Cześć wszystkim 🙂
Mokro, zimno, wilgotno, ponuro, nic nie zachęca do pisania i do robienia niczego twórczego w kuchni, w domu, w życiu. Czy takie są objawy jesiennej handry, he?😉 Jeśli tak, to zapewne macie już odpowiedź, dlaczego w zeszłą niedzielę nie pojawiło się kolejne wpisidło z niedzielnego myślnika. Właśnie dlatego, że tamten tydzień zleciał na jedzeniu potraw sklepowych, gotowych, a jedyne co nam się udało i oczywiście chciało przyrządzić, to smaczna sałatka z piersią kurczaka, czerwoną fasolą, kukurydzą, serem gołda, jajkiem i majonezikiem. Oczywiście pierś z kurczaka obowiązkowo przyprawiona w przyprawie gyros przed smażeniem, więcej przypraw nie dodawaliśmy, bo i nie było też takiej potrzeby. Gyros zrobił niesamowitą robotę, a ilość sałatki wyszła tak duża, że podzieliliśmy się nią z ludkami z mojego domostwa. O zawrót głowy tamtego tygodnia mogła przyprawić również jajecznica, którą sobie przygotowałam na kolację. Trzy jaja, ani dużo, ani mało jak dla jednej osoby, tak myślę, w sam raz, chociaż bywały czasy, że jak byłam młodsza to potrafiłam zjeść jajówę z pięciu z rana, a na wieczór kolejne pięć jaj na miękko. Ta jajecznica, o której wspominałam po wyżej, zawierała w sobie z pewnością więcej dodatków niż nabiału, a, bo ja lubię takie wymyślane. Jajecznica z serem, pomidorem, ogórkiem, kiełbaską, cebulką, czosneczkiem, mniammm! Ledwo to wszystko zmieściłam, ale ktoś musiał, co by opustoszyć lodówkę, przed wyjazdem, który miał się odbyć. No właśnie, miał się odbyć w zeszły piątek, wyjazd do Opola, na rewizytę w pewnym domostwie. No i prawie się odbył, wszak plecak był spakowany, akuratnio, na dwie osoby, nawet zanocowaliśmy na tą cześć u rodziców, bo stamtąd bliżej do dworca, a taksówki, okazuje się, jeżdżą tu kiedy same uznają to za stosowne, albo, inaczej, kiedy jakakolwiek centrala postanowi odebrać telefon. No i jak to jest? Mieszkasz sobie w mieście, wcale nie jakimś tam małym, bo tak ok. 40 tysięcznym, autobusy jeżdżą 4 na krzyż, w odległości raz na godzinę, o, nawet elektryczne, nawet gadające…Czasem, pomińmy fakt, że rozkłady na tablicach zazwyczaj nie zgadzają się z tymi w internecie, albo po prostu są podarte przez wandali, więc nigdy nie wiesz, czy przyjedzie wcześniej, czy jednak później, albo wcale. Jakoś tak się dziwnie tu zrobiło, ludzie przesiedli się w auta, komunikacji miejskiej mimo, że tu darmowa, nikt nie potrzebuje, prawie. No może oprócz dwóch niewidomych zamieszkującej przy ulicy Marii Konopnickiej 😀 i pewnie trochę starszych ludzi. Swoją drogą, strona internegowa mpk też jest taka, pożal się boże, nie do ogarnięcia, albo może ja nie umiem. No więc mieszkasz sobie w tym mieście, a bez pomocy, tak trochę, no na samym początku życia, nie jesteś w stanie dostać się na dworzec kolejowy, przeszło dwa kilometry od naszej ochmistrzowskiej kwatery. Przynajmniej dla nas, na razie, na ten moment jest to niemożliwe. Nie jesteśmy jeszcze na etapie, żeby samodzielnie eksplorując, nauczyć się trasy ponad dwukilometrowej na dworzec, co za tym idzie, porządnie dworca, a o orientacji nie ma mowy. Tak więc…Ja się pytam, albo ja nie pytam, ja wołam! Organizacjeeeeee z dwudziestoletnim doświadczenieeeeem! Pomóżcieeeee! 😛 Tak więc wspomniany wyjazd do Opola się nie odbył. Zaraz, jak to było dokładnie? Wyszliśmy w asyście mego tatka na przystanek autobusowy. Zimno, leje jak z cebra, kurtki nie nadążały przyjmować tyle wody, buty zresztą też nie, ot, adidasy, piękne, z Niemiec przywiezione w 2013, a dalej jak nowe, wyglądały jak ostatnia porcja gnoju z obornika, podejrzewam, że w ogóle wyglądaliśmy jak obraz biednego, niewidomego, czyli w zasadzie, tak jest najlepiej, aaa, no czyli nieźle.☺ po dotarciu na przystanek autobusowy okazało się, że, autobus odjechał godzinę wcześniej, ponieważ mojemu tatkowi się pomyliło i dzień wcześniej, sprawdził godziny odjazdów w dni powszednie, a że mieliśmy jechać w sobotę, no to…Dupa blada i Kanada. Do pociągu mającego dotoczyć nas do Tczewa na przesiadkę zostało się 20 minut i nie ma szans dotrzeć tak szybko z tamtego przystanku na dworzec, o taksówkach nie będę raczej wspominać drugi raz, bo nie ma sensu. 😀 a więc…Wróciliśmy grzecznie do domciu, zmoczeni jak nurt wisły, rozpakowaliśmy tobołek i uznaliśmy, że widocznie tak miało być. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że to nie ten czas na odwiedziny w Opolu. Z ciekawością śledziliśmy do końca trasę tego pociągu, bo byliśmy przekonani, że musi wydarzyć się coś podobnego jak wtedy przy okazji wyjazdu do Łodzi, albo jakaś inna tragedia, w każdym razie, nic nie dzieje się bez przyczyny i my w to jednak mocno wierzymy. 🙂
W tym tygodniu niestety też nie wydarzyło się w kuchni i w domu nic przełomowego, ale, za to, odkryliśmy, że w naszym mieście żyją hulajnogi. Jak to hulajnogi, stawiane w różnych dziwnych miejscach, a i tak chwała za to, że stawiane, a nie leżące i prowokujące do tego, żeby się na nich wyłożyć i położyć, a po chwili wstać, otrzepać się i zastanawiać się, co się tak właściwie stało. Nie mniej, pierwszą hulajnogę odkryliśmy na naszej haszczowej dróżce, gdzie po jednej stronie stoją jak zawsze samochody, a po drugiej stała sobie w pewnym odcinku dróżki hulajnoga. Na szczęście zdążyliśmy ją wcześniej zlokalizować laseczkami i ominąć. Druga hulajnoga, tego samego dnia, stała sobie bardzo blisko krawężnika, przy którym zazwyczaj idziemy na kolejnym odcinku drogi, ale jej nie zdążyłam zlokalizować i z całą mocą swego ciała władowałam się w nią i to tak, że kierownica złapała mnie w objęcia. Początkowo myślałam, że to jakiś człowieczek chwycił mnie w pasie i coś chce powiedzieć, przeprowadzić, już się chciałam oganiać od bezczelnych łap, a tu jak nie macnę, paczam, paczam, o, kierownica, ale co to jest? Rower? Skuter? Aaaaaa, hulajnoooga noooo! Dzień dobry, nie bądź pozdrowiona. Stała tam sobie kilka dni i nauczeni doświadczeniem już o tym pamiętaliśmy i w tym miejscu bez problemowo ją omijaliśmy, natomiast inne hulajnogi postanowiły pójść w ślad za swoimi koleżankami i następną napotkaliśmy przy przejściu przez skrzyżowanie. Stała sobie, nieopodal latarni i mało nie wylądowała biedaczka na ulicy, ale też zdążyliśmy ją namierzyć. W sumie to nie aż takie złe te przygody z tymi hulajnogami, ale zaapelowałam na grupie facebookowej z ogłoszeniami dla naszego miasta i poruszyłam sprawę tych nieszczęsnych dwukołowców, ludzie poparli, udostępniali, zdziwiłam się, że aż taka spora reakcja i poparcie dla sprawy będzie. Wiadomo, że nie tylko niewidomym utrudniają życie. No i z jednej strony, myślisz sobie, a po co to pisać, nic takiego się nie stało, a do ludzi to możesz mówić, a i tak nie dotrze. Tak samo jak nie docierają te kampanie – Piłeś, nie jedź, jedziesz, nie pij, czy jakoś tak. No ale z drugiej strony, co szkodzi napisać, może jednak trzeba trąbić do skutku w te puste dzbany 😀 i jakaś reakcja chyba jest, może nie na długo, ale albo to przypadek, albo ten post naprawdę na chwilę coś zdziałał, bo hulajnogi zniknęły z tych miejsc, co je spotykaliśmy.
W tym tygodniu mieliśmy też okazję zjeść łazanki, takie kupne i jakbym spotkała tego, co wpadł na pomysł zrobić łazanki ze słodkiej kapusty to, to, to…Przecież to wbrew przepisom bhp, eeee, tej, babuni, co też ja gadam.😂😂😂😂😂 Za to było też coś przyjemniuśkiego, otóż, po raz pierwszy w roku, nie obawiając się o atak bezczelnych os, napiliśmy się kawuchy z Pawełka na balkonie. Przynajmniej dwa dni były tak przyjemnie słoneczne, mimo przejmującego chłodku, ale właśnie taka pogoda kojarzy mi się z jesienią, albo inaczej, taką lubię. Wietrznie, może być nawet chłodnawo, ale słonecznie. Pewnego dnia, bodajże to był czwartek, postanowiłam zrobić na obiad kotlety schabowe. Ostatnio rozmawialiśmy o tym, że schabowe to będzie u nas sobotnia tradycja, ale że w czwartek trzeba było coś zrobić na szybko, to wyjęłam i schab i piersi z kurczaka. Na piersi miałam pomysł na, romantyczną kolację wieczorem. 😀 i powiem wam, że jeśli chodzi o ten czwartkowy obiad, to przy okazji jego robienia odkryłam kolejny pomysł na, jak zrobić zajebisty obiad i obejść się smaczkiem. Otóż, usmażone kotlety z buraczkami wylądowały na talerzach, a kiedy wzięłam kęs jednego z nich, okazało się, że…No dla mnie, smakuje…Knurem…Świniorem…Prosiakiem…Tłustym, niemytym.😂😂😂😂😂 Michaś się zajada, podśpiewuje. Ach jakie to pyszne, ach, jak dobrze przyprawione, jakie chrupciusie, mniam, mniam, a ja mam odruch wymiotny. Kilka razy w życiu w domu mojej mamie też trafił się taki ohydny w smaku schab i też powiedzieli, że mam paranoję i głupoty gadam, ale co zrobić, no nie wydawało mi się 😀 może nie wszyscy ten dziwny posmak mięsa wyczuwają, ale teraz z lękiem będę podchodzić do kolejnych schabowych xd, a z wymienionego wyżej obiadu zjadłam tylko buraczki. Ot, dieta wyszczuplająca, jak nic 😀 za to wynagrodziłam to sobie pyszną kolacją, czyli piersią kurczaczka z makaronikiem, żółtym serkiem, czosneczkiem, pomidorkami i sosem spaghetti bolognese 😀 a do tego, ukochany, wyszedłszy ze śmieciami podczas szykowania kolacji, przyniósł pyszne winko, białe, półsłodkie. No i tak oto, czwartek z knurem w tle i romantyczną kolacją, która ustawiła się na pierwszym planie się zakończył.
Późne wieczory uprzyjemniamy sobie dla odmiany kryminalnymi serialami z audiodeskrypcją. Na pierwszy ogień poszedł Rojst, a niedawno zaczął się osaczony. W przyszły piątek zaniesie nas, miejmy nadzieję, do Tomaszowa Mazowieckiego, a właściwie pod Tomaszów, w odwiedziny do znajomych. Teraz chyba problemu nie będzie, bo odjazd jest z samego Malborka i to w dzień powszedni, więc, raczej nie będzie szans na pomyłkę. 😀 😀 wczoraj, rodzinnie, z moimi siostrami, szwagrem i moim bratem odwiedziliśmy restaurację – Bistro na fali. Przeszła ona rewolucję Magdy Gessler w 2016 roku, dlatego obawialiśmy się z Michasiem, że nic na nasz ząb się tam nie znajdzie. Owszem, ja lubię wymyślne rzeczy, sama coś tam próbuję kombinować, jakieś dziwne połączenia, ale na te gustowne dania Gesslerowej chyba się nie nadaję, za prosta ze mnie kobita. Dlatego wybrałam sałatkę z z chrupiącym boczkiem, kurczakiem, miksem sałat, sosem miodowo-musztardowym i z gorgonzolą. Wszystko byłoby pyszne, gdy nie ten okropny ser 😀 😀 😀 Golonka, zupa rybna z krewetkami, pierogi z dziczyzną i pierś z kurczaka z mozzarellą, pieczarkami i frytkami, które zamawiali inni ponoć były bardzo smaczne, pierogów nawet próbowałam i rzeczywiście, sympatyczne, chociaż gdybym nie wiedziała, że to dziczyzna, to raczej pomyślałabym, że po prostu jakieś dobre mięsko, ale wiadomo, ja znawcą smaków to nie jestem. Raczej śmiało mogę ten lokal polecić, bo podają tam solidne porcje jedzenia adekwatne do swoich cen, tej sałatki nie dałam rady przejeść. 😀
Tymczasem kończę ten wpis, bo jest jakiś zaskakująco długi, jak na to, że nic się nie działo i zmykam pomóc ochmistrzowi, bo mnie potrzebuje. 😀 do następnego.
7 odpowiedzi na “Niedziela siedemnasta i osiemnasta.”
Hulajnogi to piekielne rydwany czyhające na Bogu ducha winne ślepe duszyczki. W mojej czarnej dziurze na szczęście nie przyjęły się szerzej, co nie znaczy, że się na nie nie nadziałem raz czy trzy razy…
No to teraz wszyscy czytelnicy wiedzą, gdzie mieszkacie. Dziękujemy za precyzyjną informację. 😉
Nie do końca, ni podała ani numeru bloku ani mieszkania.
Znajdziemy, znajdziemy hehe 😛
Tylko uprzedzam, że nasza ulica jest baaaaardzo długa i szeroka i hm, aż zaraz sprawdzę, ileż bloków tu się mieści 😛 ale szukajcie, szukajcie, aż znajdziecie, drzwi naszego domostwa dla wszystkich będą otwarte 😛
Czekam dzisiaj na wpisik. 🙂
Czytam, czytam i się naczytać nie mogę.