak sprawianie przyjemności małżonce, o tak!

Zapisaliśmy się tydzień przed spektaklem i zaraz po zapisach zaczęliśmy przyrządzać kolejny, smakowity eliksir samodzielnościowy. Mimo, że bilety były darmowe dla osób z niepełnosprawnością wzroku oraz ich opiekunów, postanowiliśmy rzucić sobie wyzwanie i pojechać do Sopotu samodzielnie. No prawie, z użyciem taksóweczki z racji, że autobusy praktycznie nie istnieją i z pomocy asysty w obrębie dworców, ponieważ sam spektakl miał odbyć się o godzinie dziewiętnastej, ale jak wiadomo, braliśmy jeszcze pod uwagę spacer sensoryczny o godzinie 17.30, więc trzeba było wyjechać odpowiednio wcześnie, żeby uniknąć ewentualnych rzeczy, które w samodzielnym podróżowaniu mogą się zdarzyć, wiadomka, opóźnienia, błądzenie i tak dalej. Wszystko jednak poszło bardzo sprawnie, przynajmniej w jedną stronę, asysty zadziałały prawidłowo, eliksir samodzielnościowy pity w małych dawkach przez cały tydzień zadziałał profesjonalnie. Jak go sporządzić? To proste. Do szklanki o pojemności 250 ml wrzucić trochę pozytywnego nastawienia, wrzucić na luz, koniecznie unikać co będzie jeśli, ale jak jednak nie, do tego dorzucić szczyptę odwagi. Ludzka pomoc i nawigacja również. Tak więc przed spektaklem udaliśmy się jeszcze do włoskiej knajpki, żeby zjeść obiadokolację, skoro romantyczny wypad we dwoje, trzeba romantycznie zjeść we dwoje w klimatach ciepło brzmiącego jazziku. Z pewnością proste w tym wyzwaniu było to, że wszystko było bardzo blisko siebie i w niedużej odległości od dworca, ale kto o tym wiedział, he he, my nie, więc to odkrywanie i eksplorowanie sprawiło nam niesamowitą przyjemność. Cieszę się, że nabieramy odwagi na takie spontany i chciałabym mieszkać w mieście, gdzie będzie to prostrze i nie będzie wymagało podróży międzymiastowych, daj Boże w przyszłym roku. Nie wiem czy zazdroszczę ludziom, którzy na takie spontany mają ochotę często i odwagę, może trochę tak. Cóż, nie każdy się z tym rodzi, ale każdy powinien to chyba ćwiczyć. Kilka egzaminów już za nami, ale ten uważam za wyjątkowo przyjemny i udany, może wykreślając to, że jednak lepiej o wieczornych porach jeździć na takie spektakle latem, bo cieplej, bo przyjemniej, bo jasno, bo ludzi więcej, a w razie jak pociąg się spóźni i nocą zajedziesz do miasta, to może zastaniesz taksówkę na postoju przed północą, chociaż nie, bo to pewnie zależy od miasta, które musi się rozwijać, a nie zwijać. W każdym razie, całkiem dobrze, że jest jeszcze korporacja, jedna i jedyna, która odbiera nawet w nocy i bezpiecznie przedostaliśmy się do domu.

Nie wiem czy pominąć fakt, że jak można było się spodziewać, osoby niewidome i słabowidzące zajmowały większość miejsc na widowni wraz z opiekunami, wszyscy w wieku…Jak to zwykle bywa, pozostawmy bez komentarza, nie wliczając kilku wyjąteczków. Obsługa widowni profesjonalna, pomogła zająć miejsca i rozdała radiowe odbiorniki dla audiodeskrypcji. Audiodeskrypcja na żywo to coś fajnego, na jakość osprzętowania nie śmiałabym narzekać, bo ważne, że w ogóle mieliśmy okazję skorzystać z takiego udogodnienia jak audiodeskrypcja w teatrze. Pan w reżyserce miał chyba ciut za głośno mikrofon, co i tak nic nie zmieniło, kiedy w pewnym momencie spektaklu rozbrzmiała muzyka o głośniści 200% normy, więc w lewym uchu pan z reżyserki, którego nie słyszałam, a do prawego mój osobisty audiodeskryptor mąż, który pana słyszał i podrzucał mi przez cały utwór: Tańczy na stoleeeee! Rzuca poduszkamiiiii! Na temat poprzedniego spektaklu uczestnicy bardzo narzekali, że audiodeskrypcja wcinała się aktorom w słowa, widzący opiekunowie mieli problem, żeby złapać o co chodzi w całym spektaklu. Na szczęście tutaj pan spisał się doskonale i bywały momenty, że kiedy zaczynał nakładać się aktorom na słowa, przerywał w połowie zdania i skończył chwilę potem, mnie to nie przeszkadzało. Zastanawiałam się tylko, dlaczego chwilami oddychał strasznie głośno i szybko przez nos…:D

Czy dam radę zrecenzować sam spektakl…Nie wiem, ale się postaram. Zacznę od tego, że mam wrażenie, że sam spektakl nieprzypadkowo pokazany był grupie osób niepełnosprawnych, albo to moja nadinterpretacja. W kilku bohaterach znalazłam podobieństwo na przykład do mojej matki, do kilku znajomych, a nawet do siebie, sprzed diametralnej zmiany życia.
W spektaklu szklana menażeria bierze udział czterech bohaterów, ale w trzech czwartych skupia się na trzech, czyli na rodzinie, o której opowiada. Pojawiają się również nawiązania do ojca rodziny, po którym został tylko portret na ścianie. W spektaklu przedstawiona jest rodzina składająca się z trzech osób. Matki – Amandy, córki – Laury, która jest główną bohaterką dramatu i syna – Toma, który całą tę historię opowiada w formie retrospekcji jako narrator. Rodzina przedstawiona jest jako niezdrowa i zaburzona komórka społeczna, w której relacje są bardzo złe.
Amanda jest matką bardzo apodyktyczną. Nie obchodzą ją potrzeby jej własnych dzieci, w zasadzie to nie daje im możliwości dojść do słowa w burzliwych dyskusjach, co rodzi kolejne konflikty. Sprawia wrażenie niedojrzałej, jak gdyby zatrzymała się w wieku nastolatki, wielokrotnie do tego nawiązując i wspominając ten czas. Wydaje się, że bardzo zmaga się z rolami, które przyniosło jej życie, w szczególności z rolą matki odnosząc w niej większe, lub mniejsze sukcesy, jednak nie może być inaczej, ponieważ wewnętrznie nigdy nie przestała czuć się dziewczyną.
Laura jest bardzo nieśmiała i zmaga się z jakąś postacią choroby psychicznej. Cierpi na nerwicę, w kółko ogląda te same bajki i słucha tej samej muzyki. Niczym skarb pielęgnuje tamagothi wierząc, że w tych maleńkich pudełeczkach kryją się prawdziwe zwierzęta. Tamagothi to tytułowe figurki ze szklanej menażerii. Często nie ma kontroli nad tym co robi. Mimo wszystko jest bardzo wrażliwa i na swój sposób próbuje nawet załagodzić spór brata i matki. Laura jest kukłą w rękach Amandy, która moim zdaniem, nigdy nie pogodziła się z innościami swojej córki i za wszelką cenę stara się gdzieś to ukryć.
Tom wyraźnie nie radzi sobie z trudnymi relacjami w rodzinie. W pewnym sensie, też jest obciążony psychicznie przez rodzinne złe relacje. Pisze wiersze, lubi to robić, chyba nawet dobrze mu to wychodzi, ponieważ dzięki temu ma szansę wyjechać. Rzecz tak cenna jak pisanie wierszy dla Toma, niejednokrotnie jest powodem do kpin Amandy. Jest jedynym członkiem rodziny, który pracuje i ją utrzymuje i próbuje radzić sobie z trudną sytuacją uciekając w alkohol i imprezy w pobliskim klubie mówiąc, że chodzi do kina. Matka i siostra zdają się wiedzieć i widzieć, że Tom jest nie tylko nieszczęśliwy, ale że codziennie je okłamuje w sprawie tego kina chociażby.
Wreszcie jim, który na scenie pojawia się jako ostatni bohater. To przyjaciel Toma i była miłość Laury z liceum. Sprowadzony do domu przez Toma na prośbę matki w zamiarze zeswatania go z Laurą. Wydaje mi się, że Tom upatruje też nadzieję na lepsze życie dla siebie i możliwość ucieczki, gdy tylko znajdzie się nowy opiekun dla matki i siostry. Jim jest szarmancki, miły i na początku nie domyśla się w jakim celu został ściągnięty na uroczystą kolację. Wszystko zmienia się, gdy z Laurą zostają sam na sam. Myślę, że Jim niesie przekaz, którego wielu osobom niepełnosprawnym często brakuje, wpędzając nas w kompleksy, zaburzając poczucie własnej wartości chociażby. Jim stara się cierpliwie wytłumaczyć, że każda inność jest wyjątkowa, każdy z nas mimo inności jest wyjątkowy, a wszystko to ma prawo bytu, istnienia i wystarczy tylko uwierzyć w to, że to nic złego, iść do przodu i nie zatrzymywać się na etapie bycia dzieckiem, jak Laura. Moim Jimem jest mój mąż, przynajmniej pewną jego częścią, bo ten bohater jest również poraz kolejny, jak możemy się przekonać, częścią dramatu Laury i całej rodziny.

Częściowo to spektakl o nadziei, żebyśmy starali się brać wszystko co najlepsze, nawet z tych złych momentów, które dzieją się w naszym dzieciństwie i wczesnym dojrzewaniu i każdych innych z późniejszego życia. Konteksty, do których spektakl się odwołuje to konteksty wczesnego dzieciństwa z lat dwutysięcznych, może nawet lat dziewięćdziesiątych. Przez to jak bohaterowie są ukazani bardzo łatwo możemy sobiez dać sprawę, że zagnieżdżanie się na stałę we wspomnieniach, w działaniach powoduje brak progresu i niełatwo się potem wydostać z takiej komfortowej, wypracowanej przestrzeni.

Spektakl gorąco polecam, chociaż pewnie w zależności od miasta i teatru jest inaczej wyreżyserowany. Tymczasem do następnego.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Co u nas

Dzień dobry! Wieczór! Państwu!

Co to się dzieje proszę ja was na tym świecie…Wojny same, nieszczęścia same…Nic dobrego! Jesień idzie, wiecie? Mobilizacji mi brak do wielu rzeczy, wiecie? Miały być placki ziemniaczane, miało być w końcu to pierwsze ciasto pieczone i co? I co? I co? Miało być to wszystko nagrane, miał być kolejny audio bloguś, i co? I co? I co? Katarzyna spierdoliła się sakramentalnie w dół lenistwa czy co…Przyjaciel mój najserdeczniejszy, którego z tego miejsca pozdrawiam Arkadiusza chyba ma na mnie wpływ. On zawsze mówił, ja leniwy, mnie się nie chce, no ale bym chciał tak jak ty, ale mnie się nie chce…No i mnie się zniechciało…Zatem teraz proszę o jakieś zaprzyjaźnienie się z kimś sprzątalniczo gotowalniczym, bo…O zgrozo, sprzątalnictwo w tym domu też odbywa się raz w tygodniu. Zwłaszcza po ostatnim razie, kiedy to dniem pięknem wrześniowem, wybebeszyłam wszystkie szafki i szuflady i wszystko wymyłam na mokro, sucho i słodko pierdąco, a potem na powrót ułożyłam na swoich miejscach. No i odkąd zakupiłam ulubione detergenisze, żele do kąpieli, szampony i inne chemi w ilościach magazynowych, żeby nie mieć jeszcze więcej miejsca w kawalerce, wszak to się wszystko używa nie wiadomo kiedy, to miejsce znowu szybko się zrobi.

Niestety zdemotywował mnie do tego wszystkiego fakt, o którym zapewne nie powinno się mówić publicznie, bo takie rzeczy powinny zostać w domu. To że ludzi to już nie obowiązuje, bo jakieś tam obostrzenia się skończyły, a Krakeny nadal dopadają, to nie dotyczy tajemnic małżeńskich, z nimi nadal powinno być tak…#zostań w domu! No ale wiecie że ja…To taka trochę znana z bezpośredniości jestem i nie szanuję tego, że mój małżonek jest introwertykiem i swojej prywatności strzeże jak skarbu w portkach…Co mnie to…To dotyczy nas oboje! Mam prawo mówić o tym co mnie boli! Muszę się komuś wyżalić, a gdzie mam to zrobić. Przyjaciółki istnieją tylko w polsacie, a ja mam tego żałosnego bloga…No więc…Z żalem stwierdzam. Po kilku miesiącach cudownego pożycia małżeńskiego…Jest ta trzecia. Małżonek wcale się z tym nie kryje…Ba! Nawet w czasie naszego bycia razem bywały już jakieś inne, nawet tu u nas w domu…Tylko że ja, głupia ja, zaślepiona w prawdziwą miłość, nie miałam pojęcia, że kocha nie tylko mnie…Pamiętacie jak się tu o tym rozpisywałam. Ostatnio przyszedł z tą trzecią facet, ale akurat wychodziłam z domu, to się nie zagłębiałam. Boooże! Słuchajcie, co ja miałam wieczorem! Jak ona bosko pachnie…Kurwa mać, a jaki ma poślizg! No takie coś to kilka razy po ślubie słyszałam…O tamtej z kolei słyszałam, że ma konsystencje majonezu…Ale myślałam wiecie…Że to tylko żart, no przecież, myślę sobie, chyba się nie obmacują…To znaczy…No brałam pod uwagę, że on je trochę tak…No bo to włoszki, czego zapomniałam nadmienić. Co najciekawsze, jej imie zaczyna się na a i kończy się na a…A nie, bo to chyba każde damskie…No w każdym razie…O tym, że ją kocha powiedział mi w łazience. Stanął tak przed lustrem, przed tą naszą malutką umywalką, zmoczył pędzel…Bez tego ponoć nie jest mokry, psia jego mać i mówi:
– Zajebista jest ta Artigiana! Najlepsza jaką miałem! Pobiła nawet Los jabones de Joserre. Najlepsze mydło do golenia jakie miałem! Kiciusiu! Jak to pachnie pięknie!
Ha! Ha! Ha! Ha! Mmmmmmammm wasssss! Czytaliście ten akapit do tego momentu z rumieńcami na twarzy? He! He! He! He! Tak, otóż pisałam kiedyś, w którymś z prehistorycznych wpisów, że mój mężuś kupił sobie mydło do golenia, które śmierdzi maściami babci Heni co najmniej, więc skoro się kończyło, postanowił zamówić nowe. Oficine artigiana Milano. Dla mnie pachnie to iście świątecznie, bo to ma zapach, takich…Świeżych pomarańczy i mandarynek…Sama nie wiem, woda po goleniu jest w zestawie…o, wiem, trochę miodu tam w tych zapachach jest…Czegoś owocowego…Podoba mi się, ale kojarzy mi się jednak ze świętami. 😀 wszak Michał ostatnio sobie pozwolił na małe zakupy kosmetykowe goleniowe i cieszył się jak mały bąbelek, odkrywając zapachy kremów, wody po goleniu, mydeł i tak dalej. Tylko dama tego domu, zdeklarowana miłośniczka perfum, bieduje o dwóch butelkach avvonowskiego today, xd, bo teraz w pierwszej kolejności dba się o męża, a mąż perfum ma ze 4. W tym miesiącu pragnę sobie coś kupić, żeby zapełnić szafeczkę, tylko nie wiem na co się zdecydować ze swoich ulubionych zapachów. Chciałam spróbować jeden zapach z książki, ale jak będzie nietrafiony to szkoooda wyrzucić.

Z nowości! Rzuciłam palenie! Idzie drugi miesiąc. Bez tabletek, w sumie to trochę za namową ginekologa, bo jak okazało się, że moja wrodzona ektopia w macicy to nic groźnego dla planowanej w przyszłości ciąży i cytologia nie wykazała nic złego, nic z nią nie robimy, no to rzuciłam. No skoro udało się bez tabletek, na słowo honoru, to albo jestem nienormalna, albo mam mega silną wolę, albo nie byłam tak uzależniona. Małżonek popala, choć obiecał, że jak ja rzucę, to on też, wcześniej palił, bo ja też…Ta, ta, ta…Śliwki w łóżku rosną xd. W ostatnim czasie też sporo czytam, serialuje i popmunduje…Podoba mi się odgrywanie ról z zagraniczniakami. Szkolące językowo, nie powiem. 😛

No a w lipcu było tak:
– Kurde! Tak mi się nudzi! Tak ten Malbork czeźnie! Wszystko w nim się zamyka, same nieszczęścia i wypadki, nic się tu nie dzieje! Jestem tak spragniona uczestniczenia w wydarzeniach kulturalnych, że poszłabym nawet na Ironmaiden, a przecież takiej muzyki nie cierpię!
– Tak? Dobra! Nie ma sprawy! Oooo! Słuchaaaj! Bo w Łodzi, 25 października jest koncert – Within temptation, idziemy?
– Nooo peeeeewnie! Nawet ich lubię, nawet coś tam znam, a że w sumie nigdy na tak dużym wydarzeniu, w takiej atlas arenie z prawdziwego zdarzenia nie byłam, idziemy! Jaram się jak świeczka na torcie!
– Dobra, to się zapytaj innych czy chcą, jak się zgodzą to jedziemy!
No i inni się zgodzili, no i zebraliśmy się, żeby wspólnie wybrać apartament na noclegi…No i wszystko drogie, drogie, drogie…Ooooo! Jest jeden tani…Ale dlaczego on taki tani? Nie wiem, ale jak chcecie, to zadzwonię do pana i się zapytam…No dobra!
– Dzień dobry, ja w sprawie rezerwacji apartamentu na ulicy takiej i takiej.
– A to proszę dzwonić do męża, bo to on się tym zajmuję, już podaję numer…
– Dzień dobry panu, żona podała mi do pana numer. Proszę pana, ja w sprawie rezerwacji apartamentu przy…Proszę pana, ja mam pytanie, czemu u pana jest tak tanio? Co wy tam…Ręczników nie macie? Wody, czy czego?
– Ochhh niee, droga pani, wszystko jest, jak najbardziej, tylko trafiła pani na promocję, bo to świeżo otworzony apartament i akurat w tych dniach po prostu mamy promocję. W przeddzień wyjazdu proszę do mnie zadzwonić, przekażę instrukcje jak otworzyć bramę i podam kod do budynku.
– Ojej, dotykowe domofony…Wie pan, nie lubimy tego…Delikatnie mówiąc, większość z nas ma znaczne problemy ze wzrokiem i…Czy nie dałoby się tego inaczej rozwiązać?
– Ależ…Oczywiście że by się dało. Przywiozę manualne klucze…A czy skoro macie państwo problem ze wzrokiem to…Dacie sobie radę po schodach? To jest na trzecim piętrze…
– Tak tak, z tym nie będzie problemu.
– W porządku, zatem do usłyszenia w przeddzień wyjazdu.
Jest 18 października. Godziny wieczorne. Kładę się do łóżka i czuję, że rano to chyba nie wstanę, jak go doczekam. Dziwny ból mięśni, pleców…Ale z czego? Przecież ostatni tydzień spędziłam trenując opierdalactwo w domu. Godzina czwarta nad ranem…Gorączkę można mierzyć termometrem zewnętrznow-wewnętrznym solis najprawdopodobniej i tak przez niemal weekend cały. Jest 21 października. Po gorączce zostało osłabienie i kaszel, który trzęsie całym blokiem. Grupka niewidomych i…Septymka, a nie…I…Szeleczka zebrała się żeby obgadać jeszcze wyjazd i okazuje się, że nagle zaczynają się schody.
– No bo wiecie…No bo ten koncert…To ja nie wiem, czy, my, kurwa, damy se tam radę nie?
– W sensie?
– No, w sensie…10000 ludzi i my…Jak oni nas tam stratują…Jak nikt nam tam nie pomoże…Jak my znajdziemy swoje miejsce…Jak my znajdziemy tam wejście, przecież jest ich tam tyle…Mogliśmy najpierw zadzwonić i się zapytać czy nam ktoś tam pomoże…Przecież jedna słabowidząca osoba nie ogarnie aż trzech niewidomych w takim tłumie. Kurde, a to tak daleko z apartamentu, który wynajmujemy, koncert o 21, a przecież już ciemno, a jeszcze trzeba wrócić…
Słowem, ojej…Obudzili się…Zaczęli myśleć za późno i brać siły na zamiary, za późno, już dawno ustalili, że nie grają super bohaterów, którzy lubią pisać, że to do zrobienia i wszystko się da. 😀 tylko że tak czy siak, trochę się wkurzyli, bo przecież czekali na to tyle miesięcy i w tym wszystkim, tak jakby…Trochę…Zapomnieli o logistyce zaplanowania tła tego wydarzenia? Bardzo chcieli spędzić ten wyjazd inaczej niż wszystkie inne. W atlas arenie niemiły pan z portierni oburzył się mówiąc im, że dlaczego, na Boga! Oni w ogóle kupili bilety bez opiekunów! Jak niby poradzą sobie z dojazdem do samego obiektu atlas areny i będą potrzebowali pomocy tylko w środku. Sam obiekt jest owszem dostępny dla niepełnosprawnych, ale na wózkach. Zaprojektowano podjazdy do każdego z wejść, niskie blaty w szatniach i odpowiednio wyposażone toalety. A niewidomi…No cóż…Nie mają nikogo, kto by pomógł im zająć swoje miejsca, ewentualnie mogą uczulić kogoś z zewnętrznej firmy ochroniarskiej, ale to proszą żeby zadzwonić w dzień koncertu i się przypomnieć. No więc zrezygnowani własną głupotą i…Tym że w szeroko rozumianej dostępności niewidomi jak zwykle na śmietnik…Żywek na prezydenta…Zdecydowali się sprzedać bilety i pójść po prostu do kina i przetestować aplikację kino dostępne. Jest 22 października. Prawie wyleczona, nabieram sił po chorobie, biorąc wszelakie specyfiki na kaszel, które ni ho ho nie pomagają. Około 13.30 z okolic kuchni wydobywa się jakiś dziwny dźwięk. Jak tak odtwarzam go w pamięci, to tak jakby szukać stacji radiowej w starym, szumiącym odbiorniku. Przez kilka sekund lokalizujemy źródło dźwięku…Może to jednak zza okna? Michał podrywa się pierwszy myśląc, że to może ekspres się pali, albo mikrofala. To co się okazało, przeszło najśmielsze oczekiwania średnio samodzielnego niewidomego! Spod zlewu, z prędkością nie wiem jaką, ale w tempie ekspresowym wydostawała się gorąca woda. Strzelił jakiś wężyk. Rozczochrana, w piżamie, na bosaka, pierwsze co zrobiłam, to wyleciałam z domu w poszukiwaniu pomocy u sąsiadów. Jednak jak można się spodziewać, nikt nie otworzył na naszym piętrze, wszyscy w pracy, a z domu straszne krzyki.
– Noooo nieee! Kuuurwaaaaa! Zaleje sąsiadów! Ja pierdoooleee! Gdzie ten zawór!
Nie znalazłszy pomocy, powróciłam do domu, chcąc jakoś pomóc Michałowi, któremu udało się znaleźć i zakręcić zawór od ciepłej wody, a znaleźć go było nie łatwo, bo jest umiejscowiony za deską. Jeden zawór idzie do boku, drugi do dołu, dziko tu jest wiele rzeczy zrobionych. Trzęsłam się jak w febrze, kiedy stałam w tej wodzie i stwierdziłam, że jest bardzo dużo wody i już kapcie mam całe mokre. Dopiero trzeźwiący głos Michała:
– Naprawdę kapcie to jest teraz twój probleem? Dawaj szmaty pomóż mi! Zbieraj tą wodę!
No i rzeczywiście, wyjęłam niemal wszystkie ręczniki jakie w domu były, przedtem dzwoniąc po pomoc do rodzinnego domu i informując właściciela mieszkania o zdarzeniu. Wychodziłam z domu, woda była w kuchni, wróciłam po minucie, woda płynęła już przez pokój, więc przyszło mi na myśl, że, Michaś, kable, routery…
– Kurwa mać to co mam robić! Wodę zbierać czy kable odłączać! Już idę!
Napięcie działało na nas chyba w równym stopniu, ale wtedy pomyślałam sobie, że dopiero martwiłam się, kto pomoże na koncercie w atlas arenie, kiedy zalaliśmy prawie sąsiadów i gdyby nie to, że Michał wie co, jak i gdzie, że jakkolwiek przytomność umysłu zachował, a nie każdy potrafi tak działać…No ja na przykład bym nie wiedziała jak i gdzie…A nikt mi nie otworzył…Szczęście, że szybko udało się to zakręcić i do zalania nie doszło, że nic się w zasadzie…Nie stało. Szkoda nawet mówić o tym, że po wejściu rodziców do domu, którzy mieli przyjść z odsieczą usłyszeliśmy tylko: Czego to w zasadzie panikować. Zakręcona woda, no i dobra, pozbieraliście, no i dobra, właściciel wężyk niech wymieni, przecież to nie z waszej winy, no i dobra, sąsiadów nie zalaliście, no i dobra. Wieczorem na domiar złego okazuje się, że właściciel, który rano obiecał, że oddzwoni wieczorem i dogada szczegóły w sprawie kluczy, nie oddzwonił. No więc po tych wszystkich nieszczęściach zaczynamy schizować, że może to jednak przestroga, może lepiej nie jechać, może coś się wydarzy, a może to oszust, kasę za rezerwację zgarnął i ma w dupie, a może jednak zapomniał…Sprawdzimy rano. Jest 23 października. Rano mogę ledwo mówić, kaszleć nie przestaję. Pan właściciel od łuckiego apartamentu nadal nie oddzwania, nie odpisuje na smsy czterem osobom. No jak nic, oszust, kasę wziął…
– Ale czekajcie, bo ja mam jeszcze w historii numer do żony, co się tym nie zajmuje, co mi numer do męża podała.
Pani żona nie wiedziała gdzie jest mąż, wyszedł rano z domu, nie ona nie wie co się z nim dzieje, ale zadzwoni i spróbuje wyjaśnić o co chodzi. Po telefonie od pani żony, pan mąż raczy oddzwonić i z oburzeniem w głosie:
Ale o co pani ma do mnie pretensje? Miałem wczoraj zadzwonić, ale zapomniałem.
Faktycznie, o co pani ma pretensje, o te połączenia i smsy od czterech osób? Można pominąć xd. Klucze będą, odbierze je osoba, która już czeka w Łodzi i sprawdzi warunki, o godzinie 15. Ufff, no chociaż jest jasne, że możemy jechać…Chyba…przynajmniej nie będziemy musieli spać na dworcu, albo wracać po nocy…Albo w ogóle nie jechać. Klucze odebrane, warunki sprawdzone. Na pierwszy rzut oka, wszystko ok.
– Tylko klamka z drzwi łazienki wypada, ale to nowy wyremontowany apartament w starej kamienicy. Jak sama nazwa wskazuje, historical rezident? Wszystko regipsowe, nawet ścianka na środku i na niej wisi telewizor. Ooo, jedna sypialnia wygląda jak szafa, dosłownie, drzwi ma jak do szafy, w środku kotara i łóżko…Aaaa i półeczka z regipsu.
Takie to rewelacje dolatywały do nas w pociągu przed samą Łodzią. Jakże ci ludzie nie pouciekali, kiedy trzęsłam od kaszlu najpierw pociągami, a potem całą kamienicą historical rezidenta? Xd, a wieczorem okazało się, że najlepiej będzie jak będę szeptać. Na szczęście w następnych dniach okazało się, że naproxen w połączeniu z sal-ems około 2, 3 razy dziennie zdziałał cuda. Co prawda łóżko mnie za bardzo ciągnęło i nie wykonaliśmy niczego z zaplanowanych rzeczy, a mój kraken, bo to chyba to mnie dopadło, przeszedł na biednego Kiciusia i Skydusia, chociaż Kiciuś to i tak trzyma się najlepiej, zważając, że choruję już od zeszłego weekendu.

Droga powrotna na dworzec boltem, z ponurą Agnieszką była o tyle ciężka, że panowała tak głucha cisza, że chyba nikt nie oddychał a mnie się tak strasznie chciało…Kaszleć! Piętnaście minut męczarni…Zdecydowanie wolałam półgodzinną podróż z panem Adamem w największych korkach, narzekającym tylko na nasz kraj, takim zdepresjonowanym chyba i takim, co chyba nie widzi ani jednego pozytywu nigdzie xd. Bardzo ciekawych jegomości mieliśmy za sobą w drodze powrotnej z Łodzi. Dosiedli się ów panowie na wschodniej i ciężko przytoczyć wszystko to, co sprawiało, że musiałam się postarać nie trząść kolejnym pociągiem przez kaszel, ale się postaram.
– Ty, słuchaj, a ten Marek to już jest po operacji tej prostaty?
– Nie wiem, chyba tak, a co? W zeszły weekend miał.
– Aaa, nieee, to na pewno jest, przecież oni po takiej operacji to chyba tylko dzień trzymają teraz. Dzwoń do niego.
– Halo? Marek? Jak tam zdrówko?
– Nooo dobrze, niedługo wracam do pracy, jestem już tydzień po zabiegu, ale po samej operacji miałem mega problemy jelitowe, bo mnie tym, robotem, davinchim operowali, mówię wam, co przeżyłem…
– Rany boskie! Rany boskie!
– A jaki miałeś wskaźnik Psa?
– 7.
– Ahaaa, słuchaj, kończymy, bo tu zasięg rwie, zdrówka, trzymaj się.
– Ty! No to chyba coś jest nie tak! Ja Psa mam 10 i nie kładę się na stół. Normalnie sikam, pierdolę się i wszystko…
– Słuchaj, a masz coś do jedzenia? Jakiś tam kawałek jedzenia, muszę coś do mordy włożyć, bo potem jak będziemy na molo to się urżniemy, przedtem kupimy wódkę i popitę.
– No mam, golonka, jajka, kurczak ala devolaille.
– Aaaa wszystko jedno, muszę coś hapnąć, te jajka to mi zostaw, o drugiej w nocy muszę coś jeść. A nie ma tu wagonu restauracyjnego?
– Nie wiem, chyba jest.
– Szanowni państwo, informujemy, że na odcinku Warszawa – Ciechanów, będzie można skorzystać z usługi gastronomicznej mini bar.
– Aaaa, widzisz, nooo, to jak ten wózek pojedzie to na pewno powiedzą o tym wagonie restauracyjnym. A koniecznie, koniecznie powiedz Markowi, że wynająłem grand hotel w Sopocie i nie dziadowałem. Wiesz, bo ja strasznie nie lubię dziadowania. Jestem sędzią i bardzo zamożnym człowiekiem rozumiesz…Ten mój przyjaciel rozumiesz ze studiów wieloletni ma żonę. Oboje chorzy na kręgosłup, ona na kolanach podłogę myje, sprząta, rozumiesz, no nie wiem! Sprzedaliby ten obraz Matejki to by mieli na ostatnie dostatnie i godne życie. Wszystko kupują po przecenach, jakieś kurwa resztki jedzeniowe wręcz, no nie to co ja, koło mnie jest sklep, delikatesy mięsne. Chuj, trochę drogo, ale w dupie to w sumie mam, stać mnie. No i wiesz, jeszcze ci powiem o takiej mojej znajomej, z kolei ona jest tak pazerna na pieniądze, nie chce testamentu spisać, ma kochanka, zabiera ją teraz na maltę, cholera wie…Może chce się dobrać do jej własności. Ja mu mówiłem, żeby ją przycisnął, ale cooo ty, jej się nie da. Może on na tej malcie coś jej zrobi.
– Eee, to lepiej niech na Kostarykę polecą jakby miał jej coś zrobić, tam to normalne jest.
– Ooooo staaaary! Pooo co latać za granicę, przydusić babę poduszką, budzik trochę cofnąć, zadzwonić na pogotowie i już! A najlepiej to w styczniu okno otworzyć i gotowe! Śmierć przez zapalenie płuc. Jeszcze słuchaj miałem taką sytuację, że dwaj moi znajomi lekarze, mieli syna, co mieszkał za granicą, bardzo bogaty też był. Ten lekarz zmarł, a żona się załamała, z nerwów raka płuc dostała i w pół roku się zawinęła rozumiesz. A mieli tam takiego kolegę ich syna, co go traktowali jak przybranego syna, on po ich śmierci się tym domem opiekował, klucze miał i dzwoni do mnie pewnego dnia taki roztrzęsiony, że co on ma zrobić, bo tam w sejfie tyle pieniędzy i kosztowności, a on nie wie, czy rodzony syn o tym wie, on by to wziął, ale się boi. No to mówię mu, kurwa, żeby sobie ten spadek zawłaszczył, nie wiem na co czeka, kazałem mu wziąć wór, spakować to wszystko i spierdalać, no i wyobraź sobie, posłuchał mnie. Dzięki temu zamienił mieszkanie z 36 metrów na 56.

Sama już nie pamiętam co to za kocopoły pan sędzia opowiadał jeszcze, ale głównie to on właśnie rozmawiał, ten drugi pan mu tylko przytakiwał. W międzyczasie otworzyli smaczne piwko i zagryzali golonkę, narzekali na to, że pociąg się wlecze, wywnioskowałam z ich rozmowy, że sędzia miał coś koło miliona, czy mniej na koncie, zresztą bardzo głośno o tym mówił, więc nie wiem czemu nie pojechali pendolino xd. W każdym razie narobiło mnie się w pliku sześć stron i zakańczam ten przydługi wpis, po tak długiej nieobecności, idę brać leki i do kąpieli. Moim towarzyszom z Łodzi dzięki za fajnych kilka dni i następnym razem lepiej to obmyślimy, jeszcze nie jeden koncert/kabaret/kino/wyjście do parku przed nami.

Kategorie
Ulubione utwory i ukochane covery Wpisy tekstowe

Wpadło mnie w ucho 3

O tym chciałam sobie zrobić dłuższy przemyśleniowy wpis, ale po trzech dniach sprzątalnicta, gotowalnictwa, zatokowego męczennictwa, no nie rozwinę się zbytnio. Jednak to trzecie, co mnie przyciągnęło jakąś harmoniką, ulubioną tonacją i bądź co bądź wokalem, to już kompletnie, denaturalnie nie mój styl muzyki, ale zapoznałam się z całą twórczością Oli i z wywiadami poza twórczością też…Ciężko by mi było się wypowiedzieć co sądzę o jej tekstach, ale muzyka i jej wokal do mnie trafia, tylko nadal bardzo, bardzo żal mi, że mając takie wykształcenie muzyczne, nie próbuje się sprawdzić w innym gatunku muzycznym.

Kategorie
Ulubione utwory i ukochane covery Wpisy tekstowe

Wpadło mnie w ucho 2

Lubię takie molowe, molowiuchne, molowiuchniuchniusieńkie, nawet bardziej i nie mam pojęcia od jakich harmonicznych, tonacji, wokali zależy, że akurat to mnie się spodoba i zlonduje na playliście, ale to oznacza tylko tyle, nigdy nie mów nigdy i nigdy nie mów, że kogoś nie lubisz za wokal, za plecy po których się wspiął na muzyczną scenę.

Kategorie
Ulubione utwory i ukochane covery Wpisy tekstowe

Wpadło mnie w ucho :D

Proszą i proszą o nowy wpis, ale na razie ni ma, bo ni ma, możliwe, że nadejdzie. No więc w przerwie od wpisowania, kiedy to postanoiłam sobie zapalić zatoki, czy tam coś, tak mnie wchodził alan walker po ibupromie zatoki, tak, że nie wiem czemu, wszak to nie do końca coś, co lubię, ale poleciało to i nie tylko to, ale to było faaaajne. Tak mnie się, z jesienią, z tym ciepłym i pachnącym, wysprzątanym domeczkiem, tak mnie się…O tak!

Kategorie
Wpisy tekstowe

Co tam u nas.

Na początek, coś miłego, smacznego pewnie nie dla każdego, bo mój mężuś zje, ale żeby znowu to był cud i miód dla niego, to nie.
Szpinaczek podsmażyć z czosneczkiem na masełku, do tego pieczareczka, sos najlepiej cztery sery…Iiiiiii, można to wspaniale wymieszać z uprzednio ugotowanym makaronem. Ja nie wiem co jest, może to włoskie korzenie jakieś, może to, że makaron robi się szybko, łatwo, przyjemnie i smacznie na wszelakie sposoby, to w naszym domu króluje bardzo często. Makaron z kurczakiem w sosie, makaron z mięskiem mielonym w sosie bolońskim, makaron z piersią indyka w sosie, pomidorowa z makaronem, rosół z makaronem…No czasem z ryżem te drugie dania robimy. Zdarza się pieczony kurczaczek z frytkami, ziemniaczkami, lub kulkami ziemniaczanymi i surówkami. W sumie tak sobie myślę, że jeszcze rok temu to chciałam być bohaterem w kuchni i robić to, co u mnie w domu gotowano, bo mi się wydawało, nie wiedzieć czemu mi się tak wydawało, wszak stan umysłu nie jest określony żadnym stopniem warunkującym do pobierania większych świadczeń z tego tytułu…No ale co ja tam…Aaaa, no więc wydawało mi się, że tak powinno być, że też będę robić te wszystkie placki ziemniaczane, dewolaje, zrazy, naleśniki, bigosy na krótko, na długo, na kwaśno, na słodko itd…Itd…Jak pewnego dnia tak się zastanowiłam nad tym co my sobie serwujemy, że głównie te makarony, głównie mielone, schabowe, w odmianie kotlety z piersi, albo z indyka, albo przeróżne zupy, zależy co lodówka z siebie wypluje, to myślę sobie…Kurde, no my nie widzimy, a to jest inaczejTak widzący mówią przy różnych okazjach, :D……No nie, no nie da się ukryć, jest inaczej. Jest trudniej, jest bardziej demotywująco do pewnych spraw, bo wszystko się zawsze upierwszomajuje i nie wiadomo co gorsze w tym wszystkim, sprzątanie, robienie, a pięć minut jedzenia, no i weź tu rób te wszystkie zapostanowione dewolaje, zrazy, o, albo nie daj boże gołąbki. No trochę to przez lenistwo chyba, to prawda, gotowanie spoko, lubię, ale chyba, jak po roku doszłam do wniosku, nie do tego stopnia, żeby na siłę upodabniać się z pichceniem do domowych rozmaitości. Z resztą, mamuśka by nie wytrzymała, jakby nam czegoś smacznego nie dała od czasa do czasa, a nie powiem, że chętnie z tego nie korzystam, bo cosik się w portfelu na wyższe cele mieszkaniowe odkłada. Doszłam do wniosku, że w zasadzie, jeśli nam taki jadłospis odpowiada, kłak czy wełna, byle dupa była pełna i jeśli dodać do tego jeszcze inne różne pomniejsze rozmaitości robione od czasu do czasu pod Wspólne małżeńskie imprezki, czy na okazyjne wizyty gości, o, albo pyszne tosty, tosty francuskie, sałatki i pyszne koktajle owocowe…Albo zdrowe, wiosenne jak się na nie mawiało u mnie w domu kanapki z jajkiem, ogórkiem, pomidorem, rzodkiewką, szczypiorkiem…To jak dla mnie jest dobrze. Mnie pasuje, chociaż wcale nie mówię nie, jeśli w nowym mieszkaniu będzie kuchnia jako osobne pomieszczenie, a zakładam, że na pewno tak będzie, no to bardzo możliwe, że do eksperymentów większa przestrzeń będzie bardzo zachęcać. Gulasz, placki ziemniaczane, babka ziemniaczana czy inne zapiekanki makaronowe i nie tylko też nie sprawiają problemu ze zrobieniem…Jadłospis większości w tym domostwie ograniczony jest tym, że jegomość mąż, to nie lubię, to jest bleee, to gotowane to nieee!Ale to już kiedyś pisałam. O, a co do zup, to nawet na mięsie, niewielkim skrzydełku się gotują, bo nabraliśmy przekonania, że jednak smakuje ciut lepiej, a i z warzywami do tej zupy to weź nie przesadzaj, bo ja potem nie będę tej marchewki i tego innego tałatajstwa jadł. Surowe to tak, gotowane to nigdy w życiu. Czyli, jednym zdaniem, zakańczając ten akapicior, jest jak jest, mi pasuje i nie będę gotować jak mama. 😛

Zaczynam się łapać na tym, że jak odwiedzam różne domy, to w zależności od ich czystości po powrocie do domu mówię sobie, w tej jedynej kategorii: Jesteś Super! 😀 No nie mogę się po prostu powstrzymać, odwiedzając domy mojej rodzinki, żeby sobie oblookać płytki na ścianach w łazience, albo stan zabrudzenia zewnętrznej części toalety…W większości nikt nie zdaje mojego egzaminu nawet w 50%, dlatego uwielbiam te wizyty, żeby potem wrócić do domu, zaciągnąć się świeżym, pachnącym czystością powietrzem, a następnego dnia zabrać się za robotę. Wiecie jak to jest, to tak jak z wszami, jak o nich mówisz, to zaraz głowa swędzi. Chociaż, ostatnio się poprawiłam trochę, żeby w tą sprzątalniczą paranojkę zanadto nie popadać, udaje mi się zminimalizować czynności te do jednego, dwóch razy w tygodniu, ale to tylko jak idzie o odkurzanie i mycie podłogi.

Jak to z lekarzami jest, wszyscy wiedzą, lekarze są albo po to żeby być, albo są, bo czują, kochają to co robią. Jak na razie na moim przykładzie z wpisów jaskrowych wiadomo, że oprócz ostatniej pani doktor, to reszta zalicza się raczej do kategorii są, bo są. Ostatnio też głośno było o tym, że bardzo młody chłopak przyszedł na SOR z silnym bólem głowy, ale w zasadzie to nawet go nie przebadali, wypuścili do domu, dali jakieś leki przeciwbólowe, a kilka godzin potem już hłopa nie było, pewnie wiele jest takich historii. Daleko nie szukać, znam pewnego człowieka, całkiem jeszcze młodego, co to zgłaszał objawy kardiologiczne wiele razy i były bagatelizowane. Miał założonego holtera, z którego również nie wyszło nic nadzwyczajnego, no więc ów człowiek dostał polecenie, żeby iść do diabła i na rower się męczyć, bo zdrowy jak byk. Jednak pewnego dnia, kiedy serducho szalało niebotycznie przez trzydzieści minut i sam wezwał sobie karetkę stwierdzono, że wskazówka się urywa! Jak to możliwe, przecież to taki młody człowiek, co to się robi z tym światem, żeby takie poważne problemy z sercem młodzi zaczynali mieć. Nooooo i potem wyszło, potas baaaaaardzo niski, leki na stałę zapisane, a potem ów człowiek wrócił do kardiologa, który go wcześniej zbagatelizował. Pan doktor zdziwiony, jakto się mogło stać, o co chodzi, dlaczego pan nic nie mówił. Nic dziwnego, że kiedy ów człowiek zmienił sobie lekarza w nowym mieście zamieszkania, to dzień przed, zaczął zmagać się z tymi samymi lękami, a jak nie wysłucha, a jak odeśle do diabła, a jeśli coś mi jest…Żona ów człowieka również się nakręca i podkręca i dokręca, w konsekwencji rozmyśla w nocy, że może on ma rację i co będzie jak ją ma? No nic, no poszukamy innego lekarza, aż do skutku, w końcu tyle ich na świecie, nie ma co się martwić, nieeeee ma co się martwić za wczasu, po ewentualnej diagnozie to ok, o ile by była zła. A teraz spać! Spać do cholery! A tu snu ni cholery. Z samego rana ów człowieczyna wraz żoną prześcigują się znerwicowani do łazienki i z powrotem, no lekarz dopiero na dwunastą, ale lepiej wszystko wyjąć i przygotować za wczasu. Łap za teczkę z dokumentacją od kardiologa, no i lecim! Człowiek w swoją stronę, żona w swoją. Umawiają się tylko na telefon po wszystkim. Uchhhh, co to był za telefon, nigdy w życiu nie powtarzajcie błędów z końca tej historii.
– Czy ty wiesz co ty mi za teczkę dałaś?
– Normalną, na gumkę, a co z nią.
– No ale co było w środku?
– No to co miało być, czy nie?
– Taaaaa! Dokumentacja od routera asus i orzeczenia o niepełnosprawności. Pan doktor uprzejmie i z uśmiechem stwierdził, cytuję: "No, z tych dokumentów od routera asus to niewiele się o pana serduchu dowiem, hehehehehe".
– Jeeeezus Maria maaaatko booosssska coooooo zaaaa wstyyyyyd! Boooże kochaaaany i cooo teeeraaaaz?
– No nic, powiedział, że nie takie rzeczy widzącym się zdarzają, żeby donieść dokumenty następnym razem, już mi dał skierowanie na badania. Bardzo się zdziwił, że lekarz poprzedni diagnozował dolegliwości, wysłuchał, powiedział, że zbadać trzeba, choćby miało nic nie wyjść złego, wypytał o inne choroby i dolegliwości.
– Następnym razem cztery razy przeskanuję czym się da i się upewnię, czy na pewno nie pomyliłam teczek…
Tak się to kończy, taaak się to kończy. U mnie stres właśnie tak działa, czegoś nie sprawdzę, o czymś zapomnę, na przykład o dowodzie i legitymacji na przejazdy w połowie drogi na dworzec.🤣

Wizyta u ginekologa też nie należała do nieprzyjemnych, o ile można to tak nazwać, lekarz bardzo miły i uprzejmy. Za to pielęgniarka położna, niby miła, niby chciała nas wszystkie tam zgromadzone odstresować, ale jak robi to raz w osobie trzeciej, raz po nazwisku, raz po imieniu, a podczas zwracania się do mnie patrzy na osobę mi asystującą…Straszne to jest, bo ostatnio w wielu miejscach się na to natykam i nie tylko w urzędach. O ile znajomym mojej mamy, na pytanie, ile córcia ma lat odpowiadam, że córcia ma na imię Kasia i umie mówić sama za siebie, tak w urzędach trochę trudno mi z tym walczyć, a ciśnienie mi rośnie, mało nie wystrzelę, ale jeszcze nie umiem. O, albo w sklepie, stoję przy kasie i pani pyta dziś, czyj towar kasuję? Noż kurwa, mój towar, był oddzielony tym plastikowym gównem! Mówię, że będzie płatność kartą. Pytam trzy razy gdzie ten terminal, mów do słupa, słup jak dupa, aż się ktoś zlitował i mi pomógł z kolejki ten terminal znaleźć. No i niby to jest takie fajne, że mieszkasz sam, to idziesz do sklepu, ale w tym sklepie i tak ktoś ci musi pomóc, więc coraz częściej myślę, że niepełnosprawność wzrokowa, choćby skały srały, jest naprawdę, kurwa, specyficzna! I też już sobie zdaję sprawę, że nie da się być super hero! Nie na wszystkich polach. Warto dążyć do tego, żeby tej pomocy oka potrzebować jak najmniej, żeby się też nie uwsteczniać, skoro się wypełzło z tego domu, ale czasami trzeba się poddać, po prostu poddać! Żyję rok w związku dwóch niewidomych. Duma mnie rozpiera z tego co już umiemy, szał macicy na ulicy mnie dopada przez to, ile jeszcze nie potrafimy, ile byśmy chcieli, ale w większości jest to jeszcze warunkowane po pierwsze, słabą infrastrukturą miasta, po drugie, brakiem pomocy ze strony jakichkolwiek organizacji, po trzecie, średnim/znikomym wsparciem ze strony bliskich zamieszkujących to miasto. To tak zawsze jest, jak ci się wydaje, że w zasadzie wszystko jest dobrze, to ktoś cię jednak musi strącić na ziemię. Najpierw to jest jedna sprawa, niby trochę błacha, a trochę nie, bo jednak pokazuje, jak twoi najbliżsi podchodzą i podchodzili do twojej niepełnosprawności i tak naprawdę oprócz tego, że trzeba cię poinformować o przeszkodach, o tym, że jedzenie stoi przed tobą, albo że masz dwie inne skarpetki dzisiaj i jakąś plamę na bluzce. Jak pada zajebisty deszcz, wieje wiatr, że balkon podrywa, a my spieramy się, dlaczego nie możemy przyjść dzisiaj na obiad? Ktoś przyjdzie i pójdziemy za kimś, z laskami, z parasolkami i w kapturach na głowie, nie zmokniemy, ani się też nie zgubimy, bo pójdziemy za kimś. A podczas innej rozmowy zadziwiającym faktem jest, jakim cudem nie przejdziemy z pokoju do łazienki, gdyby nam zatkać uszy, przecież znamy dom na pamięć, bo go nie widzimy. O, albo na przykład, co to za problem kupić pralkę, czy inny sprzęt dotykowy, wszystko idzie odpowiednio okleić. Spróbuj cierpliwie poedukować, potłumaczyć, to się dowiesz, że jak zwykle wszystko wiesz najlepiej i się wymądrzasz. No więc od kilku tygodni tak się zderzamy boleśnie z ziemią i dochodzimy do wniosku, że na dłuższą metę, niewiele da się już więcej zrobić z tymi ludźmi, w tym mieście…Pewnie podświadomie wiedzieliśmy to od początku, ale człowiek to chyba tak ma, że liczy na to, że może coś się zmieni, jak ty dasz z siebie wszystko…No, prawie wszystko. No ale skoro nic, za dużo jest jeszcze dziur w układance zwanej samodzielność, często w różnych sprawach z tyłu głowy siedzi, że jeszcze można na kimś polegać, więc może nie trzeba aż tak wszystko samemu? Albo inaczej, chciałoby się więcej łazić, ale zbyt daleko zapierdzielać pieszo, chyba nie dam rady ogarnąć w głowie jakkolwiek dwukilometrowej trasy…Może dam, kwestia samozaparcia, a w nawigację to bardziej mężuś potrafi. Autobusy tutaj, to drama, ale to trochę potem. Taksówka rozwiązanie dobre od czasu do czasu, ale nie na stałę. a więc przyszłościowo, raczej trzeba będzie zawijać do innego portu. Szeptuchy mówią, że po co tak myśleć? Po co? Przecież oni wszyscy tu są, pomagają z tymi zakupami, z tymi lokacjami do których ciężko się dostać jeszcze samodzielnie, albo brak czasu żeby w co częściej odwiedzane miejsca przejść z nami ze dwa razy, nie szkodzi, oni tu są. Gorzej jak pomrą, pomożecie? 😀 pomagają z czymś w domu, z czym bez oka nie da rady. Po co do innego miasta? Po co? Tam będzie robił to samo ktoś inny, tylko będzie miał za to płacone, a przecież on nie będzie na każde zawołanie i o każdej porze. Nooo, oni też nie są, w większości nie zawsze, przepychają się jeden przez drugiego, tak się palą, ale nie wyprowadzajmy ich z błędu. Najgorsze, że oni są młodzi, choć starsi od nas. No i na razie to walimy wszyscy głową w mór, każde po swojej stronie, raczej go nie przebijemy i nie zderzymy się czołami. Nie ma takiego argumentu, który by przekonał, że w większych miastach niepełnosprawnym żyje się zdecydowanie lepiej, ze względu na infrastrukturę, dostęp do wielu fundacji, organizacji, za którymi idzie orientacja przestrzenna chociażby, autobusy co trzy minuty, a nie co pół godziny z szansą na zamknięcie spółki we wrześniu i z nieustającymi przekierowaniami ze względu na utrudnienia w ruchu drogowymAktywizacja zawodowa, społeczna, no kurde, jest po prostu lepiej. A skąd! Jest drożej!Ot, i tyle. Najważniejsze, że starsi to rozumieją, albo przynajmniej się starają. Rozumieją, że potrzeba pomocy w nauce wielu rzeczy jest i nie dają rady jej sprostać, ale że potrzeba ta nie jest potrzebą bynajmniej wyręczania, nie we wszystkim…Skoro starsi ogarniają, co jest z młodymi? Trochę to smutne, ale nie ma czasu na smutek, trzeba myśleć co, gdzie, jak, kiedy, rok, dwa, pięć, nie, myślę, że możliwie jak najszybciej i trzeba działać.

Do następnego.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Co u nas po przerwie.

Witajcie po długiej pisarskiej przerwie. ;D

Radzę nie spodziewać się niczego nadzwyczajnego, ale ponieważ jest to pierwszy weekend, podczas którego mogliśmy naprawdę odpocząć i nacieszyć się sobą, to udało mi się wyłuskać kilka godzin nocnych, żeby coś naskrobać.

Więc tak, od czego by tu zacząć. Ponad miesiąc temu, doszły mnie słuchy, że to nasze, kitkowe życie, nie jest tak różowe i wspaniałe, jak to jest opisywane na blogu, zatem spieszę z informacją, zwrotną, jakoby treść tego zarzutu jest bynajmniej nie na miejscu i nigdy nie była i nie będzie aktualna, gdyż kochamy się długo i zdrowo, tak jak zalecano w podcaście o takim samym tytule :P🤣 miesiąc mija, ja niczyja…A nie, no przecie mam męża. A no właśnie, i z tym mężem, moi drodzy, ten miesiąc mieliśmy tak intensywny, że już nie wiem co i kiedy było. Na pewno na początku lipca był zlot kawożłopów w Siedlcach, gdzie poznaliśmy mnóstwo wspaniałych ludzi, a w tym oczywiście cofee doctora. Brakowało mi takiego otwarcia na zupełnie nowe środowisko, chociaż może ciutkę mniej ekstrawaganckiego, ale to się wytnie…:D i tak was kocham, jeśli to czytacie i tak…Zgadzam się ze stwierdzeniem: "Było jak było, jest jak jest, będzie jak będzie". 😀 słodkości prosto z Czech się kończą, więc Andisie, prosimy o wsparcie! 😀 A, coffiku, zielona kawa też się kończy, także, bier się do roboty!

Za nami także rodzinny grill, na którym, moją własną, osobistą kochanką została moja chyba, przyszła bratowa…Aga, ja nadal pamiętam ten twój proszek do prania, czy tam płyn do płukania i tak, nadal cię kocham i czekam na ten nasz babski wieczór…:D. A Och i Ach Sylwi Grzeszczak poleci na tym wieczorze jako jedyna piosenka zapętlona osiem razy po dwa razy xd.

Mieliśmy też, trochę wątpliwą, ale przyjemność uczestniczyć w wydarzeniu o nazwie oblężenie Malborka. Lata, lata wsecz, to było coś…Tyle straganów i wydarzeń, a teraz kazali sobie płacić nawet za wejście do strefy straganów, dobrze, że nie za oddychanie. Nie wspominając już o zapewnie bardzo wysokich cenach za bilety na pokazy tych słynnych walk rycerskich, które lata wstecz były o niebo lepsze, z narracją pani Krystyny Czubówny i Roberta Gonery, aaaale to tam…Się wytnie, bo po co takie widowisko niewidomemu, chyba tylko nagrać binauralnie, żeby było śmisznie. 😛 i tak coś tam ponagrywaliśmy, więc pamiątka jest.

Odwiedziliśmy też w zeszłym tygodniu jarmark dominikański i byłam tam już nie wiem który raz, a zawsze czuję ten niepowtarzalny klimat. Tym razem na otwarciu jarmarku, podczas przemarszu różnych przebierańców na szczudłach, miały miejsce prawdziwe oświadczyny, także sweet. Zaopatrzyliśmy się w słoik smalcu spod Jarocina, a dokładniej z Żerkowa. Smalec ten ponoć dostał złoty medal na jakimś festiwalu, czy gdzieś. Oczywiście, obowiązkowo w korboce i oscypki, a przy okazi o pyszną kawę z gdańskiej palarni. Na paprykaże, jakieś dobre nalewki i miody pitne, czy wina, trochu nie było miejsca w plecaku, ale po cichu liczę, że jeszcze wrócimy na zakończenie…

Ponadto, sporo było załatwiania formalności, przynajmniej w moim wydaniu, w związku ze zmianą nazwiska. No ale w konsekwencji wszędzie już widnieję pod nowym, tylko nie na eltenie, więc dzisiaj to zmienię, mam nowy dowód osobisty, ale cholera, myślałam, że wraz ze zmianą nazwiska trochę lat mi odejmą, a to tak nie działa…Szkooooda…:D a poza formalnościami? Lekarze, lekarze, lekarze. Kontrole probono…Eeee, znaczy…Pro forma…Dentysta, internista, okulista endokrynolog, kardiolog i ginekolog. Ha! A teraz się domyślajcie, który lekarz kogo kontrolował. 😛 i będzie kontrolował, bo wizyty do końca sierpnia poustawiane. W końcu mam czas wreszcie zrobić coś ze skierowaniem do tego Gdańskiego szpitala, więc coś z nim zrobię, choć muszę przyznać, że odkupkać, na razie, po bólu ani widu, ani słychu.

A co u nas, tak poza tym? Droga do netto już poznana i wykorzystywana, ba, mój mąż to już tupci do jakiejś żabki, o której ja tylko wierzę na słowo, że jest i wiem mniej więcej, na jakiej wysokości. Znaleźliśmy w końcu korporację taksówkarską, gdzie zawsze odbierają telefony i dwa razy udało nam się już skorzystać. Dobrze to mieć w zanadrzu, bo nie wiadomo, czy mzk w Malborku nie upadnie, jest taka szansa, bo spółka jest na skraju bankructwa. Pytanie, co z tym zrobi miasto, mamy nadzieję, że nie zlikwidują autobusików, bo Malbork pojawił się w Mobile mpk, więc…prosimy bardzo, zlikwidować długi spółki, bo niebawem opanujemy drogę na przystanek autobusowy, a stamtąd to do każdego raju na ziemi i w niebie bardzo blisko. Na pewno szykuje się jeszcze wyjazd nad morze, sesja fotograficzna w celu sprzedania sukni ślubnej…O Boże, czy ja po ślubie jeszcze w nią wejdę?🤣 i na pewno szykują się goście jeszcze w tym miesiącu.

Tak jak obiecywałam, nic nadzwyczajnego, ale zawsze coś. Kiedy kolejny wpis? Tego nie wie nikt, czasy są niepewne. 😀 dobrej nocy i trzymajcie się ciepło.

PS: Mój mąż poczynił największy postęp z największych postępów. Nagraliśmy dziś coś w duecie, także kiedyś się podzielimy, jak będzie gotowe.

EltenLink