Bry wieczór😁
Widząc jaką uciechą cieszą się moje wpisy niedzielne, postanowiłam zrobić kolejny, niedzielny, w czwartek, bo dlaczego nie. Mało tego, wierząc, że niedziele mają swoją popularność, nawet tą cichą i skromną, jadąc do Krakowa w zeszły czwartek i idąc w ślady największych gwiazd z ekranu telewizyjnego, postanowiłam zorganizować zlot swoich fanów podczas postoju na centralnym w Warszawie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nie zleciały się nawet osy…😂😂😂😂😂😂
Tak jest. Nawet padając na twarz po podróży, trzeba się postarać o odrobinę dobrego humoru, który z wpisu dzisiaj będzie tryskał bardziej niż z jego autorki, ale jutro na pewno będzie lepiej. 😀 Jakby tu opowiedzieć wszystko to, czego nie było, ale żeby jednak coś było. No bo podobno nigdy nie jest tak, żeby czegoś nie było, albo czegoś się nie dało. Ponoć nie da to się parasola w dupie rozłożyć, prawda? No więc tak.
W poniedziałek, który nastąpił po ostatnio dodanej we wpisie niedzieli, a także we wtorek, nie wydarzyło się raczej nic szczególnego i wiecie co? Nawet nie pamiętam co wtedy robiliśmy na obiad, bo na pewno coś musieliśmy, gdyż nie odwiedzaliśmy rodzinnego domostwa aż do zeszłej środy. Natomiast w środę, która nastąpiła po zapomnianym przeze mnie poniedziałku i wtorku wydarzyło się już trochę więcej. Znowu przyjechała Szeleczka, a więc na przyjazd trzeba było naszykować dom, wiadomo. Tak to robimy to tylko na święta.🤣 Tego dnia obudziłam się nawet zmotywowana do roboty. O! Posprzątam chatę! O! Zrobi się na szybko jakiś obiad z gotowca! O! Pójdzie się po zakupy! O! Zrobimy sałatkę na wieczór, może coś do tego się wypije. Zmotywowanie opadło, kiedy pociąg Szeleczki miał ileś godzin opóźnienia, a mi nagle narosło więcej czasu do przygotowania tego wszystkiego. Nagle znalazła się dłuższa chwila, żeby jak to lubię, pałętać się w piżamie po domu, potem leniwie jak kot wypić kawę, coś posłuchać, obejrzeć, a potem dopiero zabrać się do roboty, której wcale okazało się niemało, ale jak się w końcu do niej zabrało, to czas jakoś przyspieszył i zabrakło mi ze czterech rąk przez chwilę. No i wydarzyło się coś, czego się sam diabeł nie spodziewał. Wszystko wysprzątane, jedzenie w lodówce, zakupy zrobione, można siąść i pierdnąć w krzesło, a tu nagle…Jak się wiatr nie zerwie, jak nie wypieprzy suszarki z praniem na balkonie, jak nie zerwie w uchylonym w kuchni oknie rolety, przy okazji przewracając dzbanek pełen przefiltrowanej wody, kilka pustych, szklanych słoiczków i robiąc to tak umiejętnie, albo, jak bądź, że wszystko to siłą odrzutu powędrowało na środek pokoju. No i jak myślicie? Co wtedy zrobiłam? No właśnie, co? Nie, nie spanikowałam…Najpierw podeszłam do okna i usiłowałam je zamknąć, ale ten cholerny wiatr mało mi go nie wyrwał z ręki. W końcu z pomocą Michasia się udało, a trwało to nie więcej jak dwie minuty. No więc zamknęliśmy to okno, on ogarnął pobojowisko na balkonie. Jakież szczęście, że mamy na barierkę po całości założoną taką ratanową siatkę i nic nie przeleciało na parking, a potem stanęłam ze spokojem na środku tego pobojowiska, panele pływają w wodzie, razem z tymi przedmiotami, co je roleta porwała, części dzbanka nie wiadomo gdzie…Na co ja stwierdziłam ze spokojem, że ja tak właściwie, to…Nie wiem co mam zrobić…Po co to było dzisiaj sprzątać?😂😂😂😂😂 a potem rozpoczęła się akcja, jak z tych właśnie filmów akcji. Ręczniki, ścierki, wszystko co pod ręką, wycieramy cały pokój i zbieramy uszkodzone przedmioty. Szczęście w nieszczęściu, że szklane słoiczki się nie potłukły, bo to by był już chyba naprawdę koniec świata tego dnia. On od początku był pechowy, od tego przeklętego, opóźnionego pociągu! W godzinach wieczornych szeleczka wreszcie dotarła i pierwsze co należało z tym zrobić, to napić się piwa. Za spotkanie, za ten przeklęty dzień…A następnie, należało zrobić sałatkę. O tak! To zdecydowanie był najlepszy punkt tego dnia! Pichcenie z Szeleczką, moi drodzy jest najlepszym punktem każdego dnia.😀 Sałatka smaczna i prosta, poje nią sąsiad i poje starosta.🤣 Makaron ryżowy ugotować, pokroić szynkę konserwową, kukurydza, czerwona fasola, jajko ugotować i skroić, majonez, sól i pieprz dla smaku dodać, wymieszać, odstawić do lodówki. Ot, co 😀 pyszoota! Tą sałatkę często się u mnie w domu robiło, bo jarzynowa to już dla mnie się przejadła.
W czwartek miał przyjechać SkyDark, zapowiadał chłopina, że dużo je i pije, więc zakupy trzeba było zrobić 😀 i jeszcze kilka spraw na mieście załatwić. Za to po powrocie do domu, zaczęło się pichcenie. Nasz przyjaciel miał przyjechać dopiero wieczorem, więc musieliśmy dla naszej wspaniałej trójeczki muszkieterów sporządzić jakiś obiad na szybko. Padło na kotlety mielone z frytkami i surówką, a ponieważ ta moja młodzież się zbuntowała, że nie, oni to zdrowo jeść nie będą, oj nie, bo trzynastki, czternastki, piętnastki i osiemnastki, to przecież trzeba coś zamówić na kolację i padło na kebaba. No i prrroszsze prrroszszsze, tak to jest, jak się nie słucha Kasieńki. Kto się po kebabie pochorował? No kto? No kto? A na szczęście nie ja🤣 lepiej żartować jak chorować, wiadomo.
W piątek postanowiłam tą młodzież nauczyć rozumu, wyobraźcie sobie. No bo sobie myślę, kurła, przecież jak nie ja, no to już nikt. Jaaaa wam dam glovo! Jaaaa wam dam pyszne.pl! Jaaaa wam dam! A to taki ten…Reżyser filmowy jest, nie? Jean-Claude Van Damme. No, więc ochoczo w ten piątek, nie po katolicku, bo to by do młodzieży nie przemówiło, zabrałam się do nauczania. Jak ja wam ugotuję! Jak ja was nauczę gotować! To nic innego jeść nie będziecie już chcieli. Pokroiłam dwa cycki w kosteczkę, przyprawiłam, szast, prast, puf, pif, paf! Makaronik się ugotował zacnie z rąk Aleksa, szpinak się rozmroził, sos serowo śmietanowy czekał w pogotowiu. Kurczak na patelnię! Łubudu! Łubudu! Smaży się ten kurczak, a tyle go jest, aż z patelni wyłazi. Dodał się szpinak, dodał się sos serowo-śmietanowy. Wszyscy skaczą zachwyceni! Będzie obiad! Będzie obiad! Takie święto, raz, przy piątku. Już wkładamy na talerze, każdy swój talerzyk bierze. Wnet zajada się ze smakiem…Proszę państwa, mamy drakę! Wszystko pięknie, ale moja nauka młodzieży, żeby jeść, co w lodówce spełzła na niczym. Przyprawiłam tego kurczaka troszki za dużo. No tak…Tylko troszki, no bo tyle tego mięsa było, jak żech raz sypła, to mnie się mało wydało i nawet nie pachniało, a to se myślę, chłopy lubią śwarne dziołchy, pierne kłotlety, heeeeeej! No i…Tylko jeden SkyDarczek przejadł tą porcję, którą potem cały tydzień, zdaje się, bidulek przepijał czym popadło, a że u nas alkohol tańszy od wody……Nnno tak, ale za to potem miała wpaść na drineczka moja siostra, a my z szeleczką zdążyłyśmy zrobić coś, co jadłam dwa razy w życiu na imprezach, a robiłyśmy wspólnie po raz pierwszy. Carpaccio z buraka. Taka sobie przystaweczka, sałateczka, mniamuśna, z wyglądu fikuśna. Poszłyśmy na łatwiznę, kupiłyśmy już dwa, ugotowane buraki. Pokroiłyśmy je w plasterki i jak zalecał przepis, rozłożyłyśmy na półmisku. Pestki słonecznika uprażyłyśmy…No, prawie, w każdym razie były dobre. W tym czasie na plasterkach buraka rozłożyłyśmy umytą rukolę, którą przedtem trochę pociachałyśmy. Następnie na całej tej miksturze ułożyłyśmy pokrojony przeze mnie…No prawie w kostkę ser feta. No i na koniec, ten powiedzmy, uprażony słonecznik wysypałyśmy na to nasze dzieło, zrobiłyśmy sos miodowo-musztardowy z odrobiną octu balsamicznego. Aaaaach, ta sałatka zeszła u nas najszybciej…O dziwo szybciej niż alkohol😂
W sobotę i niedzielę leniuchowaliśmy przy serialach i książkach i chyba czymś dowożonym. Chociaż niee, w niedziele były gołąbki mamine, tym razem przygotowane bez przygód. Nawet zrobiliśmy sobie po tych gołąbkach spacer, do pobliskiej cukierni. Takiego strasznego smaka miałam na gniazdka, albo na eklerka, albo na ptysia, albo na poczulka z konfiturą różaną… Na stronie pisali, że mają kanapki, hot dogi, ach, czego oni tam nie mają: Dzień dobry, czy są gniazdka? Oj niee, mam tylko wczorajsze, niedobre już. Aha, a ptysie, eklerki? Oj nie, nie mam dziś, tylko w tygodniu. Hmm, a pączki? Też nie ma. A te kanapki, hotdogi? Nie niee, w tygodniu też. A co jest, może chociaż rurka francuska z bitą śmietaną? Oj nie, tylko zczekoladą. Nnnnoo…Niech będzie. A cholera była tak słodka, chyba mi ją przeklęła, że większość zjadła Szelka, bo nie dałam rady. 😀 Wyprawa państwa młodzieży do sklepu też była bardzo śmiechowa. Poszli ci oni do sklepu, jak przystało na niewidomych obywateli tego kraju, z białymi laskami, z plecakami. Przed nimi w kolejce lokalni pijaczkowie: My państwa przepuścimy. Nieee, nam się nie spieszy. No ale my naprawdę przepuścimy. Nieee, nie trzeba, możemy poczekać. Zniecierpliwiona sprzedawczyni do pijaczków: Panowie, decydujecie się, bierzecie coś, czy nie, bo mi się spieszy, nie będę tu z wami do dwudziestej trzeciej siedzieć. Oooo, a gdzie to pani się tak spieeeeeszy, na meczyk pewnie. A nie! Srać mi się chce i Gesslerową będę oglądać!🤣
W poniedziałeczek, moi drodzy, kolejny dobry dzień obfitujący w doświadczenie na pichcenie. Oczywiście trzeba było zrobić zakupy, no bo SkyDark był…A nie…No bo po prostu się wszystko pokończyło…😂😂😂😂😂 a plan na tamten dzień, jeśli chodzi o pichcenie był, a jakże! Na obiad udka z kurczaka zapiekane na kiszonej kapuście. Przygotowanie jest bardzo proste. Przyprawiamy udka, pałki, czy tam co chcecie z kurczaka. Kiszoną kapustę kroimy i układamy w naczyniu żaroodpornym. W osobnym naczynku przygotowujemy sobie sos majonezowo-ketchupowy. Proporcję zależą od tego jak i kto co lubi, czy więcej majonezu, czy ketchupu, następnie polewamy tą przygotowaną miksturą kapustę w naszym żaroodpornym naczyniu i układamy na tym kurczaki. Zapiekamy półtorej godziny w piekarniku na 180 stopni, my piekliśmy bez przykrycia i nie mamy termo obiegu. W ten sposób za jednym razem mamy i mięsko i suróweczkę, a do tego zrobiliśmy frrrytkiiiiii! Tylko mój biedny Michaił nie jest smakoszem takich obiadków, gdzie mięso ciapcia się w kapuście, a kapusta w takim sosie też mu nie smakowała, więc jako przyszła żona, miałam już awaryjny plan na kolację, żeby sobie chłop mój pojadł. Po obiedzie posprzątane, a tu trza się za kolację brać, bo coś do roboty jednak jest. Obrać pieczarki, przygotować farsz z mięsa mielonego, żółtego sera, cebulki, czosneczku, nadziać pieczarki, opanierować….Ach. Błąd pierwszy, przyszły mąż też tego nie lubi, błąd drugi, zapanować nad sklerozą co do panierki, to jest…Zapisać sobie w notatniczku te komentarze jak się ją robi, to następnym razem z pieczarek na pewno nie odpadnie. Tak czy siak, były pyszne. Co dalej…Dalej…Ach, no tak! Aleksik nie lubi pieczarek, więc z pozostałego farszu, ulep mu, babo jedna, wstrętna kotleciczków mielonych. Mielone lubi, mecze lubi, meczy nie zrobisz, mielone ulepisz…Jakoś tak. Takie małe lep, na ząbek jeden, więcej wyjdzie, o, o tak. Tak tak tak. Gitara, usmaż na patelni niech wpieerrrrrrrrrdziela aż mu miód uszami i nosem pójdzie. Powiedział nawet, że przyprawione były nieźle, a ja zazwyczaj albo za mocno, albo prawie wcale według skali przyprawialności Aleksa. Następnie wyjmujemy parówki, kroimy na części, razem z ciastem francuskim. Smarujemy ketchupikiem i zawijamy, i zawijamy, i zawijamy. No a potem do piekarnika, na 180, 30 minut, u nas się upiekły extra, chrupały. A, no i najważniejsze, Aleksik też to uwielbia😂
Wtorek, dzień odpoczynku od pichcenia, dzień odpoczynku od picia kawy, herbaty, alkoholu, wody, od skrzypienia materaca po całych nocach, jak się te wieloryby przewracały……A nie, to może jednak się wyciszę. 😀 bo następnego dnia młodzież mi odjeżdżała do swoich domów. No i znowu te seriale i te audioseriale i to popmundo i to leżenie bykiem……I To sprzątanie……
W środę Szeleczka zostawiła nas już z samego rana, a ja, zrobiłam panom śniadanko, potem zajęłam się pakowaniem nas na wyjazd na aleksikową, rodzinną wieś następnego dnia, potem dalszym sprzątaniem i wreszcie, nakarmieniem panów kupnymi nagetsami i dewolajami z netto. Nie ma co, ledwo żem zdążyła na czwartkowy pociąg o 6.26 rano.😂
Oj tak. Podróże uczą i kształcą. A już miałam pisać, że nic się nie działo, że nudno było. No bo tak było, gdyby nie to, że gdy wysiedliśmy w Krakowie ja, Aleksik i mój tata, który to postanowił wybrać się w kolejną podróż do swatów i czekaliśmy na dworcu autobusowym, a czasu mieliśmy nie zadużo. Jakieś takie, 45 minut, a on akurat postanowił szukać sklepu, nie mając oczywiście zegarka, ani telefonu, bo po co mi to i o 11.50 podszedł do nas spokojnie mówiąc – Aaaaa, kawy dla was szukałem…Gdybyśmy tylko sobie tej kawy życzyli, no ale…na ten autobus zdążyliśmy tak…No…Więcej szczęścia jak rozumu… Tydzień na wsi zleciał tak szybko, że dzisiaj mam wrażenie, że nie wiem co się tak właściwie wydarzyło, ale co dobrego się zjadło, wypiło, powiedziało, usłyszało i przywiozło, aaaa, bo się przywiozło, taki ciężki plecak swojskiego jedzenia i…Nie tylko, że sam diabeł by tego nosić nie chciał. Droga powrotna również byłaby prawie nudna, gdyby nie to, że obudziliśmy się o 6 rano, żeby tak wstać, na spokojnie, zjeść, herbatkę i kawkę wypić. No i potem o 8 rano dostać się na autobus do Krakowa. Na spokojnie się spakować, właściwie to…Wiadomo, dopakować. O! Na przykład zabraliśmy z domu Aleksika odkurzaczyk pionowy, świeżo zakupiony, nieco ponad roczek temu. Jakieś tam, eeee, jak to się? Siajo majo dream coś tam…Ja się na technologii nie wyznaję, ale Aleksik wam napisze i pewnie nawet zrobimy recenzje porównując te dwa odkurzacze. No i odkurzacz w walizce się zmieścił, ale rura już nie. No i mówię grzecznie, jak do kogo głupiego. Spakujcie tą rurę w reklamówki jakieś, w siatki jakieś, to przecie głupio tak paradować z rurą w ręku, ale ojciec nieeee, pffeeee, a bo to rury nie widzieli? Jjjeeeeetam! Nnnnno to jjjjjetam dalej! Wsiadamy do autobusu, klima chodzi na całego, iiii po nogach, iiii po nogach, iiiiii po nogach. Drodzy moi i nie moi, nigdy w życiu nie byłam tak pewna jak dzisiaj, że albo za chwilę umrę, albo za chwilę mnie rozerwie, albo najpewniej zleje się, bezczelnie, po prostu, 14 kilometrów przed mda w Krakowie. Ani stać, ani siedzieć, sama nie wiedziałam co robić, ale rozwalona klima gdziekolwiek zawsze tak na mnie działa, szczególnie jak daje po nogach. Nie byłam nawet pewna, czy dam radę dolecieć z tym do kibelka, jak już w końcu wysiedliśmy i zostawiliśmy Aleksa gdzie bądź, ale się udało. No tyle że…Spędziłam w nim…Baaaaaardzo długi czas, bo nie wszystko poszło naraz…Nie polecam, nie zazdraszczam, nie, dziękuję! 😀 Potem z przyjemnością wypróżnionego pęcherza przysłuchiwałam się rozmowom dwóch starszych pań na dworcu. To mówisz? Na dymka ci się chciało? Nooo baaardzo, eeeechhhhhhu echhhhhu echhhhhhu! Łooooj, coś ty masz jeszcze mokry kaszel kochana, z wydzieliną, musisz pić coś na rozrzedzenie tej wydzieliny. Aaaa taaaak, kupiłam już elektrolyty, mam elektrolyty. No ale to nieee, znaczy elektrolity to taaak, ale to jeszcze jakiś syrop na ten kaszel musisz pić. W pociągu za to mój tata musiał się kilkukrotnie przesiadać i oczywiście czego najczęściej zapominał? Brawo! Rury! Jakież to było zabawne, co ilekroć się przesiadał, a ta rura to pana? Przepraszam, czy to pana rura? O, to chyba też pana. Szczęście w nieszczęściu, że ona nie wygląda chyba tak jak rura od odkurzacza, w sensie…No niekoniecznie to tak na pierwszy rzut oka przypomina podobno. O, a na przykład na którejś Warszawie to włączyli Szopena. Nagle jedna kobieta do drugiej! Przepraszam, to u pani tak gra? Co? A nieee! To tutaj, w pociągu takie atrakcje lokalne. Hyyyyyyy, napraaaaaawdeeeee? Na to Aleksik, no, a jakże, chcieliście premium, macie premium, a kobietki w śmiech. Ale to…Ojej, ale to jakto…To tam ktoś gra, czy jak? Na to Aleksik, tak taaak, tam koło maszynisty siedzi pianista i obok tej asystentki, co tu często zapowiada i się zacina, sza, sza, szanowni państwo. 😀 i potem dopowiedział ciszej: Ciekawe tylko…Gdzież oni to pianino postawili. 😀
No i to by było na tyle, mili państwo z tego, co się działo i nie działo. Kolejny wpis będzie, jak się zadzieje, już raczej w przyszłą niedzielę. Dobranoc, sorry za błędy, niedoskonałości, ale pisane szybko, bo tak się domagaliście, chcieliście, martwiliście, to wiecie. 😀
Miesiąc: wrzesień 2023
Niedziela dwunasta.
Hello everyone, z tej strony Kasisko szalone 😛
Ciężko dzisiaj wykrzesać wpis, żeby śmiesznie i wesoło było, bo chyba jest u nas za gorąco. ;D no i żeby było długo, jak zawsze, ale co by nie powiedzieć, a trzeba to powiedzieć, że minęło trzy miesiące, odkąd rozpoczynamy walkę o samodzielność i aż strach pomyśleć, że generalnie to całkiem nieźle nam to wychodzi. 😀
1. #Poniedziałek. Zdecydowałam, że na obiad będą nuggetsy. Nie przeraziło mnie to, że Żywek powiedział, że akurat jemu to one średnio wychodzą, że panierka dopieczona, a w środku surowe, że to wcale nie takie proste. No trudno, co wyjdzie, to będzie i się zje, albo nie. Ochoczo zabrałam się do pokrojenia piersi, następnie do przyprawienia i opanierowania. Wszystko było spoko, chociaż wiedziałam, że to moje krojenie to tak za bardzo nuggetsów nie przypomina, jedne kawałki większe, inne mniejsze. Rozbiłam nawet trzy jajca do miseczki, bo sobie myślę, skroiłam dwa cycki, no to chyba będzie ok. Do jajek dodałam nasze ulubiene przyprawy, czyli vegetę, przyprawa do kurczaka po staropolsku, słodka papryka, trochę soli i pieprzu. Potem zanurzone w tej miksturze, leżały kilkanaście minut cierpliwie w lodówce, a potem zabrałam się do panierowania tych kawałków w bułce tartej. Pomyślałam sobie, że to raczej koło nuggetsów nie leżało, ale już koło mikro kotlecików z piersi kurczaka owszem. Patelnia podlana olejem, ale nie głębokim, z tą mięsną zawartością rozgrzewała się spokojnie na dwójeczce. Tak, wiem, lepiej wrzucać na rozgrzany olej, bo mniej go wessie, ale ja w zasadzie w smaku nie odczuwam różnicy, zwłaszcza, że nie leję go jakoś nie wiadomo ile, żeby mi pływało wszystko, chociaż prawidłowo nuggetsy to powinny być nim przykryte, ale takie po mojemu niekoniecznie 😀 no i trochę posmażyłam ja, a trochę Aleks. Nie mam pojęcia, czy sąsiedzi słyszeli te wodospady przekleństw, jakimi obdarzał pryskający tłuszcz i gorąc, kiedy za pomocą szczypców i palców przewracał to mięso, ale jeśli słyszeli, to pozdrawiamy serdecznie. 😛 ja przewracałam raczej mniej odważnie, bo sztuczką na widelec i łyżkę, ale co trzeba powiedzieć, to trzeba. Następnym razem smażyć po dwa, trzy kawałki, a nie siedem naraz, bo może jednak będzie szybciej.😂😂😂 ale, ale…Generalnie…Te mikro kotleciki się wysmażyły nawet całkiem dobrze. No kilka poszło do śmietnika, kilka jeszcze ciutkę dłużej mogło poleżeć jeszcze na patelni i tak…Panierki odpadło z tego bardzo dużo przy smażeniu, trzeba na to znaleźć patent, ale i tak się najedliśmy. Zrobiłam domowy sos czosnkowy i wyszedł mi lepiej, niż kebabowniom i pizzeriom, z których w ostatnim czasie coś tam sobie zajadaliśmy. Potem tak przyjemnie pachniał nim cały dom i lodówka, że Aleksa zbierało na wymioty.😂😂😂 bo trzeba wam wiedzieć, że czego jak czego, ale zapachu czosnku Aleksik nie znosi, za sosem też nie przepada.
#wtorek. Dzień jak co dzień. Masa sprzątania przed wyjściem na noc do rodziców, żeby domostwo pachniało i błyszczało. No i to jest ten moment, kiedy mój kręgosłup raz na czas postanawia się zbuntować, kiedy wykonuje czynności długofalowe w pozycji pochylonej, albo kiedy kilka godzin stoję przy garach i zlewie, następnie przechodzę do czynności wymagających dłuższego pochylania, to nagle coś tak pstryk, cyt i czasem tego samego dnia, a czasem następnego kuniec balu pannlo lalu 😀 w tym wypadku stało się to dnia następnego, po powrocie od okulisty. Kontrola u pani doktor przebiegła całkiem sympatycznie, to jest: krople od ciśnienia śródgałkowego przyjmować, krople do nawilżania przyjmować. No i w międzyczasie trochę prywaty się wkradło, bardzo się pani doktor ucieszyła, że życie moje pobiegło tak do przodu. Nawet doradziła, co chyba by nie zdało egzaminu, coś w sprawie oznaczania prania, zamiast colorino. Zawiązywać węzełki na jasnych ubraniach, tak, żeby były wyczuwalne, ale niewidoczne, zawsze w tym samym miejscu. Wtedy. No tylko co z ciemnymi i białymi? 😀 na kolorowych jeden węzełek, na ciemnych dwa, a na białych trzy, xdd. Nie no, bez jaj, trzeba kupić urządzenie jak najszybciej. Koniec kropka.
1. #Środa. Plecy bolą, szczególnie w okolicy żeber po prawej stronie, niezbyt mogę się ruszać po powrocie od okulisty, a przecież trzeba wrócić do domu. No to wracamy sobie spokojnie, aż tu nagle, kiedy docieraliśmy na naszą chaszczową ścieżkę, słyszymy głos tego rowerzysty, który przeprowadzał nas ostatnim razem: Jak państwo sobie świetnie radzicie! Nie mogę wyjść z podziwu, bo tak was czasem obserwuję. Tak? Dziękujemy bardzo. A proszę. A mogę spytać skąd wracacie? A od moich rodziców, tak sobie chodzimy wie pan, czasami na obiadki, czasami po jakieś zakupy, albo zanocować. O, to bardzo dobrze, a to stąd państwo jesteście? Ja pochodzę ze Świętokrzyskiego, a ja jestem z Malborka – odpowiedzieliśmy po kolei. No ale jak wy to robicie? No chociażby przez te pasy, jak przechodzicie? Na słuch, proszę pana, na słuch. Nnno tak…Nnnno tak, ale to słuch muzyczny też macie taki dobry? W zasadzie…Tak…Ja lubię śpiewać. O! To bardzo dobrze, ja z zawodu jestem oboistą, wie pani? Naprawdę? To pięknie, obój to chyba najtrudniejszy instrument do nauki. No, coś w tym jest, wie pani. No, ale jak mnie wzięli do wojska to już przerwałem granie, ale wszystkie nuty ze słuchu rozpoznam. Aha, super! A państwo jesteście rodzeństwem, czy jak? Jesteśmy już prawie małżeństwem! Ooooo! Małżeństwem, o proszę…No to pięknie. Czyli, można powiedzieć, wspieracie się? Nnno…Nnnno taaak! No nie, nie będę się darła, że nie usłyszał słowa prawie, bo szedł dość z przodu ode mnie z tym rowerkiem, myślę, że i tak wystarczająco głośno ten kawałek drogi rozprawialiśmy w wyżej wymienionym temacie. W tym momencie, zagadani przez tego pana, chcemy skręcać już do bloku, ale jakoś tak, żeby nie wejść w dwoje gawędzących tam ludzi: Dobrze pan idzie, dobrze dobrze, teraz troszkę w prawo. Pokierowani idziemy sobie spokojnie, a do tych państwa podchodzi nasz towarzysz i mówi: Proszę państwa! Wiecie, że to małżeństwo jest? Hohoo, a pan młody, to aż ze Świętokrzyskiego pochodzi. Ooo prooooszszszeeee! Ale państwo tu wspaniale sobie radzą, można? Można! Trudno po takim uroczym powrocie nie wejść do klatki i biegnąc po schodach nie wybuchnąć śmiechem, prawda?
#Czwartek. Jeden dzień, a właściwie pierwszy dzień w miesiącu, kiedy to pan domu był obupłciowy. Panem i panią domu. Moje plecy były tak obolałe, a mięśnie odczuwały straszny wysiłek nawet przy pięciominutowym postoju. No więc…Śniadanie poszło gładko, zmywanie poszło gładko, pranie poszło gładko, ale przyszedł ten dzień, w którym mój luby musiał po raz pierwszy zmierzyć się z czymś dużo groźniejszym niż smażenie na patelni, mianowicie z Pawełkiem. Tak, teorię jak przyrządzić w nim aromatyczną kawuchę miał w paluszku, ale do praktyki się nigdy nie garnął, twierdząc, że odkurzanie, pranie, to owszem, ale ekspres do kawy i smażenie to…Tak niekoniecznie. Natomiast sprawdziły się tutaj moje słowa, że jak zaniemogę, albo wyjadę, to musi być nie tylko poprane, poodkurzane, ale podłogi muszą być pomyte, ugotować też coś musisz, nie tylko jajca i makaron, a jak goście przyjdą, to muszą dostać kawy.😂😂😂😂 no i wiadomo, to działa w obie strony, więc i ja zostałam wreszcie do pralki dopuszczona i zostałam poinstruowana, co i gdzie się w naszej pralce naciska, przekręca, wlewa, nalewa, żeby był taki, a taki program. No dobra, jak on zaniemoże, albo wyjedzie, to śmieci same się wyniosą, bo tam za dużo os lata, ja nie dam rady.😂😂😂😂😂 albo, nie! Jednak dam radę, tylko poproszę o ten strój, kochanie, co to go mają ci super panowie usuwający gniazda os i szerszeni z miejsc, w których nie powinny się tam znaleźć, a tak? Zrobię wszystko xd. No więc, instruowałam go leżąc w łóżku krok po kroku, jak spienić mleko, co nacisnąć, żeby zrobić dużą kawuchę, filozofii nie ma, ale koniec końców się udało. Chociaż był zestresowany niesamowicie i powiedział, że Pawełek jest groźnym urządzeniem. No, nie wiem czy groźnym, ale już ma pierwszą awarię, chyba nakładka od spieniacza się popsuła, bo wchodzi i schodzi bardzo luźno i podczas robienia piany wyrzuca ją pod ciśnieniem. Także ten, może za dużo razy ją ściągałam do mycia.😂😂😂😂😂 no nic, kupić można, to nie problem. Na wszelki wypadek, weźmiemy już tak na zapas.
#Piątek. Wspólny obiad z moją siostrunią, a potem czterogodzinne zakupy w malborskich galeriach. Nie miałam pojęcia, że jestem do tego zdolna po uprzedniej awarii pleców, która zazwyczaj jak szybko przychodzi, tak szybko odchodzi, po jednym, dwóch dniach, ale babskie zakupy są nawet bardzo fajne. Przez lata zmieniał mi się do nich stosunek. Długi czas nie znosiłam tego łażenia, chociaż nie. Bardziej nienawidziłam przymierzania tych wszystkich ciuchów, szczególnie zimą, latem jeszcze jak cię mogę. W piątek było bardzo sympatycznie i powiększyłam kolekcję ciuchów, bo już był na to czas po ostatnim remoncie w ubraniach. Michasiowi marzył się jakiś ładny perfum, albo to mnie marzył się jakiś ładny dla niego…A nie wiem…No w każdym razie nabyłam i jest niesamowity. W sam raz w moje klimaty, jeśli chodzi o męskie perfumy. Mocny, nawet bym rzekła, że seksowny, chociaż męskich perfum nie umiem klasyfikować na takie, czy to wieczorowy, czy do klubu, do teatru, czy do łóżka. Nie wiem, ale ładny, a mój szwagier też go ma i podobno kobitki pytają czym tak ładnie pachnie.😂 no to, zobaczymy. Po zakupach wybraliśmy się na weekend do rodziców, a w piątek mieliśmy świętować czwartkowe imieniny mamy, czego nigdy dotąd nie było, ale tatuś się postarał, nie wiedzieć czemu w tym roku, róże dał i nawet zadzwonił do mnie z zaproszeniem na imprezę mówiąc, że mama ma dzisiaj urodziny. CO? Jakie urodziny! No urodziny, ciotka dzwoniła jej życzenia złożyć. Eeeeech, no przecież urodziny w lipcu miała, teraz ma imieniny? Tak, a no to może. No i co w związku z tym? Nic, kwiatki jej dałem i impreza w piątek będzie, to przyjdźcie już na weekend. No i odmówisz staruszkowi? Skoro się nawet o imprezę postarał? 😀
2. W sobotę i dzisiaj testowaliśmy kolejną frytownicę. Nie wiem, czy wszyscy, którzy czytacie te wpisy nadążacie za forum, bo na forum szukałam dostępnej dla nas frytownicy po tym, jak uszczęśliwiona do granic mamcia, w tygodniu wpadła do nas z wiadomością, że po co wam piekarnik! Dzieci kochane! Ciocia Basia ma frytownicę beztłuszczową, wszystko w niej piecze. Frytki, mięsko, rybkę, żre mniej prądu jak piekarnik, jest nad tym większa kontrola na początek. No i ja z tego wszystkiego, pobiegłam do biedronki na zakupy, a tam, patrzę, jest taka frytownica! Firmy Hoffen! Taka piękna, macie, podotykajcie sobie. No i odpakowali, wysoki, okrągły gar z rączką, za który się ciągnie i wyskakuje garnuszek na te wszystkie smakowitości…No i w zasadzie to by było wszystko. No ale jak to? Miały tu być pokrętła, jakieś przyciski? No i przyciski są, a i owszem, kochana mamciu, jak podłączysz to urządzonko do prądu, a następnie włączysz to ustrojstewko, to możesz sobie otworzyć taką klapeczkę, której bez uprzednich czynności nie otworzysz, a tam…Znajduje się taki wyczesany panel dotykowy! Yeah! I like it! Próbowaliśmy to okropkować, na tych przyciskach i nawet, wiecie, się da…No tylko, że problem leży w tym, że nie ma jak się nauczyć i zapamiętać która kropka jest od czego, bo musiałoby to chodzić pod tym prądem, a dotknięcie skrzydłem motyla, nawet nieświadome powodowało, że coś tam się na tym urządzonku włączało, więc dupa. No więc postanowiłam założyć wątek na eltenowym forum, w poszukiwaniu takowej i przez weekend tam nie zaglądałam, a tu okazuje się, że ciocia Basia chętnie się zamieni z nami frytownicami. Noooo! Bomba! Fajny dil, bo ta przynajmniej ma dwa pokrętła, to od temperatury można sobie całkiem słodko okropkować, od czasu też, a no i Aleksik chyba dzięki temu urządzonku polubi gotowanie. 😀 bo wczoraj robił kurczaka, dzisiaj już drugi raz robi frytki…Ale, ale…Ale ja obierałam ziemniory i nawet całkiem dobrze mi to poszło, jak na właściwie pierwszy raz, wymagało małych poprawek. Wczoraj byliśmy też na festynie, organizowanym najpierw zawsze z okazji rozpoczęcia wakacji, a potem ich zakończenia i rozpoczęcia roku szkolnego. Takie tam, pitu pitu do przesterowanego mikrofonu i jednego, lichego głośnika dla dzieci, nawet zdarzało mi się tam śpiewać, jak jeszcze mieli pieniądze, żeby jakotaką scenę rozłożyć. Do tego jest kiełbaska i kaszana z grila, kawa, herbata, popcorn i wata cukrowa, a, no i ciasto, dmuchańce dla dzieci, pokaz sprzętu policyjnego, strażackiego. No i najlepsza była taka wieeelka krowa, zrobiona z jakiegoś tworzywa plasticzanopodobnego, cztery cycki miała, gumowe, taaaakie tam…Jak są przy tych piłkach do skakania. Wodę się w nią wlewało i nawet ja krasulinkę wydoiłam, a co! 😀 Także ten…W tym tygodniu siedzimy sobie w domu, pitrasimy, testując wzajemnie swoją cierpliwość i frytownicę i jajecznicę i nie wiem co jeszcze będziemy mieli ochotę zjeść, a w czwartek spodziewamy się gości znamienitych, aż na cały tydzień, a 21 września wyjeżdżamy do moich ukochanych teściów, na odpoczynek, korzystanie z ostatnich chwil pięknej pogody.
3. Tymczasem idziemy mieszać fryty we frytownicy, oglądać kabareciki, także do następnego. <3
Niedziela jedenasta.
Dżem dobry, marmolada jeszcze lepsza. 😛
Naprawdę, muszę popracować nad kreatywnością, bo poza pomysłami na fajny roleplay w popmundo, kończą mi się pomysły na powitania dla was.😀
Dzisiaj to w zasadzie będzie krótko…A nie, to też już było, no, ale dzisiaj to naprawdę będzie krótko, bo ten tydzień, jest praktycznie absolutnie wykluczony z jakichkolwiek osiągnięć i dokonań kulinarnych, życiowych i jakichkolwiek. No, ale jestem zdania, że cokolwiek by to nie było, niedzielom musi stać się zadość, jak pisać, to pisać. Może nie tak do końca lać wodę, ale coś napisać. No chyba, że już naprawdę nie będzie o czym. Jak zasiądziem w fotelach, po przygotowaniu własnoręcznie kaczki w borówkach i uznamy, że teraz pozostaje tylko siedzieć i pierdzieć w te fotele, to nie będzie co pisać w niedziele😂 ale do tego to jeszcze kupa lat. Przed nami niedokładnie obrane ziemniaczki, następnie trochę lepiej obrane, niż niedokładnie, ale to jeszcze nie to, a potem już w zasadzie dobrze obrane, ale w kostkę i tak dalej i tak dalej. To tak apropos tego, że ktoś ostatnio pytał, ile jeszcze będzie tych niedziel? No to wydaje mi się, że póki nie umrę, ale głowy nie dam haha.
#Poniedziałek. Nic szczególnego, poza tym, że towarzyszył nam smuteczek po odjeździe szeleczki, a potem miałam 3 godziny przymusowej posiadówki u fryzjerki. Z godzinnym opóźnieniem usiadłam na fotelu, tak, zupełnie jak u lekarza, robiłam jak zawsze balejaż , włosiska mam gęste, grube, więc trochę to schodzi, potem czekanie na mycie głowy przez praktykanta…Brrrr, dlaczego ja! 😀 no dobra, fajnie mi umył tą głowę, szarpał jak Reksio szynkę.🤣🤣🤣🤣 czyli jak lubię. Strasznie nie lubię miziania przy myciu głowy, lubię czuć jak paluchy szorują mi skórę głowy, może nie paznokcie, ale opuszki, tak dokumentnie, to jak najbardziej. Mam wtedy może mylne, ale tylko wtedy wrażenie, że mam umytą głowę. No a potem suszenie i prostowanie. A potem, powrót do rodzinnego domciu i ten znienawidzony kapuśniak……Nigdy nie będę się uczyć tego gotować…Nigdy! Chociaż Aleksik go uwielbia. Kapuśniak, wątróbka, rosołek, żeberka w każdej postaci i gotowana/smażona łopatka nie zagoszczą w naszym domu. Nie wiem o czym ohydnym zapomniałam, ale tak…:P na pewno nie mogę zapomnieć dodać, że mój ukochany zrobił kolację. Tak, zrobił kolację. Ja wiem, że to wydaje się niemożliwe, bo przecież moje kanapki są lepsze, ale mój kiciuś zrobił kolację. Ugotował jajca, nie swoje oczywiście i pięknie obłożył ich połowami talerz, a mnie zostało się je tylko pomajonezować. Do tego kanapeczki z roladą ustrzycką, mniam! Oj, dawno tak dobrze mi po kolacji nie było.😂
#Wtorek. Ach, co to był za dzień. Ileż ja się w tym dniu rzeczy dowiedziałam i nauczyłam, huhu. Zapowiadało się magicznie. Śniadanko, kawka, muzyczka, mama wpadła z drobnymi zakupami, bo coś tam dla nas kupiła, a przecież mówiła, że nie będzie, że to kłopot…No w pewnych sprawach to dobrze, że u niej kończy się tylko na gadaniu. Tego dnia na obiad miały być gołąbki, te domowe, pysznościowe, leżały w pojemniku w zamrażarce, czekając aż je pańcia wyjmie i rozmrozi i przygotuje na obiadziszcze. Tak, tak było. Pańcia zwlekła się z rana z wyrka, wyjęła, żeby się rozmroziły. Zanim jednak dojdziemy do finału tej historii, musimy się cofnąć do momentu pakowania różnorakich produktów do mrożenia przez moją mamę w różnorakie pojemniki. Otóż, ona preferuje pojemnikowe wszelakie zbieractwo, na przykład takie pojemniki jak po lodach marletto, jak się je dobrze wymyje, to są u niej wielorazowego użytku, pffffeee! No u mnie coś takiego po maksymalnie jednym razie do śmieci, wielorazowe pojemniczki to się kupuje, myje, używa, myje, używa, myje, używa. No i takich wielorazowych to u nas jest w bród, kupnych, twardych, stabilnych. No ale los tych nieszczęsnych gołąbków został zapisany w ten cholerny pojemnik po lodach marletto z biedronki, bo dlaczego nie. A jakby tego było mało, bo nieszczęścia chodzą parami, to lody marletto, jakąś tam część też dostaliśmy na wynos, ale w pojemniku wielorazowym właśnie, bo dlaczego nie. Tylko jak to bywa z niektórymi osobami widzącymi żyjącymi z niewidomymi na co dzień przez lat 28, nie uznają za stosowne poinformować cię, drogi niewidomy członku rodziny, co znajduje się w jakim pojemniku, tylko dostajesz okrojoną instrukcję, tu masz, dwa pojemniki, jeden z gołąbkami, drugi z lodami. No ok, bierzesz w torbę, idziesz do chaty, czy przychodzi ci na myśl zastanawiać się/pytać, czy w tym po lodach są gołąbki, a w tym wielorazowego użytku lody? No może tutaj właśnie, drogi niewidomy użytkownik pojemników od mamusi robisz błąd, bo jednak czasami warto o taką oczywistą, nieoczywistą rzecz zapytać, żeby się potem nie okazało, że we wtorek, o godzinie 13, chcesz przygrzać gołąbki z sosem w mikrofali, bo się rozmroziły i zjeść z chlebkiem, a tu nagle słyszysz od ukochanego: Kiciusiaaa! Te gołąbki to coś słodkie są. Co? Jak słodkie, no kapusta raczej gorzka nie jest, no to może i słodkawe. Słyszysz ponownie charakterystyczne ciamknięcie upewniające się na temat słodkości gołąbków: Eeee, jakby z konfiturą? Coś ty rozmroziła…Z jaką, kurwa, konfiturą? Zanosisz się śmiechem, idziesz spróbować? Loooodyyyy! Sernik jagodowy marletto! Zajebiście! Tylko dlaczego w pojemniku wielorazowym? W tym momencie opadają ci ręce, stanik, majtki, bo rajstop w sierpniu nie nosisz jak mniemam, no i biegniesz do lodówki rozmrozić te prawdziwe gołąbki, ale tym razem po wyjęciu pojemnika z zamrażarki otwierasz go i wąchasz, kurła, ten zamrożony na kość materiał. Mimo wszystko czujesz kapustę i przynajmniej wiesz, że nie było tym razem opcji, żeby się pomylić. No to jak tu to szybko rozmrozić, przecież jesteś głodny jak sto diabłów. Hm, może do mikrofali, na rozmrażanie? No dobra. 10 minut i nic. W internecie piszą, że godzinę trzeba. Eeee, dobra, wpierdzielasz to do gara, z desperacją i głodem wielkim jak arabski członek…Już ci nie zależy, czy się zrobi zupa gołąbkowa, czy jednak ugotują się w całym kawałku. Ty chcesz jeść! Tak potwornie chcesz jeść! Rozumiesz? Kiedy twój widelec w ręce informuje cię po czasie, że gołąbki zrobiły się miękkie, gorące i można je wyłączyć, chcesz je zjeść, ale uświadamiasz sobie, że w domu jest samiec alfa, którego trzeba nakarmić i już wiesz, że gdyby nie ta pomyłka i to czekanie przez nią, ilość tych gołąbków by ci wystarczyła, żeby się najeść, ale w obecnej sytuacji……Po prostu zjadasz to, jakby to był posiłek pierwszy od tygodnia. Samiec alfa coś tam mamrocze, że rozwodnione, że coś tam teges, śmeges, ale dla ciebie są najlepsze! Ukochane! Wyczekane. A kiedy tak już kończysz zjadać i stajesz przed stertą garów do pomycia, z całego bodaj dnia, twój oszukany żołądek prosi cię o sprawiedliwość. A w tobie rośnie agresja! Bunt do świata. Więc tłuczesz się tymi garami, a kiedy wreszcie kończysz, dajesz ostateczny upust agresji i dzwonisz do mamuśki! Czemu dałaś mi gołąbki w pojemniku po lodach, a lody w takim normalnym, zajebistym pojemniku na żywność? Ach, przepraszam, a bo tak pakowałam szybko, w pierwsze co miałam pod ręką. Ojej, ale to co, rozmroziłaś lody i jesteście bez obiadu pewnie? No i teraz ręce niżej opaść nie mogą, dupa też nie, bo na wszelki wypadek leżysz sobie spokojnie i myślisz, tłumaczyć? Czy nie tłumaczyć? Że jednak jakiś olej w głowie został, przeterminowany i do wymiany, ale jednak i jakiś obiad był? Ale w konsekwencji, dochodzisz po prostu do wniosku, że każdy pojemnik wyciągany do rozmrożenia od teraz otwierasz i wąchasz!
#Środa, dzień loda. A nie, to wtorek był, już przecież pisałam, no tak. Więc w środę chcieliśmy zrobić śmietnik. Śmietnik w naszym wydaniu to makaron smażony z cebulą, papryką, kiełbaską jaką tam się lubi, serem żółtym i przyprawami dla smaku. No i taki też obiad zaserwowała nam moja mamuśka. Lekcja ze środy jaka jest, taka jest, ale na pewno nie mówić co chcesz zrobić na obiad, a już na pewno nie dać się wkręcić w słowa, przyjdę, popatrzę i może coś pomogę, bo to oznacza, zrobię za ciebie cały obiad w ilości jak dla wojska, a ty się potem martw, żeby to zjeść przez kolejne dwa dni. Tak czy siak, nie jest to trudne i nadal nie mam strachu do kuchenki, więc wiem, że sama też to jeszcze kiedyś zrobię.
#Czwartek. Śmietnik z poprzedniego dnia prawie zjedzony, ale trzeba naszykować jakieś zakąski, bo jest jakiś tam ważny mecz w nogę/siatkę/moskitierę/ręczną, nie pamiętam, przychodzi tatuś, więc panowie będą jeść i oglądać, a ja z nimi będę pić alkohol.😂😂😂😂😂😂 Nie zrobiłam nic specjalnego. Na talerzyk wyroby rzeźnika Zielińskiego z Pomorskiego, podwędzana rolada ustrzycka, kabanosiki grube, suche, wędzone, moje ulubione zresztą, pomidorek w plastry z solą i pieprzem i…I…Majstersztyk wieczoru! Jaja w majonezie! 😀 No i tego by było na czwartek na tyle. Pojedlim, popilim, meczyk panowie zobaczyli, a na drugi dzień to zmywanie. 😀
1. #Piątek. Idziemy sobie radośnie do rodzinnego domu, na obiadek złożony z rodzinnej porcji łososia, a tu nagle przelatuje nad nami myśliwiec f35, najprawdopodobniej. Znajdujemy się na środku pasów i nie słyszymy nic, kompletnie nic, więc idziemy na ślepo, o ile inaczej się da po niewidomemu. No dobra, może na ślepo głucho. Przy kolejnych pasach stojąc słyszymy pana z rowerem i słowa: Chodźcie za mną! No więc stoimy, czekamy, niech te jego dzieci, czy do kogo to mówi pójdą zanim. Halo! Drodzy państwo, tu są pasy, chodźcie za mną! Aha! To do nas było. No to chyba siedem pimpusiów poprzedniego dnia i jedno piwo źle nam zrobiło, skoro oboje nie ogarnęliśmy, że to było do nas hahahaha. W piątkowy wieczór Pawełek przeszedł swoje pierwsze odkamienianie i robiliśmy wszystko według instrukcji, ale kiedy po odkamienieniu i trzech płukaniach, wypróżnieniu pojemnika na fusy, oczyszczeniu tacy na skropliny, po ponownym włączeniu kontrolka prosząca o odkamienienie migała dalej, zwątpiliśmy czy zrobiliśmy to dobrze, ale kawa wczoraj była wyborna, a internet i Marolk podpowiedzieli, że Pawełek po prostu już tak ma. Często długo mu zajmuje zanim zatrybi, że już wysrał kamienia xd.
#Sobota. Ileż można sprzątać chatę i w ogóle dlaczego to się tak przyjęło, że sobota to sprzątanie chaty! A właśnie nie! U nas w domciu posprzątane, wymyte, wypucowane było w czwartek, więc sobota minęła nam na poszukiwaniu materaca dwuosobowego, w miarę niedrogiego dla przyszłych gości, ale w Malborku nie istnieje coś takiego jak niedrogi materac i to dwuosobowy i jeszcze żeby nie miał wbudowanej pompki, tylko taką osobną, więc przynajmniej zrobiliśmy trochę kroków dla lepszej kondycji, w międzyczasie ogarnęliśmy praktycznie drogę na najbliższy przystanek, bo okazuje się, że nie jest taka trudna, a materac to i tak trzeba zamówić. Już nawet znaleźliśmy. Tego dnia po powrocie ze sklepu na obiad był bigos, również z pojemnika, wielorazowego użytku tym razem, na szczęście i o dziwo, po tamtej sytuacji z gołąbkami, mama zaczęła się pilnować z pojemnikami. 😀 ziemniaków własnoręcznie jeszcze nie obrałam, mea culpa, zrobiła to siostra, ale przynajmniej wiem, że my, którzy dzióbiemy jak kurki, najemy się w zupełności, jeśli obierzemy sobie 4 ziemniaczki góra. No, ale za to ziemniaczki pięknie ugotowałam, odlałam, tylko se zapomniałam, że jak się gotują, to trzeba pokrywkę zdjąć, bo nagle…Jak mi para gorąca nie strzeli…Jak mnie nie nie poparzy! Kiteeeek! Para na mnie buchaaaa gorącaaaa! Cooo? Zdejmij pokrywkę? No to zmniejszyłam ogień! Nieee! Pokrywkę zdejmij! No i tak się dogadalim, że sam przyszedł, zdjął, a potem to już gotowały się bezpiecznie i razem z bigosikiem, który szybciej mi było odgrzać w mikrofali nałożyłam na talerze i zjedliśmy, a ja to się nawet…Ochwaciłam, jak to było powiedziane w którymś odcinku na dobre i na złe, tym starszym oczywiście. No, bo jeszcze nie umiem wycyzelować ile tego bigosu dla każdego, więc cały, spory pojemnik poszedł naraz, na dwa talerze. 😀 no ale skoro zjedliśmy, to chyba dobrze wycyzelowałam, to może jednak umiem 😛 albo mieliśmy wyjątkowo dobry apetyt tego dnia. Ach, porządki w lodówce. Chcesz wyrzucić zupę rybną, bo dostałeś, ale o niej zapomniałeś, idziesz nad kibel z pełnym słojem, w drodze otwierasz, wąchasz, no ok, chyba pachnie jak zupa rybna, ale w sumie to głębiej się nie zastanawiasz. Dopiero w momencie, gdy po wylaniu całej wody czujesz, że w słoiku zaczyna się coś ciężkiego przesuwać, wsadzasz łapę, a tam ogórki kiszone. No taaak, gdyby człowiek czasem był bardziej świadomy co mu przyniosą i w lodówkę wsadzą…:D No i wczoraj nauczyłam się w końcu, dzięki @Siwy4don, zamawiać z glovo na IOS. Problem leży w tym, bynajmniej u mnie, że wszystko się da zrobić, oprócz wpisania adresu, gdzie pole tekstowe jest po prostu wygaszone i koniec, trzeba na nie najechać palcem, pozostawić ten palec w tym miejscu i w międzyczasie wyłączyć na sekundkę VO, a po włączeniu okazuje się, że nagle jednak wpisać adres można. Naprawdę? To było takie proste? No tak, ale ja technologiczna nie jestem. 😛 No ale jak już się udało z tym dojść do ładu, to przynajmniej pierwsze w życiu zakupy zamówione i wieczorek z the voice of poland spędzony…Ha! A żeby tylko z nim, bo skropiliśmy go czymś wyskokowszym i zapieczętowaliśmy znajomość z pewnym jegomościem i jego lubą, prawda? 😛
#Niedziela. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek szłam gdziekolwiek mając wrażenie, że znajduję się na płynącym statku, ale też obiad, który mama zrobiła w domciu rodzinnym znamienicie mi to wynagrodził hahahaha. Teraz natomiast zakańczam ten krótki wpis, bo kabarety lecą, a ja to uwielbiam, więc do następnego. Bajooo!