Kategorie
Wpisy tekstowe

Pół roku w wielkim skrócie.

Ciężko, wiecie, jest naprawdę ciężko wrócić do długiego pisania, po długiej przerwie. Z jednej strony, pisanie to fajna forma czegoś w rodzaju psychoterapii, z drugiej, nie wiem, czy to dobre miejsce na dzielenie się tym wszystkim jak dawniej to bywało. Po prostu nie wiem czy tak jeszcze potrafię, chociaż może nawet i bym chciała, bo wypisać się to trochę tak jakby się wygadać, dawniej mi to bardzo pomagało.

Od czego by tu zacząć streszczenie tego pół roku mieszkania w Tarnowie, żeby tak nie było tylko na smutno. Dwie rzeczy, które najbardziej ubóstwiam w całym mieszkaniu? Oczywiście duża wanna i nasze małżeńskie łoże. Bynajmniej wcale nie za to, do czego ono służy każdemu małżeństwu, które je posiada, nawet nie za to je ubóstwiam, że komfort spania, że dużo miejsca, że wielka kołdra, która choćby miała 5 metrów, to i tak się w nią owinę i mężuś zostanie bez niczego. To łóżko, ten mebel, był obiektem mojego pożądania całe moje dotychczasowe życie, bardziej niż ekspres, ale nie bardziej niż mąż, żeby tam znowu nie było. Dopiero wziąwszy pod uwagę ten fakt, że ono jest, stoi tu, można dodać do tego kolejne fakciki, że jest naprrrawdę wygodne, mało kiedy chce się z niego wychodzić o 6 nad ranem na spacerek z Reyeczką, zdarzają się popołudniowe drzemki po pracy. No tylko w tej przestrzeni często ciężko o naszą ulubioną pozycję miłosną, mianowicie na dwa misie – dupcia do dupci, i śpi się, 😛 ale nie można mieć cukierka i zjeść cukierka. 😀 Samo wybieranie materaca to był jakiś kosmos, siadanie, wstawanie, siadanie, leżenie, może ten, nie, jednak tamten, ach kurrrde, sama już nie wiem, one chyba wszystkie takie same po tylu godzinach.
Następna rzecz, to wanna. Początkowo chciałam dobrać na tą wannę te nastawiane drzwi, bo wydawała mi się dziwnie płytka i niska przez to, że jest głęboko osadzona, ba, na prezentacji mieszkania korzystając z łazienki nieomal pomyliłam ją z toaletą xd, błogosławiona ta moja czujność i chęć do dokładnego zmacania czasami. Jednak perspektywa wanny pełnej wody, z różnymi płynami, solami, kulami, cudami do kąpieli, których u mnie nigdy za dużo, a kąpiel taką uwielbiam sobie robić w sobotę, bo mam czas na komfortowe zadbanie i relaks całego ciała, jest po prostu wspaniała!
No i uwaga, bo nie wiem czy to kiedyś pisałam w jakichś poprzednich wpisach, że nigdy zmywarki, że to dla leniwych, że od czegoś są ręce, i takie tam różne… Odszczekuję 😀 chociaż to nie jest rzecz, którą ubóstwiam, ale odczułam na pewno jakim jest zbawieniem w tym domu, w którym gotujemy jakoś dzięki temu rozwiązaniu znacznie więcej, a sprzątanie po obiedzie należy do przyjemniejszych. Zdecydowaliśmy się na model od bosha, jest obsługiwalny przyciskami i aplikacją. W sumie gdybyśmy o tym wiedzieli, to zapewne kupilibyśmy od nich też praleczkę i w ten sposób mielibyśmy dwa urządzenia w jednej apce, a tak… Pralka jest od whirpoola, z przyciskami, a i tak ustawić program 90 stopni, żeby ją czasem wygotować, bez oczka jakoś się nie da.
Suszarka bębnowa na pranie od lg, chyba ten sam model, który kiedyś Tomecki prezentował w tyflo podcaście. Nie ma balkonu, a chociaż grzanie z miasta i dodatkowo ryczałtem, mieszkanie do tych o wyjątkowo suchym powietrzu należące, że kopiemy się w tym zimowym okresie prądem, to suszarka pomimo wszystkich jej wad, że coś tam się czasem skurczy, coś tam się w końcu wytrze, wydrze, wytrąci, sprzęt choć drogi, wart swej ceny, doszliśmy do wniosku.
Nooo, i kolejny zakup do odszczekania, w zasadzie, to chyba kupiliśmy tak z okazji trochę widzi nam się, a zobaczmy jak to będzie, kupiliśmy roombę 705. Generalnie, jak zobaczyłam po raz pierwszy to ustrojstwo, jak to wymacałam, a w szczególności coś, co szumnie w instrukcji i w ogóle nazywa się szczotkami bocznymi chyba, co wygląda jak zwitek żyłki do wędkowania moim zdaniem, to miałam takie, żeee, eeeee? To coś naprawdę mi posprząta, tym czymś chatę i będę zadowolona, eeee, noooo chhyba nnnie. No ale… Ale… Jednak tak. Mało tego, w końcu znalazł się ktoś, kto sprząta lepiej ode mnie, kiedy robię to naszym pionowym dreamym. No i okazało się, że dzięki temu, że Grażyna została z nami na stałe i się zadomowiła, plecy bolą mnie zdecydowanie mniej, bo zostało mi tylko zmopować te 59 metrów, odkurzanie odpada, moje plecy mi baaaardzo dziękują. Aczkolwiek wszystko to, jaki efekt sprzątalnictwa grażka osiąga zależy od tego, ile razy w tygodniu się ją o to prosi, od pogody, od tego, że teraz jest Reya, ale generalnie, jestem bardzo zadowolona, a tam gdzie nie wjedzie, we wszelkie rogi, kąty i do łazienki, bo jest za wysoko, poprawiam dreamym i uważam, że jest baaaaardzo fajnie.
Kolejnym ze sprzętów z serii, bajer, bo fajnie by było mieć, nie wiadomo po co, bo mało się korzysta, ale trzeba mieć, jest kostkarka do lodu, również od mpm. Fajnie jest się napić zimniuśkiego soczku z wodą, albo samego zimnego soczku. Kostkarka ma możliwość zrobienia 12 kg lodu na dobę, a my zazwyczaj robimy go faktycznie dużo naraz, chowamy do pojemnika, wykorzystujemy kosteczki, potem robimy następne i tak wkoło. No więc kostkarka to też spoko zakup, chociaż nie sądzę, że dojdziemy kiedyś do momentu, kiedy zrobi te 12 kilo.
Air fryrer, który wielu już mi polecało, chyba nawet u Kat na blogu obczaiłam najpierw, też go zmieniliśmy, a lidlowy silwer crest, czeka na dobrego człowieka, któremu może się przyda, bo nadal jest sprawny.

Jeśli chodzi o umeblowanie, to też już skompletowaliśmy je w całości bodaj w czerwcu. W przyszłym roku pozostaje nam tylko zrobić kapitalny remont tego naszego metrażu, a konkretnie, instalacja elektryczna do wymiany w całym domu, oprócz kuchni, bo w kuchni mamy już zrobioną przez brata i świętej pamięci szwagra. No ale, zastanowię się nad płytkami na ścianach i podłogowymi, czy nie wymienić. Parkiet w przedpokoju również nadaje się do wymiany, razem z ohydną, dziadowską boazerią do zerwania ze ścian, nie wliczając dywanu, który poprzedni właściciel na jednej ze ścian umieścił. W łazience hydraulika raczej też do wymiany, razem z pionami, choć piony to podobno nasza spółdzielnia powinna wymienić w ramach nie wiem czego, ale widząc ile nie możemy doprosić się o naprawę domofonu, to pewnie z tymi pionami będzie podobnie. Salon i sypialnia, to chyba najmniej pracy będą wymagały, bo parkiet w salonie jest bardzo ładnie zachowany, niedawno cyklinowany, ale ja znowu nie wiem, czy chciałabym go sobie zostawić, bo osobiście wolę panele, ściany w salonie też musiały być niedawno robione, bo są pokryte taką jakąś specjalną fakturą, nieprzyjemną w dotyku, ale ładną w wyglądzie. Tak czy inaczej, jak stara instalacja pójdzie w drzazgi, to te ściany pewnie od nowa będą potrzebowały zaprojektowania, a że nie mam wizji i się na tym kompletnie nie znam, no to… Nie wiem, zobaczymy. To samo jeśli chodzi o sypialnię, jeśli nie wliczać ego, że panele leżą najprawdopodobniej na parkiecie, nie wiem czy tak rzeczywiście jest, a jeśli tak, czy tak zostawić, czy jak robić to już robić. No w każdym razie, po pierwsze, trochę to zejdzie, po drugie, nie chcąc powtórzyć błędów towarzysza Kaźmirza, komu tu zaufać, po trzecie, trzeba będzie zdecydować, gdzie na ten czas wyemigrować i zostawić tu jakichś oczoużytkowników, strzeżonego, to wiadomo.

Jak z chodzeniem. No cóż… Na razie do przenoszenia gór jeszcze daleko, oooj, baaardzo daleko. Przez pierwszy miesiąc, szanowna teściowa, uczyła nas tras do sklepów, na przystanki autobusowe. To się udało,nawet pani Jola, która naucza orientacji przestrzennej i jest stąd stwierdziła, że sama lepiej by nas nie nauczyła/nie pokazała, a i ja muszę przyznać, że w tym akurat teściowa bardzo fajnie się sprawiła. Okolicę tu mamy bardzo fajną, cichą, ptasią, zadrzewioną, kasztanami i orzechami najwięcej. Pomimo stadionu żużlowego, który w lato robi trochę hałasu, ale mnie to jakoś nie przeszkadza, a azoty, czyli fabryka nawozów i ponoć od jakiegoś czasu również i materiałów wybuchowych, nie dają o sobie znać przykrymi zapachami, może dlatego, że tu tyle drzew, ale ponoć jakoś bardzo się zabezpieczają.

Na razie chyba jesteśmy na etapie, że daleko nam do super bohaterstwa typu, dzisiaj pojedziemy sobie do centrum, z nawigacją, znajdziemy tą fajną restaurację i spróbujemy, co tam dobrego dają, albo, pójdźmy gdzieś, zgubmy się i znajdźmy jakoś, ot tak se. Albo, spróbujmy już sami pojechać do tego lekarza, albo, spróbujmy bardziej wyjść do ludzi, może ktoś umówi się z nami na spacer, albo kawę, albo, poprośmy sąsiada, czy w tym zasypanym czasie, pójdzie z nami gdzieś tam. Na razie, bardzo boimy się wyjść ze znanej strefy komfortu i pójść o krok do przodu, poruszamy się raczej tylko tam, gdzie znamy, ogarniamy dom, pracę i chyba to nas najbardziej dobijało w ostatnim czasie. Plany był przecież zgoła inne, zamieszkać w większym mieście, żeby iść do tego teatru, do nieznanych miejsc, tak z dupy, właśnie z powodu widzi mi się, nie wisieć tak na widzących. Taki był plan i nadal taki jest. Wiemy, że psychika ludzka jest tak zbudowana, nie inaczej, że nie da się wszystkiego od razu i naraz, ale wiemy też, że od czegoś trzeba zacząć. Najpewniej od psychoterapii, to jeśli chodzi o jakiekolwiek w ogóle samodzielne wychodzenie moje. Tu problem jest bardziej złożony i sama sobie z nim nie poradzę, potrzebuję pomocy i to więcej niż pewne. Raz, że boję się samodzielności na znanych trasach, bo źle słyszę i potrafiłam władować się na pasy, będąc pewną, że nic, absolutnie nic nie jedzie, a po mojej lewej i prawej stronie, jak szalone hamowały samochody, no więc blokada się zaciska. Z jednej strony, nie mam problemów prosić o pomoc, kiedy się zgubię, dla mnie to pestka. Właściwie działa to tak, że nie panikuje, ale też nie szukam rozwiązania, dlaczego się zgubiłam, gdzie popełniłam błąd, nie próbuję się odnaleźć na własną rękę, tylko od razu szukam tego kontaktu z człowiekiem i to w ogóle mnie nie stresuje. Przeraża mnie tylko fakt, że znowu czegoś nie usłyszę, fiksuję się na tym, że na pewno się zgubię, chociaż z jednej strony to nie problem, bo tak czy siak, ktoś mi pomoże, a jednak problem, koło się zamyka. Tak samo w tą dalszą stronę, chcę iść do przodu, bo chcę w końcu zacząć sama, do kosmetyczki, do fryzjera, do lekarza, bez strachu, że o boże, bo to kontakt z ludźmi, a skąd ja będę wiedziała, że to już moja kolej, że ktoś do mnie mówi, że się zgubię w którąś stronę. Fajnie by autobusikiem pojechać, wyjechać wcześniej, żeby się ewentualnie zgubić, ale w ogóle, zmienić to myślenie, na więcej pozytywniejsze, albo na jakieś takie wyluzowane, będzie co będzie, ale żyć trzeba, taki był zamysł przeprowadzając się do większego miasta, które w gruncie rzeczy, oferuje sobą dużo więcej niż moje rodzinne miasto, tylko trzeba wyciągnąć tą rękę. Wiem, że trzeba, wiem, że chcę, tylko nie sądziłam, że to się okaże takie trudne i potrzebuję takiej pomocy, która mi przełączy ten przełącznik w głowie, ten radioodbiornik ustawi na odpowiednie fale. Będzie to trudne, na pewno, bo niełatwo jest nadrobić 30 lat życia w klatce, z niewielkim poziomem nauki orientacji, ze znikomym z nią obyciem, coś tam się wie, coś tam się doświadczyło, ale jak się okazuje, żeby jeszcze coś więcej, to trzeba kogoś do pomocy w pracy nad lękiem, stresem i tak dalej. Podświadomie sądziłam, że w Malborku tego unikam, bo sporo ludzi mnie tam zna, że na przykład, pójdę do sklepu i kupię sobie piwo, a baba w sklepie będzie wiedziała, że to ta niewidoma, co znam jej brata i siostrę, ona śpiewa tu i tam. No i niby wiem, że przecież kurde, nie ma nic złego w tym, że człowiek sobie radzi, czy że wypije sobie piwo, czy no nie wiem, cokolwiek raz na czas, ludzka rzecz, a jednak, nie wiedziałam, jak to w głowie przestawić i tłumaczyłam sobie, że to od miasta zależało. Tu mnie przecież nikt nie zna, a nadal mam z tym ten sam problem, boję się interakcji z człowiekiem, chociaż rozmowna przecież jestem. Zamiast mi się poprawiać, to mi się pogłębia, aczkolwiek w obliczu ostatnich nerwicowych doświadczeń stwierdzam, że najpierw spróbuję nad sobą popracować siłą woli, perswazji, zanim psychoterapia po nowym roku. Muszę coś zrobić, bo czuję się ze sobą naprawdę paskudnie, dodatkowo chciałabym znaleźć tu jakieś fajne, bratnie dusze w tym Tarnowie, żeby tak z kimś na basen, siłownię, kawusię, na tańce, na spacer, do kina, teatru, od czasu do czasu chociaż, żeby nie tak tylko sama, jak już do tego dojdzie, że w końcu się odważę. Trochę sami wdupiliśmy się w tym roku na tą depresyjną minę, bo od czerwca zawsze ktoś tu z nami jest, mimo wszystko. W teorii i w praktyce, no bo trzeba zobaczyć to nasze mieszkanko, a i tak jeszcze nie wszyscy byli, a jak zostajemy sami, to najbezpieczniej w tej strefie komfortu, praca, dom, zakupki, najbezpieczniej i najsmutniej. No ale przyrzekliśmy sobie, że od nowego roku bierzemy się ostro za swoje lęki, niepokoje, za walkę o ludzką normalność, żeby wkroczyła do naszego życia, bo po to się tu przeprowadziliśmy. W prawdzie ciężko będzie o jakąś aktywność sportową, czy wyjazdy na dłużej, bo jest Reya, nad jej lękiem separacyjnym pracować też musimy, bo na razie wyjście do sklepu na 15 minut jest ciężko osiągnąć, nie mówiąc o wyjściach wyżej wspomnianych, zawsze ktoś z nią zostaje, ale to akurat da się zrobić, samemu lub z behawiorystą. No więc proszę trzymać kciuki, proszę się modlić, czy jakie tam techniki uznajecie, żeby w człowieku silną wolę walki zbudować, bo wiem, że wszystko się da, wszystko jest proste i w internecie, ale na razie mi nie idzie. Klucz do sukcesu, to szczerość, głównie przed samym sobą, ale i tak ogólnie, pierwszy krok mam za sobą, chociaż sporo mi zajęło przemyśleń, zanim tak w prawdzie stanęłam i tak głęboko to wszystko sobie uświadomiłam. 😛

W tym roku również stosunkowo mało gdziekolwiek wyjeżdżaliśmy, byliśmy przez tydzień nad morzem, w takiej fajnej, małej miejscowości, w Skowronkach. Wszystko fajnie, tylko że to miejsce bardziej dla kolonii niż dorosłych i to w dodatku bez samochodu, bo do sklepu ileś tam kilometrów, na plażę chyba ze dwa, przez las, oczywiście byliśmy podpięci pod moich rodziców w czasie tych wakacji. Domki całkiem spoko, tylko w kwestii sprzątania to jednak miałabym dużo obiekcji, nie ma internetu, nie ma telewizji, tylko piłkarzyki i jakieś tam inne sposoby rozrywki dla dzieci. Aczkolwiek, mimo wszystko, całkiem było przyjemnie.

Swoją przygodę z czworonożnym pupilem zaczęliśmy od przygarnięcia rocznego maltańczyka o imieniu Elmo. Pani napisała, że jest grzeczny, nie widzi na jedno oko, w zasadzie to jej go szkoda, bo ma nową pracę i pies siedzi przez 10 godzin sam w domu, ale nic nie niszczy. Stwierdziliśmy, że to fajna opcja, bo ktoś zrobił całą robotę z nauką wychodzenia, teraz trzeba tylko odpowiednio o niego zadbać, karmić, bawić się, pilnować zdrowia i tak dalej. Zaniepokoić powinien mnie fakt, kiedy odebraliśmy psa, kompletnie zarośniętego, z karmą jedną z najtańszych i najgorszych, z krokietami nieodpowiednimi wielkością dla małego, czterokilogramowego psiaka, bo nie był w stanie ich nawet rozgryźć. Pani dostała pieska na urodziny, przez dłuższy czas wychowywał się z suczką shihtzu, ale ona ponoć jest już za tęczowym mostem. Potem pani zmieniła pracę i pies siedział w domu sam. Trochę to było dziwne, bo rozmawiałam przez telefon z jej córą, która wystawiała ogłoszenie, psa oddawała jej matka, która pod opieką miała jeszcze troje dzieci. Oddając Elmo, bez emocji, bez czułych pożegnań, po prostu, nie zadzwonili nawet drugiego dnia, jak pies się czuje, kompletnie nic. Natychmiast zajęliśmy się kompleksową odbudową psa, jeśli chodzi o konkretną karmę dla małych, białych ras, skłonnych do zacieków, elmoś jak one wszystkie, alergia na kurczaka i raczej ogólnie na drób, ale apetytu mu nie brakowało. Wylizywał miskę do cna, cokolwiek mu się wrzuciło, nie grymasił jak Reyeczka. Z początku wydawało się, że nie jest psem problemowym, zostawiliśmy go nawet dwukrotnie na 4 godziny, zostawał sam na 10, więc stwierdziliśmy, że i na 4 da radę. Ja oczywiście wpadłam w ferwor zakupowy, jak tylko do nas dołączył, zadbaliśmy o fryzjera, weterynarza, ogólnie pies przekochany. Z innymi psiakami trochę był ostrożny w interakcjach, nawet bojaźliwy, ale bardzo mądry. Starał się pilnować opiekuna, chociaż przez czas kiedy z nami był, zaliczył chyba ze 4 kąpiele, a był z nami tylko miesiąc. Szampony, odrzywki, spraye do rozczesywania kołtunków, specjalne szczotki, pasta i szczoteczka do zębów, przepracowaliśmy razem traumy do czesania, nauczyliśmy mycia ząbków, oczek, codziennie, choć do tego był baaaardzo cierpliwy i fryzjerka mogła przy nim robić 3 godziny, siedział jak zaklęty. Niestety głównym problemem, przez który musieliśmy mu znaleźć nową rodzinę, było nieustanne załatwianie się w domu. Z początku tego nie było, potem się nasiliło. Raczej tylko sikanie. Wiedząc, że zostawał sam w domu tyle godzin, żeby się przyzwyczaił do nas, wiedział, że będzie wychodził, że nie musi tyle czekać, biegaliśmy z nim jak ze szczeniakiem, co 2 godziny zwłaszcza, kiedy sikanie po domu się nasiliło. Nic to nie dało, ani płyn enzymatyczny do usuwania zapachu moczu, żeby nie wracał w te same miejsca, bo nigdy to nie był te same miejsca. Człowiek nie miał pewności, czy ten pies poszedł się napić czy zrobić gdzieś siku i w końcu szukanie miejsc, w których to zrobił, po 59 metrach na kolanach, stało się przykrym obowiązkiem całodniowym. Pewnie przez to, że wychodził tylko wtedy, kiedy poprzednia właścicielka miała czas, załatwianie się w domu potraktował jako opcję numer dwa, na równi z dworem, bo w tamtym domu było to widać normalne, widzącemu to raz dwa posprzątać, może tamtej pani to nie przeszkadzało. Nie mogliśmy reagować, wyprowadzać go z tego problemu, bo nie widzieliśmy momentu, w którym to robi. W tej sytuacji to chyba behawiorysta też by niewiele pomógł, bo potrzebny byłby ktoś na czas jakiś, przez czas jakiś, kto by go obserwował, a to nie było możliwe. Poszedł więc do nowej rodziny, mam nadal kontakt z jego panią, czasem nam pomaga, ostatnio to nawet umyć okna. Wymieniamy się rzeczami dla psiaków, dużo rozmawiamy przez telefon, ale nie zdecydowałam się po tym wszystkim na spotkanie z Maksem, bo zmieniła mu imię. Bardzo to przeżyliśmy, pierwszy raz w życiu brałam hydroksyzynę kiedy po niego przyjechała. Doszłam do siebie w miarę szybko, bo w tydzień czasu, wyrzucałam sobie, że za mało zrobiłam, że mogłam więcej, że może trzeba było sprowadzić tu kogoś widzącego, może wyszlibyśmy z tego problemu, no wiem, że mu tam dobrze, bo ma dwa inne psiaki do towarzystwa i Sylwia niebo dla nich ma otwarte. No i wtedy z ratunkiem i pomysłem przyszedł mój wspaniały mężuś, który stwierdził, że niech się dzieje co chce, ale ten dom bez psa już nie funkcjonuje i kupił 11 tygodniową Reyę, chociaż w hodowli nazywała się Dallas. Doszliśmy do wniosku, że co by się nie działo, z całym inwentarzem przykrych skutków szczeniakowych, ile by nam nie zajęła nauka czystości, nigdy nie oddamy już psa i nie poddamy się w tej kwestii z powodu trudności, wypróbujemy najpierw wszystkie inne rozwiązania, a jak nie pomogą, zaakceptujemy stan rzeczy jaki zostanie. Reya na szczęście w kwestii nauki czystości jest pojętna. Nigdy nie załatwiła się do łóżka w nocy, bo oczywiście w tym względzie nas omamiła w pierwszym tygodniu pobytu w naszym domu. Zawsze umiała sygnalizować, że chce zejść i biec na matę. Zdarzyło się tylko raz, że nie zdążyliśmy jej zdjąć z kanapy, kiedy piszczałą i o to prosiła, ale to z winy naszej. No i jak pisałam wczoraj, nauka nie idzie jej w las, mata pewnie jeszcze przez jakiś czas z nami zostanie, ale poza kilkoma wpadkami w salonie, jest ok. Kocham ją nad życie, ale czasem nadal czuję się jak wyrodna jakaś, że nie zatrzymaliśmy Elmo, a z drugiej strony wiem, że nie mieliśmy szans go z tego samodzielnie wyprowadzić, roczny pies, to tak mocno zakorzenionego nawyku nie da się tak łatwo. Z Sylwią mieszka już trzeci miesiąc, czwarty leci, a jeszcze mu się zdarza, chociaż dużo rzadziej podobno.

No i w ogólnym rozrachunku, to wszystko się tak nawarstwiło, strasznie strasznie nawarstwiło. Z jednej strony, zmiana miasta, brak znajomych, nauka nowych tras, nowa rutyna, wszystko nowe, pies jest, za chwilę go nie ma, potem przychodzi nowy, znowu nowa rutyna, szwagier umiera na udar krwotoczny, koniec ze spaniem do późnych godzin rannych, nowa praca, znikome działania w kwestii tego co sobie zamierzyliśmy, każdy w swojej głowie mierzy się z tym sam, mimo że rozmawiamy o tym otwarcie, wielokrotnie, zastanawiając się, jak walczyć, czy to na pewno była dobra decyzja. W międzyczasie robimy wszelkie badania, podstawowe i te bardziej wymagane, jak neurolog w moim przypadku, w sprawie podejrzenia epilepsji skroniowej, leczenia bezdechu sennego i chrapania, miał być jeszcze endokrynolog, dermatolog i kardiolog u Michasia, ale przeszkodził nam ten silny epizod nerwicowy. Jakby to nie zabrzmiało, daje mi to siłę do pracy nad sobą i walki ze sobą, bo teraz cała moja uwaga, wsparcie koncentruje się na Michale, dużo o tym czytam, słucham, akceptuję, uczę się tego, choć ostatnie dwa tygodnie były dla mnie prawdziwym matriksem. Znamy się już tyle lat, wiem, że zdarzały się sytuację, w których ze stresu nie mógł jeść, wymiotował i brał hydroksyzynę, to pomagało, ale nie było jeszcze takich sytuacji, że napięcie trzymało go nieustannie, ataki paniki pojawiały się nie wiadomo skąd, kiedy na przykład leżał na łóżku i to wystarczało. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że kiedy przychodzi grypa, wiesz co podać, robi się komuś słabo, dajesz wodę, otwierasz okno, wiesz co robić, a w takim wypadku, w tak silnym rzucie, czułam się tak zagubiona, tak bezsilna, bezradna. Przez te ostatnie dwa tygodnie odwiedziliśmy tylu lekarzy, pobrali mu tyle krwi, że się obawialiśmy, czy coś w nim jeszcze tej krwi zostanie. Zaczęło się od wezwania pogotowia w pewną sobotnią noc, bo był atak paniki, puls 120, nie mogliśmy niczym go uspokoić i on sam miał wrażenie, że to arytmia, podobna do tej, która go złapała w roku 2021. Pogotowie przyjechało, podało mu leki, które mieliśmy w domu, hydroksyzynę, bisocard i kazali udać się do psychiatry. Przedtem miał dwukrotnie robione badania ogólne i z tych najostatniejszych wyników wyszło, że trochę wysoki cholesterol, lekka anemia, bo jak wiadomo, do warzyw i owoców zęby długie, ale nikogo nie zaniepokoił niski poziom witaminki b12, zaledwie 250. Niby normy laboratoryjne są od 148 do 900, ale wszelkie objawy niedoborów zaczęły się zgadzać, drżenia, zawroty głowy, problemy z jedzeniem, no i oczywiście główna przyczyna nasilenia nerwicy. Lekarz który konsultował wyniki przepisał tylko lek na cholesterol, ale nie podał jak właściwie jest wysoki, do tego antybiotyk na erytrocyty w moczu. Noooo i wiadomość o erytrocytach spowodowała uruchomienie wujka google, i wyszło… Nowotwór, no przecież to możliwe, bo już miałem retinoblastomę, a w nocy, atak paniki i pogotowie. Jak się potem okazało, nie wiadomo po co był ten antybiotyk, bo erytrocytów w mocz było tylko 3, bez sensu… No ale z tym psychiatrą posłuchaliśmy. Nerwica jest z nim przez całe życie, trzeba było z nią walczyć nie teraz, tylko dawniej, to na pewno, podłoże sięga do czasów dinozaurów, a na pewno dzieciństwa, a nieleczona nabiera rozpędu. Dostał antydepresant, który ma zacząć w przeciągu trzech, czterech tygodni. Zaraz po powrocie do domu go zażył, ale chociaż jest najłagodniejszym ze wszystkich podobno, i tak wywołuje przykre skutki, nasila brak apetytu, drżenia, przygnębienie, zmęczenie, osłabienie i kilka innych przykrych by się znalazło. Powolutku to mija, ale jutro mija też drugi tydzień jak zaczęła się farmakoterapia. Z początku po wizycie u psychiatry, te objawy z niejedzeniem, wymiotami nie ustępowały, więc jeszcze raz do ogólnego, opowiedzieć o wszystkim i poprosić o jakiś uspokajacz, wyciszacz, bo się chłop nam wykończy. Alprox, podobny do xanaxu, w połączeniu z escitalopramem dawał mu zjazd na cały dzień, chłopa nie było w domu, ale jedzenie się nie poprawiało. Spadł na wadze, więc jedziemy na SOR, i od nowa, pobieranie krwi, czy to na pewno to, skierowanie na badania, czy to z żołądkiem może coś nie tak, bo przyjmować takie silne leki, żeby nic nie działało? No ale niestety, wyszło, że to wszystko psychosomatyczne objawy, tabletka sama roboty nie zrobi, trzeba głową pracować. Najpierw poszły w ruch w domu nutri drinki, elektrolity, jedzenie zaczęło się z dnia na dzień poprawiać. Dziś jest naprawdę dobrze, metabolizm znowu ruszył, apetyt wraca, ale bez psychoterapii się nie obędzie. Dziwi mnie tylko, a może tak ma być, że idziesz do psychiatry pierwszy raz w życiu, pierwszy raz masz do czynienia z antydepresantem i następną wizytę masz za 3 miesiące? A jakaś kontrola pomiędzy, czy te leki to dobrze działają, zmniejszamy, zwiększamy, może dodajemy jakiś współdziałający, bo jak serotoninka idzie w górę, zanika dopaminka i inne chęci, ponoć często w takich wypadkach bierze się dwa. No nic, zobaczymy, poczekamy jeszcze dwa tygodnie, może warto skonsultować się albo prywatnie z innym, albo wrócić na własną rękę do tej, co escitalopram przepisała. Alprox poszedł w odstawkę, bo jest silnie uzależniającym benzodiazepinkiem, a kolejnego problemu Michał się boi, choć pani doktor, co mu alprox przepisała, a witaminy b12 przepisać na receptę, żeby podskoczyła chociaż do 600 nie chciała mówi, nie bój się pan leków, jak trzeba, bierz pan po dwie tabletki na ataki paniki w dzień.

Teraz robię mnóstwo pysznych rzeczy, żeby tą b12 podwyższyć. Zawitały pasty rybne, jajeczne z warzywkami, tatar z łososia sałatkowego, tatar wołowy, pasty z awokado, ryby w puszkach, które tak bardzo lubi. Pani neurolog, do której również został oddelegowany w celu kontroli jakąś tomografią, rezonansem, ponowotworowi powinni się tak co jakiś czas badać, poddała właśnie jako główną przyczynę nasilenia brak tej witaminy, osobiście skierowała na badanie w celu sprawdzenia d3, ale jak znam życie, wyjdzie równie mało. Magnez, żelazo, kwas foliowy w porządku, chociaż kwas też chyba coś za niski, ale to się nadrobi. Także tak się prezentuje nasze pierwsze pół roku w Tarnowie. Mamy nadzieję, że limit tych paskudnych rzeczy jednak już się wyczerpał na ten rok, i żeby ten następny był pod tym względem spokojniejszy, lepszy, przyniósł siłę do walki z niedoskonałościami, tymi ludzkimi słabościami.

5 odpowiedzi na “Pół roku w wielkim skrócie.”

Zmywarka to jest moje must have, życia sobie bez niej nie wyobrażam. Co do pozostałych kwestii, trzymam kciuki za poukładanie sobie wszystkiego w głowie, oj, głowa to potrafi w życiu przeszkadzać, coś o tym wiem, a psychoterapia to jest dobry krok, sama uczęszczam i przyznam, że pomogła mi pewne problemy ogarnąć, ale też z moją terapeutką mamy cudowne flow, co uważam, jest bardzo ważne, żeby osoba, która będzie nas prowadzić przez ten proces, była z nami kompatybilna, jakkolwiek głupio to nie zabrzmi.

Dzięki. No właśnie z tą psychoterapią, to do końca też nie wiem jak się za to zabrać, właśnie jeśli chodzi o wybór odpowiedniej osoby, bo myślę tak jak ty Kat, z tym flow, z tym wszystkim. No i nie wiem, czy stawiać na najbardziej polecanych, czy testować jakoś. Nigdy tego nie potrzebowałam, znaczy tak myślałam. No zobaczymy, ale działamy, nie poddajemy się.

Pozdrawiają psiarze kociarza, odezwiemy się w weekend, w końcu trzeba się odkopać i dokopać do fajnych ludzi z powrotem ;D

Zapomniałam w tej jakże krótkiej wersji wpisu dopisać, że spotkaliśmy się z Kaźmirzem i z Sanklip. Kazik chociaż kociarz, rozpuścił Reyę niesamowicie i potem jęczała, jak pojechał, że nie ma się z kim bawić.

Natomiast najsmutniejszy jest fakt, że poczyniłam coś z opeerem, od mojego przyjaciela żyweczka, że nie piszesz, że ja nie wiem co u was, że mnie jeszcze u was nie było. Proszę bardzo, poprawiam się, no poprawiam się, a tu ani kciuka w dół, ani w górę, no co jest 😀

@Kasia, ja akurat postawiłam na tę najbardziej polecaną w moim mieście i od początku między nami zagrało, że tak powiem, w związku z czym muszę przyznać, że idzie to w dobrą stronę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink