Dobry wieczorek. 🙂
Co słychać? Jak tam zleciał tydzień? A, no to w sumie ja tu przeca miałam odpowiadać i opowiadać. No to dzisiaj będzie naprawdę krótko, bo sensacji brak, ale przełomy powstają…:D
#poniedziałek. Ten słynny dzień, w którym wrzucona została poprzednia niedziela. Zanim w ogóle przyjechaliśmy do Malborka, można powiedzieć, że w większości mieliśmy rozplanowane co danego dnia przyrządzimy do jedzenia. Na poniedziałek zaplanowane było cannelloni, czyli takie fajne makaronowe rurki, do których można przygotować farsz, jaki kto lubi. Rurki są różnej długości i szerokości, nasze były, takie…No takie w sam raz. Wielokrotnie robiłam to w domu sama, oprócz momentu wsadzania do rozgrzanego piekarnika. Jedyne czego nie wiedziałam, jako kompletne, wiadomo, zero w gotowaniu, to ile będzie mi potrzeba mięsa, żeby zrobić trzynaście takich rurek, bo tyle mi się zmieściło w naczyniu żaroodpornym, chociaż i tak trzeba było je dojeść na drugi dzień. Farsz, który zrobiłam składał się z pół kilograma mięsa mielonego, do tego oczywiście wbijamy jajco, ja dodaję pieczarki posiekane w kostkę, chociaż tym razem trochę poszłam na łatwiznę, bo siekałam je w tym pojemniczku zamykanym z nożykami, ot, żeby było szybciej. Do tego ucieramy serek żółty, dodajemy cebulki, przypraw dla smaku, tudzież na oko, czyli akurat w tym wypadku, ręka mi zadrżała, albo opatrzność nie czuwała i pieprzu sypnęła się taka zdrowa, chłopska garść…Ooooo, do dzisiaj to czuję.🤣🤣🤣🤣🤣 No i poszło jeszcze troszki vegety i odrobina soli. Po wymieszaniu tego wszystkiego w misie, możemy przystąpić do nadziewania makaronowych rurków. Ważne jest, żeby były przed nadzianiem surowe, bo po ugotowaniu nadziewanie nie wyjdzie, gdyż rurki będą się rozrywać. W sumie to logiczne, ale znam ludzi, którzy tego nie wiedzieli i nie ma w tym nic złego, więc lepiej napisać. Farsz z wymieszany, zrobiony, ale ja sobie radośnie stwierdziłam, że kurła…Chyba cosik za mało będzie tej dobrości na tyle rurków. No to trzeba może dodać drugie, tyle samo mięsa.😂😂😂😂😂 jak stwierdziłam, tak zrobiłam, jajco jeszcze jedno dobiłam i cholera…Jako ta świerzynka, niedoświadczona łudziłam się, że jednak ten pieprz się jakoś w tym całym kilogramasie rozejdzie, rozpieprzy, roz….Cokolwiek, ale nie…Żegnaj błoga nieświadomości od tego momentu już na zawsze. 😀 a mięsa i tak okazało się za dużo i wyszły z niego też kotlety mielone, w liczbie dwunastu. Kiedy już rureczki są nadziane i ułożone w naczynku żaroodpornym, musimy zrobić do nich jakiś smaczny i sympatyczny sosik. Ja zawsze stawiam na mój ulubieny, sosik serowy, ale z saszetki. W tym momencie nie pamiętam jakiej firmy, byćmoże winiary, w każdym razie zawartość saszetki przesypujemy do szklanki, wlewamy do niej mleko, żeby wypełniła się ona tym mlekiem w połowie, a potem mieszamy łyżeczką. Całą tą zawartość wlewamy do naczynia żaroodpornego i można jeszcze dodatkowo przykryć to plastrami sera, to tak dla serowych miłośników, czyli dla mnie, a następnie wstawić tak na 40, 50 minutków do piekarnika na 180 stopni. No i do momentu wstawiania do piekarnika, następnie wyjmowania i rozkrajania, wszystko robiłam sama. W ten poniedziałek poczułam, że to jeszcze nie ten moment…Jeszcze chwileczkę na odwagę do tego kroku potrzebuję, ale myślę, że już jest bliziutko. W każdym razie wyszło bardzo smaczne i…Pierrrrneeeee! Tego dnia zrobiłyśmy też sobie z szeleczką na kolację tosty z żurawinkową konfiturcią i z wędzonym seruniem, ale jednak liczyłam na to, że będzie mi to smakowało bardziej tak, jak sobie to wyobrażałam, a nie tak, jak smakowało w rzeczywistości. Wtorek zleciał nam na zjadaniu reszty obiadu z poniedziałku, typowych, codziennych obowiązkach domowych, które dzień w dzień łączą się jak wiadomo z jedzeniem 😀 i chociaż czasem sobie trochę ponarzekam, tak dla kurażu oczywiście, to cieszę się, że mogę to robić i nie muszę studiować haha. Aleksik, przypomnij mi to następnym razem skarbie.😂😂😂
#Środa. Ach, co to był za dzień. Jeden z sukcesywniejszych dni w tym tygodniu dla szaraczków codziennego życia i uczenia się wszystkiego od podstaw. Otóż, wymyśliliśmy sobie spaghetti. No i…No i…No i…Mamy tooooo! Aleks ugotował samodzielnie makaron. Dla jednych najprostrza rzecz na świecie, bo taka jest w rzeczywistości, ale innych cieszy za pierwszym razem jak wspięcie się na sam szczyt everestu. Pierwsze gotowanie makaronu w tym domostwie nastąpiło już podczas pobytu mojej teściowej kilka tygodni temu, gdzie kochana mama Ula przyuczała Michała, a teraz się okazało, że jedna lekcja wystarczyła i prrroszę barrrrdzo! Spisał się na medal. Jedno jest fajne, że Aleks gorącego dotykać się nie boi, w ogóle kontaktów z prądem, ogniem, fotowotaiką, automatyką, informatyką i mechaniką…No wiecie o co chodzi 😀 czego nie można powiedzieć niestety o mnie, ale i to powolusiu się zmienia. No, bo jak przyszło do smarzenia kurczaczka do tego wyśmienitego spaghetti, to w zasadzie nie pamiętam, czy oddychałam stojąc przy tej patelni i mieszając najpierw metalową łyżką stołową, potem widelcem, a potem, jakoś najbezpieczniej się poczułam z drewnianą łyżką w dłoni. Może to był moment, w którym zaczęłam oddychać, nawet cisnęły mi się łzy do oczu i strasznie chciałam uciec z okolic kuchenki, chociaż oczywiście nic nie strzelało, ogień ustawiony był tak na dwójeczkę. Jak przyszło do podlewania mięsiwa sosikiem pomidorowym ze słoja, to wiem jedno…Chirurga by ze mnie nie było, bo ręce bardzo mi się trzęsły, ale dało radę, nawet kuchenka się nie ubrudziła. Byłam leciusieńko nadzorowana przez Szeleczkę, która pokazała mi jakie ruchy płynnie wykonywać ręką trzymającą łyżkę, żeby mięsko było dobrze przemieszane i się usmarzyło, no i pokazała mi też, w jaki sposób oprzeć sobie słoik, tudzież inne naczynko, z którego wlewamy coś na patelnię, żeby zrobić to bezpiecznie dla siebie, kuchenki itd. Ufff, w końcu po spróbowaniu mięska stwierdzamy fakt, że jest dobre, kuchenkę można wyłączyć, a ja przyjęłam to z niesamowitą ulgą i drżąc ze stresu, spocona z wrażenia, poszłam odetchnąć na balkon, chociaż już w głowie, powolutku mi się przejaśniało: Hej! Zrobiłaś to! Mieszałaś łychą w gorącej patelni, wlałaś ten sos! Zrobiłaś to, o czym całe życie marzyłaś i czego do tej pory wszyscy ci zabraniali! Kiedyś przestaniesz się tego bać, poparzeń nie unikniesz! Głowa do góry! Nie pamiętam jak w tym spaghetti znalazł się ser żółty i za czyją sprawą, ale było przewspaniałe! O ile mnie pamięć nie myli, to tego dnia, zrobiłam wieczorem twarożek z rzodkiewką, szczypiorkiem dla moich towarzyszy, żeby zjedli sobie następnego dnia pyszne śniadanko, no i to też zdarzało mi się robić samodzielnie w domu. Tyle, że tutaj zaeksperymentowałam smakowo i połączyłam dwa twarożki, tłusty i chudy. 😀 chociaż tym razem nie przesadziłam z przyprawami. Jak odstał swoje w lodówce, to rano był absolutnie doskonały!
# czwartek był dniem obiadowym w domu rodzinnym, bo gołąbków domowych nie można przepuścić, nawet za cenę kolejnych eksperymentów w kuchni, ale jednak wieczorem naszła nas ochota na…Pieczarki w jajku. No przecież trzeba to zjeść, skoro tyle ich zostało po cannelloni, prawda? Miałyśmy więc szesnaście pieczarków tylko dla siebie, bo Aleksik takich rarytasów to nie lubi. No, ale rozbijanie jajców, przyprawianie i obtaczanie i panierowanie poszło mi szybko, ale do patelni tego dnia jakoś nie miałam przekonania mimo połowicznego sukcesu przy spaghetti. Następnym razem.
#Piątek, dokładnie taka sama sytuacja, tyle, że przy okazji chleba w jajku. Rozbijanie, przyprawianie, obtaczanie, ale od patelni precz, jak najdalej, dokładnie tak było. No ale zanim był ten chleb, to po powrocie z domostwa rodzinnego, musieliśmy stawić czoła zapoznaniu się z sąsiadami spod dwunastki, gdyż kurier miał być po niedzieli, a postanowił być właśnie w piątek. A męskie spodenki krótkie, a przynajmniej takie, jakie ma Aleks mają jedną, podstawową wadę. Nie mają kieszeni, a jeśli mają, to takie minimalistyczne…Ot, na buszka 😀 więc kurier się nie dodzwonił. 😀 zostawił paczkę pod dwunastką. Niestety odebranie paczuchy nie było takie proste, bo nikt nie otwierał, więc nachodziły nas rozkminy, czy na pewno do tego bloku pod dwunastkę trafiła ta paczka? A może ten ktoś otworzył tą paczuchę i odkrył tam całkiem przyzwoity i dość drogi routerek, a teraz już go opycha lokalnie na allegro, albo instaluje w pracy xdd. No w każdym razie, o godzinie dwudziestej drugiej, sąsiadeczka zadzwoniła do drzwi i jakoś tak mnie zdziwiło to wydarzenie, że podziękowałam, przeprosiłam za zamieszanie i już w ogóle nic nie tłumaczyłam. 😀 ale miła była, stwierdziła, że nic się nie dzieje, a z głosu to mogła być najwyżej po pięćdziesiątce.
#Sobota była dniem, w którym w mojej głowie, na szczęście diametralnie wszystko się zmieniło. Jakieś zapadki powskakiwały na swoje miejsce, strach wyparłam do przodu razem z biustem i dzielnie ruszyłam do kuchni, żeby zrobić obiad. Rozmrożone dwie porcje piersi czekały na mnie spokojnie w miseczce, a więc chwyciłam za nóż, jak by to miało być moje być, albo nie być i najpierw pokroiłam je w kostkę i tak mi się ta czynność podobała i szło mi to tak szybko, że śmiałam się sama do siebie. Potem przyprawiłam to dzieło przyprawą do kurczaka po staropolsku i przyprawą do kebaba, wymieszałam i odstawiłam na dwadzieścia minutków do lodówki. Następnie obrałam i utarłam sera, czosnku i cebuli i zostało to wymieszane ze śmietanką trzydziestką i słodką papryką. No, a potem? Potem, moi drodzy, dzielnie przystąpiłam do walki o wyższą samoocenę. Na patelnię wlałam olej, na ten jeszcze chłodny olej włożyłam przygotowane mięcho, a potem postawiłam to spokojnie na palniczek, włączyłam kuchenkę i z marszu zarzuciłam dwójeczkę, idąc za radą moich współmieszkańców/towarzyszy. Następnie czekałam aż to zacznie się porządnie rozgrzewać i wydawać jakieś dźwięki, a czekając, trzymałam już w pogotowiu moją ukochaną, drewnianą łychę, którą już nie bałam się mieszać i szło mi to naprawdę sprawnie i żwawo. Stałam tam sobie czując się jakoś dziwnie bezpieczna i bez lęku, z przeświadczeniem, że co będzie, to będzie, nawet jak się poparzę, to trudno, ale nic złego się oczywiście nie stało. Nie mam odwagi jeszcze próbować tak ręką z patelni jak niektórzy, żeby sprawdzić, czy mięso jest dobre, więc robię to widelcem leżącym obok, ale kiedy miecho było już w miarę dobre, wlałam ten wcześniej przygotowany sos i pozwoliłam się temu przegryźć, słuchając rady Szeleczki. No i nastąpił koniec mieszania, próbowania, nadszedł czas nakładania mięcha z sosem do wcześniej ugotowanego przez szeleczkę ryżu. No i stwierdzam, że to było najlepsze danie tego tygodnia! A zaraz po nim tamto spaghetti. Tym razem nic nie przesadziłam z przyprawami, wszystko udało mi się idealnie wyważyć, a zapach był…No raczej nie do opisania. 😀 proste, łatwe i przyjemne. Czyli jednak…Moi drodze…Nic na siłę…Na wszystko przyjdzie w człowieku odpowiedni czas…Więc smarzenia na pewno się już nie boję, niech się dzieje wola nieba, parzyć też się czasem trzeba. Następny raz pewnie w nadchodzącym tygodniu.
#Niedziela, to dzień rodzinnego obiadowania, więc spaliśmy dziś bardzo długo, na śniadanie uraczyliśmy się wczorajszą pizzą z Dagrasso, która do złudzenia przypominała nam o minionym spotkaniu w Łodzi. Zapach…Smak…Choć na chwilę zanużyć się w fajnych wspomnieniach sprzed tygodnia, to fajna sprawa. No i mamy dzisiaj taki typowy, luzacki dzionek, ostatni dzionek we troje na jakiś czas. Szeleczka ze SkyDarkiem raczej zjawią się u nas w połowie września. W końcu każdy musi nas odwiedzić, czegoś nas nauczyć i z nami pobalować. Takwięc dzisiaj na kolację się nie zapowiada, mimo przyniesionych z domu medalionów z indyka z obiadu i gołąbków do zamrożenia, ale dwie torby popcornu z mikrofali już poszły i tym razem nic się nie spaliło i nie zgrillowało w mikrofali bez grilla. 😀 seriale przedpremierowo obejrzane, rodzinny klimat zachowany. Naprawdę, fajnie tu u nas…Cichutko, spokojnie…Coraz częściej włączamy wieczorkami telewizor, który dodaje tego klimatu rodzinnego, przytulnego, zupełnie innego niż w rodzinnym domu…Już wyczuwam ten nasz powoli.
No, a teraz zakańczam ten jak zwykle krótki wpis, idę zapalić i cieszyć się wspaniałym towarzystwem, bo jutro odjeżdża nam Szeleczka, ja wychodzę na większość dnia z domu, Aleksik zostaje w oczekiwaniu na kuriera z naszą paczuchą, no i tym razem to on zabawi się w ochmistrza i zrobi, co tam trzeba. 😀
Ps: Najszczersze i najserdeczniejsze podziękowania dla Szeleczki za cierpliwość do pokazywania najprostrzych rzeczy. Takich nauczycieli jak ty mi właśnie potrzeba. <3 #MyBFF
10 odpowiedzi na “Niedziela dziesiąta.”
Cieszę się, że tak wszystko się udaje.
I dzięki za przepis na te rurki. 🙂 Z tym, że u mnie bez pieczarek, bo Mati tak za pieczarkami, jak ja za szpinakiem, czyli wcale. 😀
😀 Super, świetnie się czyta 😀
Czyta się świetnie, a do tego otuchą napełnia. Lubię to Wasze podejście do sprawy. <3
No i super, gratuluje postępów i niezmiennie kciuki trzymam.
Błędy w proporcjach to normalka, zwłaszcza jak do tej pory mieszkało się w więcej niż 3 osoby,
paczkę makaronu sobie ugotowałam ostatnio i na 3 dni miałam 😛 więc wiem o co chodzi.
Fajnie, że masz kogoś, kto umie pokazać Ci takie niby najprostsze, a dla nas czasem nie do ogarnięcia rzeczy.
Ja do wielu takich dochodzę sama.
Mięsko czy inne tam coś do smarzenia najlepiej wrzucać na rozgrzany olej, żeby owe coś tego oleju się nie napiło zbyt dużo.
Co mogę poradzić to:
1. do mieszania drobnych rzeczy głębsza, ale mniejsza patelnia,albo nawet taki mały wok.
Dzięki temu, że mniejsze to nałożyć z takiego naczynia łatwiej, a po drugie,
kuchenki przy mieszaniu nie urąbiesz.
Smarzę w woku nie tylko jakieś chińskie wynalazki,
ale też zwyczajnie mięso czy np. mniejsze pierogi itd.
A przy wrzucaniu oddalam się od kuchenki mniej więcej na odległość ręki i wrzucam po woli, zazwyczaj ręką na ok. 2 3 razy.
To się rozpisałam. Mam nadzieję, że tym spamieniem chociaż trochę pomogę.
A jaki macie sposób na ugotowaniu ryżu. No bo generalnie my mamy taki w torebkach, bo wyliczyliśmy, że jedna torebka to na nas dwoje, da się jakoś sprawdzić, czy to jakieś gotowe jest już i do zjedzenia, czy przyjąć jakąś czasówkę? A może lepiej ryż inny, nie w torebkach?
Ja gotuję ok 10 minut. No chyba, że to jakiś brązowy, dziki to dłużej.
Zależy jaki smak ryżu tobie odpowiada, jeśli bardzo sypki i suchy to proporcja szklanka wody na szklankę ryżu. Jeśli bardziej mokry i lekko klejący to 2 szklanki wody na 1 szklankę ryżu. Szklankę ryżu wrzucasz do niedużego garnka, dolewasz do niego szklankę zimnej wody. Doprowadzasz do wrzenia co jakiś czas mieszając. Gdy ryż się gotuje, przykrywasz garnek pokrywką i przenosisz na najmniejszy palnik, teraz na najmniejszym ogniu gotujesz 10 min. Potem wyłączasz gaz i zostawiasz ryż pod przykryciem na 15 min żeby sobie spuchł. Ryżu w trakcie gotowania nie musisz mieszać jeśli masz garnek teflonowy.
Ooo, dzięki wam bardzo 🙂
Ale przed ugotowaniem ajpierw polecam wypłukać ten ryż, jeśli będziesz gotowała Kasiu, taki nie z torebki.
A poza tym gratuluję postępów, mocno wam kibicuję, oby tak dalej.
Gratulacje.