Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela trzynasta i czternasta.

Bry wieczór😁
Widząc jaką uciechą cieszą się moje wpisy niedzielne, postanowiłam zrobić kolejny, niedzielny, w czwartek, bo dlaczego nie. Mało tego, wierząc, że niedziele mają swoją popularność, nawet tą cichą i skromną, jadąc do Krakowa w zeszły czwartek i idąc w ślady największych gwiazd z ekranu telewizyjnego, postanowiłam zorganizować zlot swoich fanów podczas postoju na centralnym w Warszawie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nie zleciały się nawet osy…😂😂😂😂😂😂
Tak jest. Nawet padając na twarz po podróży, trzeba się postarać o odrobinę dobrego humoru, który z wpisu dzisiaj będzie tryskał bardziej niż z jego autorki, ale jutro na pewno będzie lepiej. 😀 Jakby tu opowiedzieć wszystko to, czego nie było, ale żeby jednak coś było. No bo podobno nigdy nie jest tak, żeby czegoś nie było, albo czegoś się nie dało. Ponoć nie da to się parasola w dupie rozłożyć, prawda? No więc tak.
W poniedziałek, który nastąpił po ostatnio dodanej we wpisie niedzieli, a także we wtorek, nie wydarzyło się raczej nic szczególnego i wiecie co? Nawet nie pamiętam co wtedy robiliśmy na obiad, bo na pewno coś musieliśmy, gdyż nie odwiedzaliśmy rodzinnego domostwa aż do zeszłej środy. Natomiast w środę, która nastąpiła po zapomnianym przeze mnie poniedziałku i wtorku wydarzyło się już trochę więcej. Znowu przyjechała Szeleczka, a więc na przyjazd trzeba było naszykować dom, wiadomo. Tak to robimy to tylko na święta.🤣 Tego dnia obudziłam się nawet zmotywowana do roboty. O! Posprzątam chatę! O! Zrobi się na szybko jakiś obiad z gotowca! O! Pójdzie się po zakupy! O! Zrobimy sałatkę na wieczór, może coś do tego się wypije. Zmotywowanie opadło, kiedy pociąg Szeleczki miał ileś godzin opóźnienia, a mi nagle narosło więcej czasu do przygotowania tego wszystkiego. Nagle znalazła się dłuższa chwila, żeby jak to lubię, pałętać się w piżamie po domu, potem leniwie jak kot wypić kawę, coś posłuchać, obejrzeć, a potem dopiero zabrać się do roboty, której wcale okazało się niemało, ale jak się w końcu do niej zabrało, to czas jakoś przyspieszył i zabrakło mi ze czterech rąk przez chwilę. No i wydarzyło się coś, czego się sam diabeł nie spodziewał. Wszystko wysprzątane, jedzenie w lodówce, zakupy zrobione, można siąść i pierdnąć w krzesło, a tu nagle…Jak się wiatr nie zerwie, jak nie wypieprzy suszarki z praniem na balkonie, jak nie zerwie w uchylonym w kuchni oknie rolety, przy okazji przewracając dzbanek pełen przefiltrowanej wody, kilka pustych, szklanych słoiczków i robiąc to tak umiejętnie, albo, jak bądź, że wszystko to siłą odrzutu powędrowało na środek pokoju. No i jak myślicie? Co wtedy zrobiłam? No właśnie, co? Nie, nie spanikowałam…Najpierw podeszłam do okna i usiłowałam je zamknąć, ale ten cholerny wiatr mało mi go nie wyrwał z ręki. W końcu z pomocą Michasia się udało, a trwało to nie więcej jak dwie minuty. No więc zamknęliśmy to okno, on ogarnął pobojowisko na balkonie. Jakież szczęście, że mamy na barierkę po całości założoną taką ratanową siatkę i nic nie przeleciało na parking, a potem stanęłam ze spokojem na środku tego pobojowiska, panele pływają w wodzie, razem z tymi przedmiotami, co je roleta porwała, części dzbanka nie wiadomo gdzie…Na co ja stwierdziłam ze spokojem, że ja tak właściwie, to…Nie wiem co mam zrobić…Po co to było dzisiaj sprzątać?😂😂😂😂😂 a potem rozpoczęła się akcja, jak z tych właśnie filmów akcji. Ręczniki, ścierki, wszystko co pod ręką, wycieramy cały pokój i zbieramy uszkodzone przedmioty. Szczęście w nieszczęściu, że szklane słoiczki się nie potłukły, bo to by był już chyba naprawdę koniec świata tego dnia. On od początku był pechowy, od tego przeklętego, opóźnionego pociągu! W godzinach wieczornych szeleczka wreszcie dotarła i pierwsze co należało z tym zrobić, to napić się piwa. Za spotkanie, za ten przeklęty dzień…A następnie, należało zrobić sałatkę. O tak! To zdecydowanie był najlepszy punkt tego dnia! Pichcenie z Szeleczką, moi drodzy jest najlepszym punktem każdego dnia.😀 Sałatka smaczna i prosta, poje nią sąsiad i poje starosta.🤣 Makaron ryżowy ugotować, pokroić szynkę konserwową, kukurydza, czerwona fasola, jajko ugotować i skroić, majonez, sól i pieprz dla smaku dodać, wymieszać, odstawić do lodówki. Ot, co 😀 pyszoota! Tą sałatkę często się u mnie w domu robiło, bo jarzynowa to już dla mnie się przejadła.
W czwartek miał przyjechać SkyDark, zapowiadał chłopina, że dużo je i pije, więc zakupy trzeba było zrobić 😀 i jeszcze kilka spraw na mieście załatwić. Za to po powrocie do domu, zaczęło się pichcenie. Nasz przyjaciel miał przyjechać dopiero wieczorem, więc musieliśmy dla naszej wspaniałej trójeczki muszkieterów sporządzić jakiś obiad na szybko. Padło na kotlety mielone z frytkami i surówką, a ponieważ ta moja młodzież się zbuntowała, że nie, oni to zdrowo jeść nie będą, oj nie, bo trzynastki, czternastki, piętnastki i osiemnastki, to przecież trzeba coś zamówić na kolację i padło na kebaba. No i prrroszsze prrroszszsze, tak to jest, jak się nie słucha Kasieńki. Kto się po kebabie pochorował? No kto? No kto? A na szczęście nie ja🤣 lepiej żartować jak chorować, wiadomo.
W piątek postanowiłam tą młodzież nauczyć rozumu, wyobraźcie sobie. No bo sobie myślę, kurła, przecież jak nie ja, no to już nikt. Jaaaa wam dam glovo! Jaaaa wam dam pyszne.pl! Jaaaa wam dam! A to taki ten…Reżyser filmowy jest, nie? Jean-Claude Van Damme. No, więc ochoczo w ten piątek, nie po katolicku, bo to by do młodzieży nie przemówiło, zabrałam się do nauczania. Jak ja wam ugotuję! Jak ja was nauczę gotować! To nic innego jeść nie będziecie już chcieli. Pokroiłam dwa cycki w kosteczkę, przyprawiłam, szast, prast, puf, pif, paf! Makaronik się ugotował zacnie z rąk Aleksa, szpinak się rozmroził, sos serowo śmietanowy czekał w pogotowiu. Kurczak na patelnię! Łubudu! Łubudu! Smaży się ten kurczak, a tyle go jest, aż z patelni wyłazi. Dodał się szpinak, dodał się sos serowo-śmietanowy. Wszyscy skaczą zachwyceni! Będzie obiad! Będzie obiad! Takie święto, raz, przy piątku. Już wkładamy na talerze, każdy swój talerzyk bierze. Wnet zajada się ze smakiem…Proszę państwa, mamy drakę! Wszystko pięknie, ale moja nauka młodzieży, żeby jeść, co w lodówce spełzła na niczym. Przyprawiłam tego kurczaka troszki za dużo. No tak…Tylko troszki, no bo tyle tego mięsa było, jak żech raz sypła, to mnie się mało wydało i nawet nie pachniało, a to se myślę, chłopy lubią śwarne dziołchy, pierne kłotlety, heeeeeej! No i…Tylko jeden SkyDarczek przejadł tą porcję, którą potem cały tydzień, zdaje się, bidulek przepijał czym popadło, a że u nas alkohol tańszy od wody……Nnno tak, ale za to potem miała wpaść na drineczka moja siostra, a my z szeleczką zdążyłyśmy zrobić coś, co jadłam dwa razy w życiu na imprezach, a robiłyśmy wspólnie po raz pierwszy. Carpaccio z buraka. Taka sobie przystaweczka, sałateczka, mniamuśna, z wyglądu fikuśna. Poszłyśmy na łatwiznę, kupiłyśmy już dwa, ugotowane buraki. Pokroiłyśmy je w plasterki i jak zalecał przepis, rozłożyłyśmy na półmisku. Pestki słonecznika uprażyłyśmy…No, prawie, w każdym razie były dobre. W tym czasie na plasterkach buraka rozłożyłyśmy umytą rukolę, którą przedtem trochę pociachałyśmy. Następnie na całej tej miksturze ułożyłyśmy pokrojony przeze mnie…No prawie w kostkę ser feta. No i na koniec, ten powiedzmy, uprażony słonecznik wysypałyśmy na to nasze dzieło, zrobiłyśmy sos miodowo-musztardowy z odrobiną octu balsamicznego. Aaaaach, ta sałatka zeszła u nas najszybciej…O dziwo szybciej niż alkohol😂
W sobotę i niedzielę leniuchowaliśmy przy serialach i książkach i chyba czymś dowożonym. Chociaż niee, w niedziele były gołąbki mamine, tym razem przygotowane bez przygód. Nawet zrobiliśmy sobie po tych gołąbkach spacer, do pobliskiej cukierni. Takiego strasznego smaka miałam na gniazdka, albo na eklerka, albo na ptysia, albo na poczulka z konfiturą różaną… Na stronie pisali, że mają kanapki, hot dogi, ach, czego oni tam nie mają: Dzień dobry, czy są gniazdka? Oj niee, mam tylko wczorajsze, niedobre już. Aha, a ptysie, eklerki? Oj nie, nie mam dziś, tylko w tygodniu. Hmm, a pączki? Też nie ma. A te kanapki, hotdogi? Nie niee, w tygodniu też. A co jest, może chociaż rurka francuska z bitą śmietaną? Oj nie, tylko zczekoladą. Nnnnoo…Niech będzie. A cholera była tak słodka, chyba mi ją przeklęła, że większość zjadła Szelka, bo nie dałam rady. 😀 Wyprawa państwa młodzieży do sklepu też była bardzo śmiechowa. Poszli ci oni do sklepu, jak przystało na niewidomych obywateli tego kraju, z białymi laskami, z plecakami. Przed nimi w kolejce lokalni pijaczkowie: My państwa przepuścimy. Nieee, nam się nie spieszy. No ale my naprawdę przepuścimy. Nieee, nie trzeba, możemy poczekać. Zniecierpliwiona sprzedawczyni do pijaczków: Panowie, decydujecie się, bierzecie coś, czy nie, bo mi się spieszy, nie będę tu z wami do dwudziestej trzeciej siedzieć. Oooo, a gdzie to pani się tak spieeeeeszy, na meczyk pewnie. A nie! Srać mi się chce i Gesslerową będę oglądać!🤣
W poniedziałeczek, moi drodzy, kolejny dobry dzień obfitujący w doświadczenie na pichcenie. Oczywiście trzeba było zrobić zakupy, no bo SkyDark był…A nie…No bo po prostu się wszystko pokończyło…😂😂😂😂😂 a plan na tamten dzień, jeśli chodzi o pichcenie był, a jakże! Na obiad udka z kurczaka zapiekane na kiszonej kapuście. Przygotowanie jest bardzo proste. Przyprawiamy udka, pałki, czy tam co chcecie z kurczaka. Kiszoną kapustę kroimy i układamy w naczyniu żaroodpornym. W osobnym naczynku przygotowujemy sobie sos majonezowo-ketchupowy. Proporcję zależą od tego jak i kto co lubi, czy więcej majonezu, czy ketchupu, następnie polewamy tą przygotowaną miksturą kapustę w naszym żaroodpornym naczyniu i układamy na tym kurczaki. Zapiekamy półtorej godziny w piekarniku na 180 stopni, my piekliśmy bez przykrycia i nie mamy termo obiegu. W ten sposób za jednym razem mamy i mięsko i suróweczkę, a do tego zrobiliśmy frrrytkiiiiii! Tylko mój biedny Michaił nie jest smakoszem takich obiadków, gdzie mięso ciapcia się w kapuście, a kapusta w takim sosie też mu nie smakowała, więc jako przyszła żona, miałam już awaryjny plan na kolację, żeby sobie chłop mój pojadł. Po obiedzie posprzątane, a tu trza się za kolację brać, bo coś do roboty jednak jest. Obrać pieczarki, przygotować farsz z mięsa mielonego, żółtego sera, cebulki, czosneczku, nadziać pieczarki, opanierować….Ach. Błąd pierwszy, przyszły mąż też tego nie lubi, błąd drugi, zapanować nad sklerozą co do panierki, to jest…Zapisać sobie w notatniczku te komentarze jak się ją robi, to następnym razem z pieczarek na pewno nie odpadnie. Tak czy siak, były pyszne. Co dalej…Dalej…Ach, no tak! Aleksik nie lubi pieczarek, więc z pozostałego farszu, ulep mu, babo jedna, wstrętna kotleciczków mielonych. Mielone lubi, mecze lubi, meczy nie zrobisz, mielone ulepisz…Jakoś tak. Takie małe lep, na ząbek jeden, więcej wyjdzie, o, o tak. Tak tak tak. Gitara, usmaż na patelni niech wpieerrrrrrrrrdziela aż mu miód uszami i nosem pójdzie. Powiedział nawet, że przyprawione były nieźle, a ja zazwyczaj albo za mocno, albo prawie wcale według skali przyprawialności Aleksa. Następnie wyjmujemy parówki, kroimy na części, razem z ciastem francuskim. Smarujemy ketchupikiem i zawijamy, i zawijamy, i zawijamy. No a potem do piekarnika, na 180, 30 minut, u nas się upiekły extra, chrupały. A, no i najważniejsze, Aleksik też to uwielbia😂
Wtorek, dzień odpoczynku od pichcenia, dzień odpoczynku od picia kawy, herbaty, alkoholu, wody, od skrzypienia materaca po całych nocach, jak się te wieloryby przewracały……A nie, to może jednak się wyciszę. 😀 bo następnego dnia młodzież mi odjeżdżała do swoich domów. No i znowu te seriale i te audioseriale i to popmundo i to leżenie bykiem……I To sprzątanie……
W środę Szeleczka zostawiła nas już z samego rana, a ja, zrobiłam panom śniadanko, potem zajęłam się pakowaniem nas na wyjazd na aleksikową, rodzinną wieś następnego dnia, potem dalszym sprzątaniem i wreszcie, nakarmieniem panów kupnymi nagetsami i dewolajami z netto. Nie ma co, ledwo żem zdążyła na czwartkowy pociąg o 6.26 rano.😂
Oj tak. Podróże uczą i kształcą. A już miałam pisać, że nic się nie działo, że nudno było. No bo tak było, gdyby nie to, że gdy wysiedliśmy w Krakowie ja, Aleksik i mój tata, który to postanowił wybrać się w kolejną podróż do swatów i czekaliśmy na dworcu autobusowym, a czasu mieliśmy nie zadużo. Jakieś takie, 45 minut, a on akurat postanowił szukać sklepu, nie mając oczywiście zegarka, ani telefonu, bo po co mi to i o 11.50 podszedł do nas spokojnie mówiąc – Aaaaa, kawy dla was szukałem…Gdybyśmy tylko sobie tej kawy życzyli, no ale…na ten autobus zdążyliśmy tak…No…Więcej szczęścia jak rozumu… Tydzień na wsi zleciał tak szybko, że dzisiaj mam wrażenie, że nie wiem co się tak właściwie wydarzyło, ale co dobrego się zjadło, wypiło, powiedziało, usłyszało i przywiozło, aaaa, bo się przywiozło, taki ciężki plecak swojskiego jedzenia i…Nie tylko, że sam diabeł by tego nosić nie chciał. Droga powrotna również byłaby prawie nudna, gdyby nie to, że obudziliśmy się o 6 rano, żeby tak wstać, na spokojnie, zjeść, herbatkę i kawkę wypić. No i potem o 8 rano dostać się na autobus do Krakowa. Na spokojnie się spakować, właściwie to…Wiadomo, dopakować. O! Na przykład zabraliśmy z domu Aleksika odkurzaczyk pionowy, świeżo zakupiony, nieco ponad roczek temu. Jakieś tam, eeee, jak to się? Siajo majo dream coś tam…Ja się na technologii nie wyznaję, ale Aleksik wam napisze i pewnie nawet zrobimy recenzje porównując te dwa odkurzacze. No i odkurzacz w walizce się zmieścił, ale rura już nie. No i mówię grzecznie, jak do kogo głupiego. Spakujcie tą rurę w reklamówki jakieś, w siatki jakieś, to przecie głupio tak paradować z rurą w ręku, ale ojciec nieeee, pffeeee, a bo to rury nie widzieli? Jjjeeeeetam! Nnnnno to jjjjjetam dalej! Wsiadamy do autobusu, klima chodzi na całego, iiii po nogach, iiii po nogach, iiiiii po nogach. Drodzy moi i nie moi, nigdy w życiu nie byłam tak pewna jak dzisiaj, że albo za chwilę umrę, albo za chwilę mnie rozerwie, albo najpewniej zleje się, bezczelnie, po prostu, 14 kilometrów przed mda w Krakowie. Ani stać, ani siedzieć, sama nie wiedziałam co robić, ale rozwalona klima gdziekolwiek zawsze tak na mnie działa, szczególnie jak daje po nogach. Nie byłam nawet pewna, czy dam radę dolecieć z tym do kibelka, jak już w końcu wysiedliśmy i zostawiliśmy Aleksa gdzie bądź, ale się udało. No tyle że…Spędziłam w nim…Baaaaaardzo długi czas, bo nie wszystko poszło naraz…Nie polecam, nie zazdraszczam, nie, dziękuję! 😀 Potem z przyjemnością wypróżnionego pęcherza przysłuchiwałam się rozmowom dwóch starszych pań na dworcu. To mówisz? Na dymka ci się chciało? Nooo baaardzo, eeeechhhhhhu echhhhhu echhhhhhu! Łooooj, coś ty masz jeszcze mokry kaszel kochana, z wydzieliną, musisz pić coś na rozrzedzenie tej wydzieliny. Aaaa taaaak, kupiłam już elektrolyty, mam elektrolyty. No ale to nieee, znaczy elektrolity to taaak, ale to jeszcze jakiś syrop na ten kaszel musisz pić. W pociągu za to mój tata musiał się kilkukrotnie przesiadać i oczywiście czego najczęściej zapominał? Brawo! Rury! Jakież to było zabawne, co ilekroć się przesiadał, a ta rura to pana? Przepraszam, czy to pana rura? O, to chyba też pana. Szczęście w nieszczęściu, że ona nie wygląda chyba tak jak rura od odkurzacza, w sensie…No niekoniecznie to tak na pierwszy rzut oka przypomina podobno. O, a na przykład na którejś Warszawie to włączyli Szopena. Nagle jedna kobieta do drugiej! Przepraszam, to u pani tak gra? Co? A nieee! To tutaj, w pociągu takie atrakcje lokalne. Hyyyyyyy, napraaaaaawdeeeee? Na to Aleksik, no, a jakże, chcieliście premium, macie premium, a kobietki w śmiech. Ale to…Ojej, ale to jakto…To tam ktoś gra, czy jak? Na to Aleksik, tak taaak, tam koło maszynisty siedzi pianista i obok tej asystentki, co tu często zapowiada i się zacina, sza, sza, szanowni państwo. 😀 i potem dopowiedział ciszej: Ciekawe tylko…Gdzież oni to pianino postawili. 😀
No i to by było na tyle, mili państwo z tego, co się działo i nie działo. Kolejny wpis będzie, jak się zadzieje, już raczej w przyszłą niedzielę. Dobranoc, sorry za błędy, niedoskonałości, ale pisane szybko, bo tak się domagaliście, chcieliście, martwiliście, to wiecie. 😀

15 odpowiedzi na “Niedziela trzynasta i czternasta.”

Zuzler, bo ja ci powiem, że raczej znam określenie oponki, albo donuty, a gniazdka to mieli napisane na stronie.

Ja też byłam pewna, że gniazdka to mamy tylko do prądu takie, a tu mnie technologia cukiernicza zadziwia.

To ja poproszę o opis tych gniazdek, bo to może jednak nie te nasze. Na nasze nikt by się nie ośmielił powiedzieć donuty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink