Kategorie
Wpisy tekstowe

Nowy rok, czas start!

Dzień dobry! Witam bardzo serdecznie z mojego wyjazdowego delusia, którego udało się wreszcie zmusić, żeby pożarł wszelkie potrzebne aktualizacje i dzięki temu, pozwolił mi zainstalować eltena, a w związku z tym, mogę pisać, mogę śledzić inne blogi. Co prawda nie obyło się bez grzebania w aplikacji dell audio, bo skubaniec po ukończeniu aktualizacji systemu włączył mnie jakieś ulepszenia dźwięku, paskudnie brzmiące z resztą, no ale już wszystko działa, jak natura chciała.

Długo zastanawiałam się, czy ten wpis umieścić w myślniku niedzielnym, czy jednak tak sobie luzem i doszłam do wniosku, że czas zakończyć zaśmiecanie myślnika niczym konkretnym, albo inaczej, wszystkim i niczym. To znaczy, niedziele pojawiać się nadal będą, tylko teraz raczej wolałabym w nich zamieszczać konkretne postępy i kolejne kroki na przód. W związku z tym, że przed wyjazdem nic takiego się nie wydarzyło, da się to streścić w takim zwyczajnym wpisie.

Nie sądziliśmy, że kiedy zima odpuści, poczujemy się jak byśmy na nowo odzyskali wolność i skrzydła. Naprawdę, niesamowite uczucie, kiedy możesz wszystko sam. Co prawda na razie nadal na niewielkim polu manewru, ale i tak to uczucie jest rozpierające, a to chyba dobrze wróży na przyszłość. Do czego by to porównać…Może…Poczułam się tak, jakbym wstrzymywała oddech przez kilka minut i w ostatniej sekundzie przed zemdleniem znowu postanowiła zacząć oddychać. Kurcze! Czy to jest naprawdę możliwe, żeby tak człowieka cieszyło głupie wyjście do sklepu, po czystym chodniku bez grama śniegu? 😀 Czy tak będzie już zawsze? Taka radość, że nie trzeba prosić o pomoc nikogo z domowników? Jeśli tak, to bardzo mi się to podoba.

mam teraz naprawdę mnóstwo czasu na przemyślenia i refleksje, wcale nie dlatego, że jest nowy rok, tylko jak to na swoim blogu ostatnio pisała Julitka, nie w każdym domu zawsze są jakieś obowiązki, więc mogę się oddać przeróżnym przemyśleniom, póki jestem poza domem. Takie myśli nachodzą mnie też często w domu i są one raczej z tych pozytywnych, hociaż chwilami to wszystko jest nie do uwierzenia. Lawina wydarzeń, która trwa już rok i osiem miesięcy pędzi tak szybko, że Kasia jeszcze sprzed pięciu lat nie sądziłaby, że jej życie kiedykolwiek tak się zmieni, zmieni się na dobre, że tak się przewartościuje. Oczywiście, ,że zawsze o tym marzyła, ale nigdy nie robiła nic, żeby tak się stało. Odkładała życie na potem…Cieszyła się głupotami i żyła z dziś na jutro. Pogodziła się z tym, że za przygotowywanie jedzenia odpowiedzialna nigdy nie będzie, za sprzątanie może, ale najlepiej tylko swojego pokoju i że zawsze jest lepiej tak, jak chcą inni, nie ona. Kto wie? Może się po prostu poddała, może nie widziała dla siebie przyszłości, jak wiele osób w jej sytuacji, z którymi przebywała i przebywa nacodzień. Okazało się, że musiał po prostu minąć pewien czas…Ktoś musiał rzucić iskrę, żebym była wstanie wzniecić pożar, żeby to uśpione życie obudzić i wprawić w ruch. Najpierw pierwsza praca, wspaniała praca, dobre i złe doświadczenia z niej wynikające. Jedne z lepszych to na pewno to, że po ponad 20 latach prowadzenia za rączkę z wielkim strachem, ale i determinacją zawalczyłam o siebie i dwa razy dziennie, przemierzałam 60 kilometrów w tę i z powrotem, a w miejscu docelowej pracy, nauczono mnie sobie radzić samodzielnie. To na pewno dało mi dużo pewności siebie, którą udało mi się zahować do dziś. W końcu nie każdy ma w sobie na początku swojej przygody otwartość do ludzi i w razie sytuacji tzw. Zagrożenia, czy jakkolwiek to nazwać potrafi poprosić o pomoc. W czasach szkolnych często przez osiem godzin nie chodziłam do toalety, bo sprawiało mi trudność, żeby kogoś poprosić o pomoc, a jeśli już, to nigdy nie znosiłam korzystać z toalet w miejscach publicznych, bo zawsze odczuwam tam atmoswerę napięcia, coś na zasadzie wyścigów, bo kolejka jest, a to jak na złość nie idzie szybko, więc lepiej odczekać swoje i dotrzeć do bezpiecznego miejsca, gdzie nie ma się już tego odczucia. To samo głupie wrażenie wstępuje we mnie, kiedy wchozę po schodach i ktoś nieznajomy idzie za mną. Wtedy automatycznie przyspieszam kroku, bo myślę, że ten ktoś się spieszy i ja go tylko spowalniam. Uchhh, nie umiem się tego wrażenia pozbyć xd. Ta niechęć korzystania z toalet w miejscach publicznych została mi do dziś, chociaż z drugą częścią problemu, czyli z proszeniem o pomoc już nie ma problemu 😀 wydaje mi się, a wręcz jestem pewna, że dzięki temu czasowi, dojazdom do pracy ten problem został zażegnany. To pierwsza część refleksji, o której myślę, że naprawdę nastąpił w moim życiu ogromny przeskok, samodzielnościowy i poniekąt emocjonalny. Udowodniłam sobie, że potrafię, chociaż sama nie wiem, czy spodziewałam się, że jestem do tego zdolna będąc całe życie, trochę na własne życzenie, a trochę nie, pod tzw. kloszem, w klateczce wielkości 15 metrów, z biurkiem i laptopem w środku.

W zupełnie nieoczekiwanym momencie okazało się również, że latami pielęgnowana z różną częstotliwością, ale jednak…Można by ją nazwać koleżeństwem, chociaż teraz to ze spokojem przyjaźnią przerodziła się w wielką miłość. Jak to się stało? W zasadzie chyba przypadkiem, chociaż podobno przypadków nie ma, więc po prostu tak musiało być. Chciałam z kimś pobyć, porozmawiać, chyba miałam jakiś cięższy czas…Nikogo nie było, wszyscy w rozjazdach. Na teamtalku był tylko Michał, oglądał jakiś mecz. Zapewne gdyby oprócz niego był ktoś jeszcze, nie przyszłoby mi do głowy zajrzeć na kanał odpowiadający za streamowanie meczy, ale tak? Stwierdziłam, że w zasadzie nie mam nic do stracenia, bo przecież czasem rozmawiamy, czasem się nagrywamy, czasem do siebie piszemy. W prawdzie raczej o niczym szczególnym, a jeśli już, to słowa – #Tozostajemiędzynami nigdy nie zostały złamane. Jak tak teraz o tym myślę, to jest naprawdę niesamowite, bo nie byliśmy wtedy nawet przyjaciółmi, więc mogło się zdarzyć wszystko, co nie jednokrotnie niszczy, wydawałoby się, prawdziwe przyjaźnie, a jednak nie. Nie mogę powiedzieć, że przez lata znajomości przepadaliśmy za sobą nie wiadomo jak, bo często się spieraliśmy w dyskusjach, często wyrażaliśmy niezrozumienie dla swoich pasji, ale kontaktu nigdy nie traciliśmy. Pamiętam jak dziś, jak mnie denerwował. Wystarczyło tylko, że ktoś powiedział o jakichś problemach zdrowotnych, a Aleks natychmiast stawiał diagnozę mówiąc, że tak miał i to może być to, ewentualnie, że miał to sąsiad, znajomy, czy ktokolwiek tam inny. Podnosiło mi to ciśnienie jak nie wiem 😀 i w nerwach mówiłam, znahor pieprzony. 😀 😀 Ale tak widocznie miało być, że wieczór 23 maja 2022 roku, miałam spędzić w towarzystwie znahorka i jego meczyku. No i tak się dobrze rozmawiało, że nastąpiło pytanie: –
A czemu ty tak właściwie się już do mnie nie nagrywasz? –
No, bo straciłem do ciebie numer po zmianie telefonu, jak wiele kontaktów z resztą.
-Tak? To ja się do ciebie nagram i go odzyskasz
Czy to w tamtej chwili był podryw? Kolejna szansa na rozpalenie kolejnej iskry? Chyba nie…Na pewno nie, chociaż od tamtej chwili nagrywaliśmy się codziennie, niemal nieustannie, ale bardzo oficjalnie. Dzwoniłam do niego zawsze wracając z pracy i niemal każdy wieczór spędzaliśmy razem, choć niewiele tego czasu było, bo chodziłam spać z kurami, ale w miarę upływu miesięcy, no…Niewielu, bo zaledwie dwóch, może półtora, okazało się, że przez ten cały czas stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, a tak na 100% to okazało się po pierwszym, najwspanialszym spotkaniu w Krakowie. Ja sama ganiłam się za to, że ta miłość…Zakochanie…Zauroczenie…Ciężko to było wtedy nazwać, tak szybko przyszło. Co szybko dane, jeszcze szybciej zabrane, bałam się tego jak jasna cholera. Bałam się, bo związków w moim życiu było niewiele, zostałoby palców u jednej ręki gdyby chcieć je zliczyć, z jednej strony tego chciałam, byłam gotowa, wciągało mnie coraz bardziej, a z drugiej ten strach, no i czego się chwycić? Na szczęście uchwyciłam się tego, co mnie wciągało, tej kolejnej iskry, która o kolejne 360 stopni zmieniła moje życie na lepsze! Co nagle, to po diable, ale nie w tym wypadku i to wiem na pewno. Podejrzewam, że gdyby Aleks mógł wybrać sobie zwierze, które odzwierciedla jego naturę, to z pewnością byłby to pies, ponieważ co jak co, ale charakteryzowała go zawsze, niezmiennie wierność, przywiązanie i oddanie, aż do bólu. Zero odstąpień od reguły, zapewne pomaga mu w tym nieco introwertyczne usposobienie, ale nie ma opcji, żeby inna Ewa go skusiła, póki żyje ta, której oddał serce, z wzajemnością z resztą. Zaręczyliśmy się po siedmiu miesiącach związku, a jeszcze przed datą oficjalnego chodzenia ze sobą…Jak to się tam mówi będziemy małżeństwem. Jedni powiedzą, że to się spali na panewce i jeszcze szybciej się skończy nim się zaczęło, inni powiedzą, że znają pary, które prędzej jeszcze niż my się poślubiły i żyją do dziś, tak jak rodzice Michała i ja doskonale zdaje sobie sprawę, mam niezachwianą wiarę w to, że należymy do tej drugiej kategorii, ponieważ z nikim, nigdy w życiu nie było mi tak wspaniale. Nikt, nigdy w życiu nie był w stanie popchnąć mnie do tego, żeby być w związku, ale nie tylko na odległość i cieszyć się spotkaniami w miarę możności. Spotkałam konkretnego człowieka, który miał konkretny plan i wiedział czego chce, a tymsamym uświadomił mi, przypomniał, że ja też o tym przecież marzę. Zapewne dlatego na pytanie: Czy zostaniesz moją żoną? – Odpowiedziałam tak, a jakiś czas później opuściłam dom na półtorej miesiąca w związku z naukami przed małżeńskimi tylko po to, żeby okazało się, że po tym czasie nie jest możliwe mieszkanie na odległość z kimś, kogo kocha się tak bardzo, że nikogo nigdy bardziej i…Już bardziej się nie da hahah. Z początku było ciężko, nie powiem, że nie, bo nie da się ukryć, że nawet jeśli bardzo chcesz się wyrwać z rutyny i zmienić życie, w momencie kiedy to się stanie to okazuje się, że jednak bardzo brakuje tej rutyny, starych przyzwyczajeń, ale powoli, powoli i to uczucie mija. No więc kolejny obrót o 360 stopni. Czy to możliwe? Przecież nigdy, nic, sama…A tu nagle decyzja, która była nam potrzebna i trzeba było ją podjąć bardzo szybko – Wynajmujemy mieszkanie! Wynajmujemy, nie ma odwołania od tej decyzji. No ale jak sobie poradzimy? Przecież oboje w domu robimy…Niewiele…Prawie nic…Musimy! Inaczej już na zawsze osiądziemy na mieliźnie nicości, co z tego, że razem? To, że nie było, nie bywa i zapewne jeszcze nie jeden raz nie będzie łatwo wiecie z niedziel, ale to, że w tym czasie spinając poślady, załamując się, ciesząc, płacząc niezmieniło faktu, że byliśmy i wciąż jesteśmy dla siebie ogromnym wsparciem i dodatkowo okazało się, że umiejętności związane z samodzielnym mieszkaniem wykształcone są bardzo dobrze, niektóre się dokształcają 😀 ale generalnie, niczego nie żałujemy. Czy się kłócimy? Bardzo mało, jeśli mówimy o kłótniach poważnych, raczej się tylko w żartach przezbywamy. Czasem lubimy na siebie wzajemnie ponarzekać. Potrafimy otwarcie rozmawiać o tym, czego brakuje, co powinno zostać zmienione i powoli od słów do czynów. Brzmi jak idylla, ale naprawdę tak jest. Jesteśmy w związku również przyjaciółmi i nawet jak nie zgadzamy się w jakichś kwestiach ze swoim zdaniem, to przynajmniej staramy się je chociaż zrozumieć, jeśli nie zaakceptować. Słowo przepraszam nie jest często używane, bo żadko kiedy bywa potrzebne, ale jeśli musi być, to jest, zupełnie inaczej niż w moim rodzinnym domu. Czy istnieją w naszym związku kompromisy? Zależy w jakiej materii, ale raczej tak. Jedno jest pewne, cokolwiek by się nie działo, byle być razem, zawsze iść ramie w ramie. Niespodziewalibyśmy się, ale tak się stało, tak być miało, że dopasowały się dwie właściwe osoby, z doprecyzowanym celem w życiu i powolutku robią wszystko, żeby go osiągnąć. Dla jednych ten cel będzie bez sensu, bo cóż to za cel stworzyć rodzinę, być szczęśliwym, mieć pracę, zajmować się domem, bez sensu, jak setki ludzi. To nie to samo co studia wyższe, któreś skolei, potem praca, może ewentualnie rodzina. Ja dziś uważam, że niech każdy dąży do celu jakiego tam chce, jeśli jest pewien, że da mu to szczęście.

Tak więc, podsumowując…Niecałe dwa lata…Dużo się zadziało i dobrze, że umiałam wyciągnąć po to rękę, a gdyby mnie ktoś zapytał, czy gdybym mogła cofnąć czas, zdecydowałabym się to powtórzyć? Oczywiście, że tak, bo to był dobry czas, nawet z różnymi przykrymi doświadczeniami, sytuacjami i znajomościami po drodze. Mogę sobie otwarcie powiedzieć, że jestem z siebie dumna i zadowolona i wiem, że jeszcze wiele wyzwań przede mną, wiele trudnych sytuacji, wyborów, ale czuję, że dam radę. Życie staje się jakieś fajniejsze mimo trudów, kiedy mogę je z kimś dzielić, komu nie jest obojętne, co zrobię, gdzie pójdę, jak się czuję. To zawsze powtarza Michał i nie mogę się z tym nie zgodzić, a ten przepiękny pierścionek namoim serdecznym palcu przypomina mi czasem, kiedy myślę o tym jak o niemożliwym, że kurcze! Ja nie śpię…Nie czytam książki, to dzieje się naprawdę! Naprawdę za chwilę będę żoną, która ma kochającego męża. Praktycznie bez nałogów, może czasem troszkę leniuszkowatego, czasem potrzebuje, żeby go trochę postrofować, pokierować, podyktować, ale to chyba jak każdy facet i gdybym chciała lepszego, to po pierwsze lepszego nie ma, a po drugie, to byłabym największą idiotką na tej planecie.

Jeśli chodzi o święta, poraz pierwszy spędzałam je poza rodzinnym domem. Ustaliliśmy, że to będzie najlepsze wyjście zważając na fakt, że Michał postawił wszystko na jedną kartę i opuścił dom rodzinny na odległość ponad 500 kilometrów. Inna sprawa, że zmusiło go do tego życie, albo inaczej mówiąc, niesprzyjające życiu okoliczności, w których okazało się, że w tej wspaniałej miejscowości życia bez samochodu, niemal bez internetu po prostu nie będzie, jeśli mówimy o egzystowaniu na poważnie, we dwoje i tak dalej. Mimo, że w mieście bardzo szybko się zaklimatyzował to jednak normalne, że tęskni za rodziną, która jest naprawdę cudowna i czasami trochę jej zazdroszczę, chociaż nie ma czego, przecież niebawem stanę się jej częścią, ale wiecie o co chodzi…:D najpierw było mi jakoś tak dziwnie, że święta, bez rodziny…Jakkolwiek bywało różnie z atmoswerą świąt, ale jkto będzie, a co jak będzie mi smutno bez nich? No wiem, wiem, w przyszłym roku spędzimy z nimi święta i sylwestra, ale kurde, no jak to będzie? Zmartwienia okazały się zupełnie niepotrzebne, ponieważ nie zdążyłam zatęsknić za domem. Po pierwsze dlatego, że w noc przed wigilią nawiedziła nas jelitówka, a konkretnie Michała. Nie spał on, bo się męczył odkrywając wysokość skali głosu nad muszlą w toalecie, nie spałam ja, bo nie sposób spać przy takich dźwiękach, ale serce ściska się z żałości, bo nie mam na to wpływu, dodatkowo atakują myśli, czy od tego wysiłku do mojego starego arytmika nie będziemy zaraz wzywać pogotowia, czy nie załączy się arytmia właśnie. Sytuacja uspokoiła się koło 3 nad ranem, więc uznałam, że chyba mogę iść spać, ale jak obudziłam się koło 10 to okazało się, że jelitówka dobiera się również do mnie. Zupełnie inaczej, bo byłam bardzo słaba, męczyłam się przejściem do łazienki, ale w zasadzie to ani górą, ani dołem nie szło, jednak zapobiegawczo wzięłam, nie wiem po co stoperan, bo potem tylko problem był w następnych dniach xd. O 19 przy kolacji odliczałam czas, kiedy będę mogła się położyć do łóżka, a wachlowanie łyżką w talerzu pełnym barszczu z uszkami okazało się niesamowicie trudne. W końcu gdy otworzyliśmy prezenty, a termometr wskazał nieco ponad 37 stopni, ostatkiem sił wdrapaliśmy się po schodach na górę i o godzinie 21 spaliśmy jak dzieci. No i potem już lawinowo, w pierwszy dzień świąt wirus dopadł i szwagierkę. Ciekawe, czy oprócz fajnych prezentów, udało nam się zrzucić coś na wadze? 😀 W końcu o jedzeniu w te święta nie było zbytnio mowy, ale mimo wszystko, było fajnie. Spokojnie, rodzinnie, tak jak powinno być w święta.

Do idealnego sylwestra jaki mi się marzy już dużo nie brakowało, bo również większość dnia spędziliśmy w gronie rodzinnym, jeśli chodzi o trunki, to również były i to dużo, ale jeden kieliszek na pół godziny, więc wszyscy dotrwali do północy, a nawet dalej. W związku z czym poznałam zupełnie nowy i lepszy wymiar sylwestra, bo u mnie w domu raczej nikt nigdy tego nie respektował i po północy wszyscy już spali, oprócz mnie. W starym roku oficjalnie pożegnałam to, co złego zdarzyło się w ostatnich miesiącach wypijając od godziny 17 do 2 nad ranem 14 kieliszków i lampkę szampana. Wnioski w nowym roku wyciągnięte ze starego, pielęgnować to co dobre, starego i złego nie rozpamiętywać, ufać, ale uważać i kochać! Kochać ponad wszystko.

W nowym roku pierwszym postanowieniem jest, żebędziemy więcej mieszkać niż podróżować. Drugim, że kupujemy blender i robimy zdrowe koktajle, a ja się uczę robić zupy i zupy krem. Trzecim, jak co roku, zrzucamy na wadze. Czwartym, uczymy się nowych tras i staramy się dążyć do jeszcze większej samodzielności, stopniowo, ale koniecznie. Piątym i chyba ostatnim, nie zwariować w ferworze przedślubnych przygotowań i spraw z tym związanych, bo teraz dopiero się zacznie. 😀

Na zakończenie, trochę z opóźnieniem, ale ważne, że szczerze, życzymy wam na ten rok dużo zdrowia, bo jak jest zdrowie, to wszystko inne powoli przyjdzie. Dużo cierpliwości do tego, w czym zazwyczaj jej brakuje, jeszcze więcej empatii, sukcesów na polu zawodowym i prywatnym. Przełamywania swoich barier i zakopywania wszelakich lęków, które coś uniemożliwiają. Zrozumienia, szczęścia, pieniędzy i ogólnie wszystkiego, czego pragniecie. Pozdrawiamy jeszcze ze Świętokrzyskiego!

Ps: Aleks od czasu, gdy tu przyjechaliśmy, ma zajawkę na temat czytania, słuchania o wszelakich ekspresach do kay. Wszystko zaczęło się od tego, że szukał rozwiązania, dlaczego nasz spieniacz tak niemiłosiernie piszczy przy spienianiu mleka i okazało się, że po prostu zbyt mocno go zanurzamy w mleku, a wystarczy tak trochę i szklankę ustawić pod kątem. Na tapecie ekspresowej jest youtubowy kanał, który prowadzi cofee doctor 😀

Ps2: W najbliższych dniach po powrocie spodziewamy się naszej kochanej Ewesi, z którą mamy w planach pichcić i kucharzyć, więc niedziele nadal będą. Oj, będą, bo zima ma przyjść straszna, że nic tylko siedzieć w domu z pełną lodówką i gotować. 😀

Kategorie
Ulubione utwory i ukochane covery

Niewyarygodne, a jednak, jakoś mi się to spodobało :D

Nie mogę tego słuchać za często, albo…Może śpiewać, bo zagrożono mi, że jeśli będę to tak maltretować jak Karminowe usta od Cleo, to ta piosenka też stanie się znienawidzona przez mego współlokatora 😀 😀 dlatego słucham sobie czasem i śpiewam tylko w głowie, ale też niezbyt często…Ot, jak mi się przypomni. Kiepskie dziś mamy ciśnienie, odwilż idzie, to akurat dobrze, ale niekoniecznie dla mojej jaskry, toteż jakotakiej recenzji nie będzie. W każdym razie, jako nastolatka z koleżankami rajcowałyśmy się dodą, zbierałyśmy wywiady, płyty, czytałyśmy nowinki, nawet tworzyłyśmy jakieś fanfiction we własnym gronie na podwórku, ale to szybko minęło. Doda w nowej odsłonie, czy mi się podoba? Tych kilka nowych piosenek nawet nawet, wrzuciłam je do swojej playlisty, a duet, który za chwilę się tu pojawi też na niej jest. Piosenki, które doda wydaje teraz, są inne niż dawniej mimo, że nadal jesteśmy w strefie popu, ale strefy popu dopasowują się do obecnych czasów, jednak mam wrażenie, że w przypadku dody, akurat to co jest teraz pasuje jej bardziej. Ciekawe co by powiedziało na to moje nastoletnie ja. Zostawiam was z duetem Dody i smolastego. Dobrego dnia.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dwudziesta czwarta.

Dzień…Noc…W sumie nie wiem jak zacząć ten wpis, ponieważ w chwili jego pisania jest 00.49😏😏😏

Z najnowszych doniesień i raportów wynika, że Kitkowi całkiem nieźle idzie zmaganie się z warzywami, aczkolwiek to jeszcze nie jest etap, w którym mogę poinformować, że blok czekoladowy, czy inna słodkość w pełni zasłużona. Mamy jeszcze cały grudzień przed sobą, Kitek da radę.😃 w tym momencie spędzamy bardzo udany wieczór zakrawający o noc i skończy się zapewne o 4 nad ranem, co jest u nas ostatnio rzadkością, bo w spanko chodzimy raczej przed 23. Śnieg nie odpuszcza, ale z trafianiem do śmietnika jest zdecydowanie lepiej. Natomiast z gotowaniem jakby…Gorzej? Kompletnie opadliśmy przy naporze zimy z sił i pomysłów? Z chęcią korzystamy z tego, czego u mnie w domu nagotują za dużo, bo jest mniej myślenia, mniej robienia i…Mniej sprzątania. 😀 i w ogóle, w ostatnim czasie, zamiast mieć się czym pochwalić na blogu, to wyznajemy zasadę – Kłak, czy wełna, byle dupa była pełna.😂 ale to nie jest najważniejsze…Najważniejsze jest to, że się kochamy.😗😗😗

W miniony wtorek zrobiliśmy nawet paczki dla grona najbliższych i tu…Przybywamy z ostrzeżeniem. Otóż, naprawdę, trzeba być ostrożnym i mieć łeb na karku. We wtorek obudziliśmy się rano z myślą, zamówimy paczuchy, trochę tu, a trochę do Świętokrzyskiego, żeby mniej wozić. Paczki zostały zamówione, opłacone, chyba ze dwie godziny nam to wszystko zajęło, łącznie z wyborem co, dla kogo i tak dalej. Nagle przychodzi sms, od takiego jakiegoś dziwacznego nadawcy, w dodatku na I message, że paczka nie zostanie wysłana, a wręcz zwrócona do punktu logistycznego, bo adres jest…Niedokładny i należy go zaktualizować. No ok, gdybym nic nie zamawiała, byłabym pewna, że to oszóstwo, ale w przypadku zamawianej sporej ilości paczek, nachodzi taka myśl, może coś popieprzyłam? No ale gdybym coś pochrzaniła, pewnie przy zamawianiu paczki nie przepuściłoby mnie dalej, jeśli źle wpisałam kod pocztowy, ale może jednak warto zajrzeć? Link dziwny, bo najpierw jakieś http, następnie https i tak dalej. Klikam w lineczka na kompiku, otwiera mi się strona poczty polskiej, ale nie ma pól do edycji adresu, ani przycisku, zaktualizuj adres, a na telefonie, jakoś te pola się pojawiły. No więc po kilku próbach, udało mi się je poprawnie wypełnić, z pomocą kumpla, bo nie wszystkie były dla mnie jasne i przekierowuje mnie do metody płatności…No i tu lampka…Ale jakto? Przecież wszystkie paczki opłacone, potwierdzenia złożenia zamówień wszystkie na mailu, o co chodzi? O nic, oszóstwo i czym prędzej trzeba to zamknąć, a wiadomość zgłosić jako spam! Nic z konta nadprogramowo nie ubyło, traf, czy nie traf, udało się. Zanim jednak to wszystko ogarnęłam, wydzwaniałam do poczty polskiej, ale kiedy po raz dziesiąty byłam ponad dwudziesta w kolejce i średni czas oczekiwania wynosił około 20 minut to…Zwątpiła. Na szczęście szybko doszliśmy do tego, że może i dobrze, bo to było niepotrzebne. Chociaż, ciekawe, co by było, gdybym jednak się dodzwoniła i podała rzeczony numer przesyłki. Następnie trzeba było tego dnia rozwiązać problem z vectrą, ponieważ ja, przypadkowo, bo przecież nie naumyślnie, usunęłam sobie fakturkę do opłacenia z poczty e-mail, a trzeba było to zapłacić do 30 listopada. Czekać na ponaglenie, czy nie? Co zrobić? Ja się na technologizacjach aż tak nie wyznaję, więc najlepiej zadzwonić bezpośrednio do usługodawcy, prawda? Lepiej dmuchać na zimne. Po drugiej stronie odebrał bot, czy też bocica, Wiki, która mówiła tyle rzeczy, że już nie pamiętam co dokładnie. Na pewno informowała o działach, z którymi mogę się połączyć, a jeśli chodzi o coś innego, to ona mi pomoże i połączy mnie z odpowiednim konsultantem. No więc mówię spokojnie:
– Mam problem z fakturą za internet.
– Nic nie słyszę. Sprawdź swoje połączenie, byćmoże masz problem z zasięgiem i spróbuj ponownie.
– Mam problem z fakturą za internet!
– Nadal nic nie słyszę, sprawdź swoje połączenie…- Po trzykrotnej próbie zwątpiłam i stwierdziłam, że to kurwa gówno jebane pierdolone kurestwo, tak się kończy innowacja i wprowadzanie sztucznej inteligencji zamiast człowieka…Czy jakoś tak…Po nie wiem której próbie ów bocica w końcu mnie zrozumiała i połączyła z konsultantką z Ukrainy, która uprzejmie pomogła mi założyć konto na odpowiedniej stronie, żeby w razie takich wypadków móc spokojnie zapłacić przez tą stronę, za pośrednictwem konta klienta. Ta pani powiedziała mi też, że osoby niewidome i słabowidzące są brane pod uwagę przy zakładaniu konta, ponieważ w ciągu 30 dni można im zgłosić swoją niepełnosprawność i wtedy całą umowę i wszelkie tam reduty ordona dostanie się na maila, lub na nośniku elektronicznym, ponadto zawsze kiedy zadzwonię mają obowiązek mi pomóc w odczycie faktury, czy czegokolwiek co by mi się nie zgadzało i było coś jeszcze, że w razie problemów, technik, mocium panie, zawsze, na me wezwanie, bo jestem brzydka, niewidoma i tak dalej. Szkoda, że kiedy zawieraliśmy umowę w punkcie, nikt nam o tym nie powiedział, a my też się w to nie wgłębialiśmy,wiadomo. Po tyradzie z pocztą polską, dzikimi przesyłkami, vectrą stwierdziliśmy, że dzisiaj zjemy coś z naszej ulubionej restauracji. Padło na spaghetti bolognese i dla mnie sałatka z kurczakiem, parmezanem, rukolą, zestawem sałat i tak dalej. Zamawiałam przez pyszne, ale przy formie płatności do wyboru miałam tylko kartę płatniczą, albo gotówkę. Nieco mnie to zdziwiło, no ale dobrze…Wybrałam tą kartę płatniczą i nagle dostaję telefon.
– Dzień dobry, dzwonię z restauracji, niestety nie mamy czegoś takiego jak dowóz przez pyszne…Tylko odbiór osobisty. Proszę anulować zamówienie.. – Naprawdę? Czy wszystko tego dnia sprzysięgło się przeciwko nam?

Pod choinkę mój narzeczony zażyczył sobie mydło do golenia. Nie pierwszy raz zresztą, bo to pasjonat golenia jakich mało, natomiast kupuję mu tylko to, co mi wskaże, bo w tej kwestii jestem gorsza niż w technologizacji i innych tego typu formach życia, współżycia, nadążania i ogarniania. Ja chciałam dostać złote kolczyki w kształcie kluczy wiolinowych, ale mieli takie maleństwa, że tego ani nie czuć, ani nie widać, za to to mydło, przyszło…A jakże…No i się teraz zastanawiam, czy zakład z tymi warzywami jest nadal ważny, bo chyba wydziedziczam i wyrzucam jegomościa razem z tym…Śmierdzącym mydłem na balkon, czy na parking, mało ważne.😂
– Mydło: Los jabones de Joserra Spanish Fern. Los jabones de Joserra – hiszpańska manufaktura specjalizującą się w mydłach do golenia zbierająca entuzjastyczne opinie wśród entuzjastów tradycyjnego golenia w całej Europie. 
Zapach – nuty pomarańczy i cytryny, a do tego zielone nuty rozmarynu, kolendry i geranium, z odrobiną goździków dla nadania pikanterii, tło drzewne i żywiczne dla nadania głębi, z sosną, cedrem, drzewem sandałowym, mchem dębowym, paczulą, labdanum i czystym aromatem talku jako zwieńczeniem. Bardzo angielski w stylu zapach na każdą porę roku. – No, chciałabym poznać tych entuzjastów golenia i uścisnąć ich dłonie czymś mocno…Ściskającym…Ponieważ to mydło wali…Zawilgoconą piwnicą, ewentualnie maścią na reumatyzm babci Henryki, no może trochę jakimś lasem…Z przyjemnością będę oddalała każde golenie się mojego kicisa, zmniejszając tym samym strefę komfortu całowania…I tak dalej…Serdecznie nie polecam!

Czy coś ugotowaliśmy w tym tygodniu własnoręcznie? Tak, zrobiliśmy naszego ulubionego kurczaczka z frytownicy, a nawet pokusiłam się o zrobienie sałatki złożonej z jajka, rzodkiewki, szczypiorku, majonezu, soli i pieprzu. Problem w tym, że kiedy to wszystko było już pokrojone, czekało w miseczce i czekało na pomajonezowanie, popieprzenie, posolenie…Otwieram ci ja słoik z majonezem…Niuch niuch niuch, ooo! Jest! Majonez! Łyżka raz, łyżka dwa, łyżka…O kurwa mać…No nieeee! Jak to…Buraczki? Czemu mi to pachnie jak majonez? No i próba zwodzenia lubego w kierunku warzyw spełzła w tym momencie na rybie z puszki…I tak dalej…I tak dalej…

Na zakończenie dodam, że mam ambitny plan zrobić zupkę serkowa w przyszłym tygodniu, jako pierwszą z zup w tym domu, a Kiciuś ma w planach ugotować rosół. No, będzie to wyczyn nie lada, bo zupy to coś, co najmniej lubimy. Chyba, że nabędziemy po nowym roku blender, to będę mogła robić zupy krem, bo to akurat lubię i koktajle też. Tymczasem pozdrawiamy i do następnego. 🙂

Ps: W minionym tygodniu napadło mnie również na sprzątanie, o godzinie 16. Takie…Generalnie…Generalne sprzątanie…Mycie płytek wszelkiej maści, na ścianach, podłogach, luster i tak dalej…Przy myciu podłogi zapomniałam, oczywiście, że waga łazienkowa, stoi na koszu na pranie i jak rymsła na ziemię…To nie działała aż do dziś, ale szwagier ma widocznie ręce, które leczą, bo skubana, już ponad 10 lat ma i bryka, xd.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dwudziesta pierwsza, dwudziesta druga i dwudziesta trzecia.

Witajcie po długiej przerwie.

Ostatnio obliczyliśmy, że od lutego, roku bieżącego, tylko samymi pociągami zrobiliśmy 20000 kilometrów. Podczas ostatniej podróży zdałam sobie sprawę, że nigdy nie będę miała wątpliwości, czy znajduje się w pendolino, czy może jednak w tlk. Pendolino:
– Halo? Dzień dobry, słyszymy się? Kłania się prezes Kowalski…Tak tak, właśnie jestem w drodze na to spotkanie i jadę pociągiem, więc może trochę przerywać, ale myślę, że przed tym spotkaniem powinniśmy omówić kilka ważnych kwestii i opracować kilka ważnych strategii, które pomogą nam w rozwoju firmy. – Aż człowiek sobie myśli wielokrotnie, kiedy jedzie i słyszy te rozmowy, co ja tu tak właściwie robię, pośród tylu ważnych rozmów telefonicznych, pośród dźwięków mordowania klawiatury laptopa z lewej, z prawej, trochę z przodu i jeszcze z tyłu.
Tlk:
– Przepraszam, czy można otworzyć okno? Nie, bo córcia mi tu śpi i ten hałas ją obudzi.
– Ej, widziałaś ten nowy filmik na tiktoku na relacji u Damiana? Hahaha, nie, wyślij mi go. Jeeezu, ale ona ma tapetę, ja bym w życiu nie wystawiła zdjęcia z tak zrobionym ryjem.
– No haloo! No jadę już, wyjdziesz po mnie? A co u tego lekarza wyszło? Ahaaa, no, tylko zawieź rodzicom ziemniaki, żeby nie lecieli kupować na targ i takie ciężkie siaty dźwigać… – To od razu jakoś lepiej brzmi, ja bynajmniej czuję się tak, swojsko, domowo 😀 tylko wtedy jest zdecydowanie głośniej, zdecydowanie dłużej, jeśli chodzi o podróż. No i w lato…Zdecydowanie goręcej, zdecydowanie nieprzyjemniej, więc z dwojga złego już lepiej jechać jako ten szaraczek wśród arystokracji rozprawiającej na temat psychologicznych i wszelakich innych aspektów ocieplenia globalnego, rozwoju firm i takich tam. 😛

Z newsów z pierwszej ręki, trzeba wam wiedzieć, że Zenobia wczoraj zginęła zabita klepką, czy łapką na muchy. Różnie na to mawiają 😀 biedna, tak się starała przywitać gości. Z radością powitała ich na wejściu, a potem pełna energii latała przy kuchence, kiedy smażyła się kiełbaska z cebulką, a jednak zginęła…A taka była ładna…Amerykańska. Dziwne było obudzić się z samego rana już z automatu, kiedy nie latała nad głową prosząc o jedzenie.😂 kochana Zenia, na zawsze zostanie w naszych wspomnieniach.

Minione dwa tygodnie strzeliły jak z procy. Przez tydzień pobytu dziewczyn udało nam się zrobić smaczne placki ziemniaczane, zapiekankę makaronową i chyba już nie pamiętam co jeszcze, acz niewiele tego było ;D i prawie w każdy wieczór udało nam się obejrzeć jakiś fajny film z ad oczywiście. Jednym z ciekawszych, który zapamiętałam, był na pewno plan lekcji, nie ma sensu, żebym wklejała recenzję, odsyłam was do internetu. Za to teściowa podczas pobytu u Aleksika rozpieszczała nas niemiłosiernie naszymi ulubionymi smakołykami kiedy tylko mogła. Wizyta u kardiologa zakończyła się pozytywnie, pan doktor kazał mi dbać o przyszłego mężusia i karmić go warzywami, żeby brzuszek zrzucał. No i zrzuca, nie powiem, zawziął się, skubany, no tylko te warzywa, cholera…Nie wiecie, czy są jakieś takie…W proszku? Jak zupka chińska? Ten osobnik…Raczej…Nie lubi takich specyfików jak surówki, sałatki, albo gotowane warzywka 😀 😀 :Dudało nam się też podczas minionych dni donieść dokumentację do urzędu miasta, w sprawie wniosku o mieszkanie, który latem złożyliśmy. Trzeba uzupełniać co trzy miesiące zaświadczenia o dochodach. O, a jak przy urzędzie miasta już jesteśmy, to ostatnio moja mama spotkała burmistrza, z którym wdała się w pasjonującą rozmowę na temat naszego miejsca zamieszkania i prosiła, żeby ktoś zajął się tym terenem, a dokładnie chodzi o nasze chaszcze i ten chodniczek pomiędzy nimi. Zadzwoniła do mnie taka uradowana, żeby mnie o tym poinformować, ale ja wcale się z tego, rzecz jasna, nie ucieszyłam. Niech sobie jest jakie chce, ten chodnik i te chaszcze, przecież docelowo nie zamierzamy tu zapuszczać korzeni, prawda? Jeśli już miała potrzebę coś u niego wskórać, to trzeba było zagadnąć na temat tego, że staramy się o mieszkanie, czy nie dałoby rady coś przyspieszyć. Co prawda nie sądzę, że coś dała nawet rozmowa o tym cholernym chodniku, czy tam dróżce między chaszczami, mimo że burmistrz obiecał, że dowie się do kogo należy teren i na wiosnę coś z tym zrobią.

Zima nadeszła wielkimi krokami, a z nią wyzwania dla niewprawionych, albo inaczej, dla ostro początkujących w samodzielności. Okazuje się, że w tak dużej ilości śniegu i lodu pod nim, w czapce na głowie, laska to służy raczej jako odśnieżacz, niż pomoc w terenie, czapka sprawia, bynajmniej w moim przypadku, a mam raczej spory niedosłuch, że…Nawet na znanej trasie jestem…No…Delikatnie mówiąc…W czarnej dupie. 😛 w konsekwencji ostatnio oboje z Michasiem zgubiliśmy się w drodze do śmietnika, na szczęście on nie stracił zimnej krwi i szybko się odnalazł, ja czekałam w umówionym miejscu jako punkt orientacyjny do drogi powrotnej. Strach pomyśleć, co będzie jak będziemy chcieli iść do naszej ukochanej piekarni, albo do spożywczego, osiedlowego sklepiku – U Ani. Na razie nie było takiej potrzeby, ale…W końcu nadejdzie. W prawdzie można u nas zamawiać zakupy i od czasu do czasu się z tego skorzysta, jednak zauważam coś, co chyba jest dobre, tak myślę. Jak zachłyśniesz się już tym, że możesz iść sam do śmietnika, do sklepu, do piekarni, od czasu do czasu do rodziców, te pół kilometra i nagle staje się to dla ciebie niemożliwe przez śnieg, który ujednolica wszystkie powierzchnie i wszelkie punkty orientacyjne w postaci krawężników, skrzywień w chodniku, w jednolitość, irytuje to potwornie, że jednak trzeba prosić o tą pomoc, tak ostentacyjnie, nie tak, delikatnie, bo się zgubisz przypadkiem, w zamyśleniu, czy jakkolwiek, tylko tak, bo tak, bo inaczej się nie da i już w tym momencie sypie tak, że chcąc wydostać się z domu na umówiony jutro obiad, ktoś będzie musiał tu jednak przyjść. Uchhhh, co zrobić. Na pewno próbować dalej, jakkolwiek zrobić coś samodzielnie w terenie, a co…Będą przygody, nie? No i przede wszystkim, jakoś to przetrwać i modlić się o rychłą odwilż i zacisnąć te zęby, kiedy będzie trzeba tego widzącego, to po prostu przyjąć to na klatę.

W ostatnim czasie przeczytałam też najnowszą książkę Laili shukri, ale wydaje mi się, że to chyba najgorsza ze wszystkich, które do tej pory czytałam. Za dużo opisów, za dużo przytaczanych artykułów, za wolno rozwijająca się akcja, za mało emocji, za bardzo przewidywalna w porównaniu do wszystkich innych. Udało mi się też przypadkowo trafić i samodzielnie obejrzeć z ad film pod tytułem – słoń, który porusza kwestie homoseksualnej pary. W sumie, całkiem fajny film i zresztą pierwszy, jaki oglądałam na temat męskiej pary i w dodatku polski.

Wczoraj na przykład, przypadkiem strąciłam cały flakon wody perfumowanej, stojącej w łazience, w szafeczce. Trach, na płytki iiiii w drobny mak. Godzina 21.50, po osuszeniu płytek, w naszym mieszkaniu na pewno, na 100% słychać było tylko zapieprzającego dreamiego i electroluksika, które ten drobny mak wsysały w swoje pojemniki. Palce jako tako bez urazów, do dzisiaj szkło znajdujemy w różnych dziwnych zakamarkach, no cóż, flakon poleciał z dużym rozmachem z wysokości 😀 Może i ogarnęłaby mnie depresja, gdyby kosztowała więcej, niż dwie dyszki, a tak…Ogarnęło mnie tylko przeświadczenie, że jednak muszę kupić na te perfumy coś stojącego na podłodze, jakieś plastikowe pudło, czy tam organizer, lepiej nie kusić więcej losu, jeśli chodzi o kolejne flakony i to już dużo droższych perfum. No, ale ta woda za dwie dyszki był z mojej ulubionej serii biedronkowej – be beauty care – all my loving. Mega! Zupełnie w mój gust zapachowy. Mam też jedną mgiełkę z tej firmy, której do tej pory nie miałam – Orange Flower Vanilla i wspaniale komponują się na ciele, wyżej wymieniona mgiełka i woda perfumowana. Mgiełka zapachem przypomina jeden z moich ulubionych perfum – Hugo boss boss orange, a woda perfumowana wyżej wymieniona mnie bardzo przypomina również jeden z moich ulubionych zapachów marki avon – Cherish, ten podstawowy, bo jest jeszcze wersja z zapachem zielonego ogórka, a pfffeeee. 😀

Niestety dzisiaj nie zamieszczę żadnych barwnych opisów, apropos gotowania w naszej kuchni, bo w tym tygodniu żyliśmy na różnych sproszkowanych, ewentualnie gotowych rzeczach, no i trzeba w to wliczyć jedzenie podrzucane z drugiego domu. Tak to jest:
1. – Za dużo nagotowałam tej zupy, ten nie chce, ta nie chce, no i kto to zje? – Wiadomo, my. 😀 W przyszłym tygodniu raczej ruszy się praca w kuchni, bo co tu robić w tą zimę śnieżną, jak wyjść za bardzo się nie da, albo nie trzeba. Wyjmować mięso z zamrażalnika, gotować, smażyć, piec, żeby następnie jeszcze przed wyjazdem na święta do teściów rozmrozić lodówkę, o, taki jest plan. Chociaż nie, wiecie co…Dzisiaj na ten przykład do schaboszczaków, były wrytki z normalnych ziemniaków. Obierane przeze mnie, bo to ostatnio moje ulubione zajęcie, jak pamiętacie, obieranie warzyw rzecz jasna. Była suróweczka z jabłka i marchwi, ze śmietaną i cukrem i tu trzeba pochwalić pana domu, zjadł i nie piszczał, że bleee, że pffeeee, że to dla królika, że mu to przez gardło nie przechodzi. Kurczaki, coś trzeba wykombinować, jakiś patent na te surówki, sałatki, skoro tak mi się spodobało obieranie, ale żebym nie tylko ja to jadła. 😀 o, wiem! Wiem! Mam! Muszę to zapisać, żeby mieć świadków na to, że jak się zgodzisz, ale w komentarzu, to to spełnię. Kochanie, jeśli chociaż dwa razy w tygodniu zjesz sałatkę, lub surówkę warzywną, którą własnoręcznie sporządzę, raz w miesiącu, przyrządzę ci jakiś słodki smakołyk. Na razie twój ulubieny to blok czekoladowy, no ale mogę spróbować się zmierzyć z pishingerem, albo ciastem marchewkowym, w końcu po coś mamy Henryka w szafie, żeby miksował. 😛 to jak będzie? Czekamy na komentarz. Zanim zaczniesz krzyczeć, to pamiętaj, pan doktor kazał, a ty chcesz chudnąć, o.😂
No to co. Kończymy ten niezbyt owocny wpis, zawierający wszystko i nic, głównie bezsensowne blablaniny Katarzyny, ale i tak życzę miłego czytania.

Ps: Zastanawiam się nad tym, czy nie zacząć robić nagrań głosowych podczas przygotowywanych dań w ciągu tygodnia, żeby to potem wrzucić, okrasić wpisiki nie tylko słowem piśmiennym, ale i mówionym.

Kategorie
Inne Wpisy tekstowe

Co mi w duszy zagrało?

No i cóż tu robić, kiedy ani wersja portable, ani instalacyjna nie chce się zadomowić na moim wyjazdowym delu? Cóż zrobić, kiedy dekalog prawdziwego przyjaciela zawiódł po całości? Gdzie szukać ukojenia? W nic nie robieniu, wczasowaniu w Świętokrzyskim i w muzyce, przede wszystkim.

Skompletowałam ostatnio, z pomocą nie zastąpionej osoby w kompletowaniu różnych dyskografii, całą twórczość mojej ukochanej Olgi Bończyk. Jest tego dużo i niewiele, zależy jak na to patrzeć, ale, niezmiernie się cieszę, że już to mam i mogę słuchać. Głos pani Olgi niezależnie od tego czy coś czyta, czy śpiewa wpuszcza do mojej duszy i serca tyle ciepła, słońca, a zwłaszcza, kiedy za oknem coś tam jeszcze świeci czasami, jak te dwa słońca się zejdą, to żadne straty nie bolą, a leniuchowanie staje się na chwilę przyjemne. Sama nie wiem co by tu wybrać, bo tyle na raz zjeść takiej wspaniałej muzyki, nietuzinkowych aranży i melodii, och! No to może, wybiorę kilka? Na początek utwory, które mnie urzekły podobieństwem do pentatonic 😀 tylko w formie jednoosobowej.

A w mediach do wpisu dodam coś, czego nie ma na youtube, ale jest dla mnie mega słoneczne, tonacyjnie, aranżacyjnie, wokalnie, pod każdym względem. Jest to piąty utwór z płyty z roku 2011 pt. Listy z daleka. "Listy z daleka" to 12 piosenek skomponowanych i napisanych przez legendy polskiej muzyki (m.in.: Wasowski, Przybora, Młynarski, Osiecka), śpiewanych przed laty przez Kalinę Jędrusik, ędrusik

Na koniec coś, co znalazł przypadkiem Aleksik i bardzo mi żal, że takiego wykonania nie będziemy mieli na ślubie, ale może z drugiej strony to dobrze, bo pewnie bym płakała, aaa w sumie, i tak pewnie będę. 😀

Żegnam się na teraz, bo w końcu w tym tygodniu coś przedsięwziąć trzeba, żeby mieć o czym napisać niedziele. 😀

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dziewiętnasta i dwudziesta.

Halo halo centralo! 😛 zgłaszamy się po dłuższej nieobecności.

Nie chwaliłam się wam, że mamy w domu zwierzątko. Mimo zakazu właścicieli mieszkania, żeby w tym domu nie było zwierząt, ten zakaz kilka tygodni temu został złamany. Tylko ciiii! Właściciele nie mogą się dowiedzieć. Z resztą, no wiecie, rozumiecie, żal odmówić zwierzęciu, niezależnie od tego, jakie by ono nie było, z jakiego gatunku się wywodziło, żal odmówić schronienia w te zimne i chłodne dni. Nie to, żebyśmy się jakoś bardzo starali, ona sama do nas przyszła, nie wiadomo skąd. Tyle razy miała okazję stąd zniknąć, ale nie zrobiła tego. Nie miałam pojęcia, że jest w stanie w tym domu aż tyle zabawić, ale skubanej jest tu dobrze. Żyje sobie spokojnie, nie jest groźna dla nas, toleruje gości. Kiedy tylko zobaczy światło słoneczne, dzienne, nie ma mowy o spaniu. Momentalnie pojawia się na wysokości mojej głowy i nie daje spać, bo upomina się o jedzonko…Chyba 😀 a jak wróciliśmy ostatnio po długiej nieobecności do domu, to strasznie się ucieszyła i wyleciała nam na spotkanie. Lubi dużo spać i generalnie raczej należy do leniwych, ale może powinniśmy jednak pomyśleć o jakimś kreatywnym urozmaiceniu jej życia, bo ona tylko żre i śpi, żre i śpi, o ile w ogóle coś żre xdd, ale kiedy tylko w kuchni zaczyna się szykować jedzenie, ona jak ten Puszek okruszek, zaraz przybiega, by ze mną być. Trzeba by ją zacząć trochę tresować. Szeleczka dzisiaj nadała jej imię, jesteście ciekawi jakie? I co to za zwierze? Otóż, właśnie przedstawiłam wam powyżej…Poproszę werble! Muchę Zenobię.😂😂😂😂😂

Jeśli by chcieć opisać jakoś w skrócie zaległości, to znowu ciężko jest coś napisać…Jeśli nadal mówimy o konstruktywnym pisaniu. Poniedziałek po ostatniej zapisanej niedzieli zaczął się bardzo wcześnie, ponieważ Aleksik o siódmej rano pędził zrobić badania krwi w związku ze swoją chorobą tarczycy, ale ja, jako przykładna narzeczona, również nie puszczam go samego o szóstej rano na pożarcie nie wiadomo komu. On do lekarza, ja na śniadanie i kawuszkę do rodziców. Po powrocie na obiad zrobiliśmy mielone, w zasadzie chyba nie jestem pewna, czy to było mięso mielone, ale może i tak, no, bo zmielone w taką drobnicę, ale smakowało jakoś tak…Niezbyt dobrze. W każdym razie, niezbyt podobnie do mielonego, chociaż zapach mielonego pozostał przy smażeniu. Chyba ulepiły mi się za duże kotlety, mimo smażenia po siedem minut na jednej stronie, z wierzchu były upieczone, a w środku trochę surowe, ale też nie wszystkie na szczęście.

Wtorek, środa i czwartek spędzone były poza naszym domeczkiem, u rodziców, a wynikało to z wiadomych przyczyn. Wtorek, elektro wizyta u lekarza…Albo, nie…Jak to się…No, ta wizyta, ale nie e-porada…Kuźwaaa! Oooo! Stacjonarna wizyta u lekarza ogólnego, zaraz po odebraniu wyników krwi. No, nie ma źle z tym moim Aleksikiem, nie ma źle, ale mogłoby być lepiej, to też trzeba przyznać. W środę pojechaliśmy rodzinnie na cmentarz. W sumie to jakoś tak dawno tego nie było. Rodzice zawsze jeździli dzień szybciej, żeby groby uporządkować, znicze zapalić, kwiaty zostawić. Tradycję trzeba wypełnić, o groby trzeba zadbać, ale niekoniecznie idąc tam spacerem, rodzinnie, żeby jednocześnie poczuć atmosferę tego święta. Byle szybko, szybko to załatwić, dlatego bardzo przyjemnie zdziwiło mnie to, że w tym roku było inaczej. Czwartek spędzony na leniwieniu i przygotowywaniu się do piątkowego wyjazdu.

Tak jest. Piątkowy wyjazd już z rana okupiony był sporym stresem, bo martwiliśmy się, co będzie z tym cholernym autobusem. Czy na pewno przyjedzie? Czy się nie spóźni? Na szczęście postanowił być punktualnie, więc podróż do Tomaszowa była uratowana. Tlk Lubomirski. Ponad cztery i pół godziny. Obiecałam sobie, po tamtych feralnych podróżach do Łodzi – Tlk Flisak, że nigdy, więcej, żadnego, tlk! Po moim trupie, ewentualnie. Okazuje się jednak, że tlk lubomirski postanowił mnie na razie, jednorazowo, przez podróż w dwie strony uspokoić, ponieważ jechało się bardzo sympatycznie. Bardzo przyjemna drużyna na trasie w obie strony, nieuprzykrzający życia pasażerowie, a w dodatku, Lubomirski jak się rozpędził, to dociągał prawie do 150, a to nie może się równać z ledwo dyrdającym do 70, 80/h na godzinę. Nooo dooobra, przed Malborkiem wyciągnął przez parę kilosków 110.

Po przyjeździe do odwiedzanego domostwa czekała na nas kaczusia, pieczone ziemniaczki i jakaś suróweczka, której nie pamiętam, ale kaczce tłuszczu nie żałowano, kiedy ją karmiono. W każdym razie było smacznie. Innego dnia, z upieczonych, ale niezjedzonych udek kaczusiowych udało się zrobić śmietnik warzywno-makaronowy. Nic innego, jak mięsko z kaczki zamiast szynki, czy kiełbaski, do tego cukinia, papryka, czosnek, cebulka, smażyć z ulubionymi przyprawami i posypać serem na końcu, a najlepiej, jeśli chodzi o składniki tego cudeńka, to jak by to powiedział The Food Emperor: Wpieeerrrrdol do gara wszystko co maszsz i co lllubysz i gotuj to na pełnej pyyyyyźźździe!🤣🤣🤣🤣🤣🤣 czy jakoś tak xd. Zrobiliśmy też coś, na co od dawna miałam ochotę, czyli Pishingera, albo inaczej, przekładańca i ciasto marchewkowe. Sporo z tego zabraliśmy na wynos, ewentualnie, na wyjazd. No i niesamowite placki ziemniaczane, a farsz do nich też wzbogaciliśmy pysznymi warzywami, bardzo podobnymi do kaczusiowego śmietniczka. No i moi drodzy, tu nadchodzi kulminacyjny punkt tego wyjazdu, bo oprócz tego, że bardzo miło spędzało nam się czas, oprócz tego, że co zjedlim, to wysra….Znaczy, to się mówi, co zjedlim, to nasze, ale, ja bym to przysłowie zmodyfikowała raczej. O, Co się nauczyłam, to moje, a nauczyłam się i to nie byle czego. Obierania marchwi, ziemniaków i wszelkich innych do obierania warzyw. Ja nie wiem dlaczego i nie wiem kto uczył mnie, że obiera się takie warzywa najlepiej i tylko i wyłącznie za pomocą nieruchomej obieraczki, to po pierwsze. Po drugie, tylko i wyłącznie obierając warzywo dookoła, żeby, najlepiej w całości złaziły obierki. No i u moich przyjaciół, nauczyłam się jednak, że warzywka najlepiej obierać tylko i wyłącznie wzdłuż warzywa i jak dla mnie, nigdy inaczej i po drugie, tylko i wyłącznie, ruchomą obieraczką. 😀 😀 😀 efekt jest piorunujący i to taki, że dzisiaj moja siostra została specjalnie chwilę dłużej, żeby zobaczyć, jak to możliwe. Niewidomi obierają ziemniaki. Dodatkowo, obierają je naprawdę dobrze, niewiele poprawek zostaje po umyciu mimo że dopiero co się tego nauczyli. To najprawdopodobniej wzbudza większy podziw i zainteresowanie, ewentualnie wzbudza większe zaskoczenie, niż kolejne dziecko Nowakowskiej spod osiemnastki xd. Dzięki za superową obieraczkę, moi drodzy, moi kochani, która obiera tak fajnie, cieniuśko, nie obiera warzyw i owoców w kostkę. 😀

W tym momencie znajdujemy się już przy końcu nadrabiania niedzielnych zaległości, ponieważ jutro jest niedziela i jestem pewna, że nie wydarzy się nic szczególnego. Chociaż nie mam pewności, czy coś szczególnego się właśnie nie wydarza w tej chwili i aż od wczoraj. Mamy gości/gościówy. Szeleczka nawiedziła ten dom, niczym jego dobry duch trzeci raz i zabrała ze sobą towarzyszkę Izabelę…A nie, Izabela to w popmundo, realnie to piękna Aleksandra, o wiedźmińskim usposobieniu. Nie nie, jeszcze daleko jej do wiedźmy, bo na miotle nie lata, odkurzacza się nie tyka, ale lubi zmywać gary.😂 i ma dwa, bardzo ważne atuty. Relaksujący dotyk i każdy kto lubi pić alkohol, z nią ten sport polubi jeszcze bardziej, ponieważ, Aleksandra nie dość, że dobrze polewa, to w ogóle nie pije.🤣 i tak sobie, we czwóreczkę do przyszłego piątku będziemy egzystować, gotować, był plan odwiedzić kino, teatr, ale nie ma chyba interesującego nas repertuaru nigdzie, o. Może przy okazji jakichś przygód nabędziem. Dzisiaj zmarnowałam kilka godzin tylko po to, żeby obrać ziemniaki, pokroić, przesypawszy do miseczki, przyprawiwszy i natłuściwszy olejem, upiec na blasze w piekarniku na papierze tylko po to, żeby w trakcie pieczenia się okazało, że to właściwie na nic, bo może było za dużo oleju i papier nim nasiąknął do tego stopnia, że porobiły się dziury, a ziemniaki piekły się półtorej godziny na 200 stopniach i wcale nie były chrupiące! Co poprawić? Jak to zmienić? Może jednak we frytownicy następnym razem, piekarnik chyba nas nie kocha xd. O, właśnie i jeszcze kolejna sprawa, jakie macie sposoby na rozróżnianie mrożonek? Bardziej chyba mi chodzi o kwestie oznaczania/podpisywania/coś w tym stylu, bo ja wariuję już z tym, że nigdy nie wiem co wyciągnę z zamrażarki.

O, a na zakończenie wpisu powiem wam, że do naszych domowych sprzętów dołączył nowy sprzęt. Mikser z kauflanda. Był w promocji, znaczy w gazetce jest w tym tygodniu. Mikser henryk, z uwagi na henryko podobną nazwę, jakąś taką niemiecką, co zamieścili na pudełku, ale na samym mikserze napisali: switch on hm-f0101. Henryk z misą na odpady, takim oto Henrykiem będziemy robić ciasto w tym tygodniu, a ciasta przyszłościowo, o. Na ten czas, żegnam się, do kolejnych zaległości.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela siedemnasta i osiemnasta.

Cześć wszystkim 🙂

Mokro, zimno, wilgotno, ponuro, nic nie zachęca do pisania i do robienia niczego twórczego w kuchni, w domu, w życiu. Czy takie są objawy jesiennej handry, he?😉 Jeśli tak, to zapewne macie już odpowiedź, dlaczego w zeszłą niedzielę nie pojawiło się kolejne wpisidło z niedzielnego myślnika. Właśnie dlatego, że tamten tydzień zleciał na jedzeniu potraw sklepowych, gotowych, a jedyne co nam się udało i oczywiście chciało przyrządzić, to smaczna sałatka z piersią kurczaka, czerwoną fasolą, kukurydzą, serem gołda, jajkiem i majonezikiem. Oczywiście pierś z kurczaka obowiązkowo przyprawiona w przyprawie gyros przed smażeniem, więcej przypraw nie dodawaliśmy, bo i nie było też takiej potrzeby. Gyros zrobił niesamowitą robotę, a ilość sałatki wyszła tak duża, że podzieliliśmy się nią z ludkami z mojego domostwa. O zawrót głowy tamtego tygodnia mogła przyprawić również jajecznica, którą sobie przygotowałam na kolację. Trzy jaja, ani dużo, ani mało jak dla jednej osoby, tak myślę, w sam raz, chociaż bywały czasy, że jak byłam młodsza to potrafiłam zjeść jajówę z pięciu z rana, a na wieczór kolejne pięć jaj na miękko. Ta jajecznica, o której wspominałam po wyżej, zawierała w sobie z pewnością więcej dodatków niż nabiału, a, bo ja lubię takie wymyślane. Jajecznica z serem, pomidorem, ogórkiem, kiełbaską, cebulką, czosneczkiem, mniammm! Ledwo to wszystko zmieściłam, ale ktoś musiał, co by opustoszyć lodówkę, przed wyjazdem, który miał się odbyć. No właśnie, miał się odbyć w zeszły piątek, wyjazd do Opola, na rewizytę w pewnym domostwie. No i prawie się odbył, wszak plecak był spakowany, akuratnio, na dwie osoby, nawet zanocowaliśmy na tą cześć u rodziców, bo stamtąd bliżej do dworca, a taksówki, okazuje się, jeżdżą tu kiedy same uznają to za stosowne, albo, inaczej, kiedy jakakolwiek centrala postanowi odebrać telefon. No i jak to jest? Mieszkasz sobie w mieście, wcale nie jakimś tam małym, bo tak ok. 40 tysięcznym, autobusy jeżdżą 4 na krzyż, w odległości raz na godzinę, o, nawet elektryczne, nawet gadające…Czasem, pomińmy fakt, że rozkłady na tablicach zazwyczaj nie zgadzają się z tymi w internecie, albo po prostu są podarte przez wandali, więc nigdy nie wiesz, czy przyjedzie wcześniej, czy jednak później, albo wcale. Jakoś tak się dziwnie tu zrobiło, ludzie przesiedli się w auta, komunikacji miejskiej mimo, że tu darmowa, nikt nie potrzebuje, prawie. No może oprócz dwóch niewidomych zamieszkującej przy ulicy Marii Konopnickiej 😀 i pewnie trochę starszych ludzi. Swoją drogą, strona internegowa mpk też jest taka, pożal się boże, nie do ogarnięcia, albo może ja nie umiem. No więc mieszkasz sobie w tym mieście, a bez pomocy, tak trochę, no na samym początku życia, nie jesteś w stanie dostać się na dworzec kolejowy, przeszło dwa kilometry od naszej ochmistrzowskiej kwatery. Przynajmniej dla nas, na razie, na ten moment jest to niemożliwe. Nie jesteśmy jeszcze na etapie, żeby samodzielnie eksplorując, nauczyć się trasy ponad dwukilometrowej na dworzec, co za tym idzie, porządnie dworca, a o orientacji nie ma mowy. Tak więc…Ja się pytam, albo ja nie pytam, ja wołam! Organizacjeeeeee z dwudziestoletnim doświadczenieeeeem! Pomóżcieeeee! 😛 Tak więc wspomniany wyjazd do Opola się nie odbył. Zaraz, jak to było dokładnie? Wyszliśmy w asyście mego tatka na przystanek autobusowy. Zimno, leje jak z cebra, kurtki nie nadążały przyjmować tyle wody, buty zresztą też nie, ot, adidasy, piękne, z Niemiec przywiezione w 2013, a dalej jak nowe, wyglądały jak ostatnia porcja gnoju z obornika, podejrzewam, że w ogóle wyglądaliśmy jak obraz biednego, niewidomego, czyli w zasadzie, tak jest najlepiej, aaa, no czyli nieźle.☺ po dotarciu na przystanek autobusowy okazało się, że, autobus odjechał godzinę wcześniej, ponieważ mojemu tatkowi się pomyliło i dzień wcześniej, sprawdził godziny odjazdów w dni powszednie, a że mieliśmy jechać w sobotę, no to…Dupa blada i Kanada. Do pociągu mającego dotoczyć nas do Tczewa na przesiadkę zostało się 20 minut i nie ma szans dotrzeć tak szybko z tamtego przystanku na dworzec, o taksówkach nie będę raczej wspominać drugi raz, bo nie ma sensu. 😀 a więc…Wróciliśmy grzecznie do domciu, zmoczeni jak nurt wisły, rozpakowaliśmy tobołek i uznaliśmy, że widocznie tak miało być. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że to nie ten czas na odwiedziny w Opolu. Z ciekawością śledziliśmy do końca trasę tego pociągu, bo byliśmy przekonani, że musi wydarzyć się coś podobnego jak wtedy przy okazji wyjazdu do Łodzi, albo jakaś inna tragedia, w każdym razie, nic nie dzieje się bez przyczyny i my w to jednak mocno wierzymy. 🙂

W tym tygodniu niestety też nie wydarzyło się w kuchni i w domu nic przełomowego, ale, za to, odkryliśmy, że w naszym mieście żyją hulajnogi. Jak to hulajnogi, stawiane w różnych dziwnych miejscach, a i tak chwała za to, że stawiane, a nie leżące i prowokujące do tego, żeby się na nich wyłożyć i położyć, a po chwili wstać, otrzepać się i zastanawiać się, co się tak właściwie stało. Nie mniej, pierwszą hulajnogę odkryliśmy na naszej haszczowej dróżce, gdzie po jednej stronie stoją jak zawsze samochody, a po drugiej stała sobie w pewnym odcinku dróżki hulajnoga. Na szczęście zdążyliśmy ją wcześniej zlokalizować laseczkami i ominąć. Druga hulajnoga, tego samego dnia, stała sobie bardzo blisko krawężnika, przy którym zazwyczaj idziemy na kolejnym odcinku drogi, ale jej nie zdążyłam zlokalizować i z całą mocą swego ciała władowałam się w nią i to tak, że kierownica złapała mnie w objęcia. Początkowo myślałam, że to jakiś człowieczek chwycił mnie w pasie i coś chce powiedzieć, przeprowadzić, już się chciałam oganiać od bezczelnych łap, a tu jak nie macnę, paczam, paczam, o, kierownica, ale co to jest? Rower? Skuter? Aaaaaa, hulajnoooga noooo! Dzień dobry, nie bądź pozdrowiona. Stała tam sobie kilka dni i nauczeni doświadczeniem już o tym pamiętaliśmy i w tym miejscu bez problemowo ją omijaliśmy, natomiast inne hulajnogi postanowiły pójść w ślad za swoimi koleżankami i następną napotkaliśmy przy przejściu przez skrzyżowanie. Stała sobie, nieopodal latarni i mało nie wylądowała biedaczka na ulicy, ale też zdążyliśmy ją namierzyć. W sumie to nie aż takie złe te przygody z tymi hulajnogami, ale zaapelowałam na grupie facebookowej z ogłoszeniami dla naszego miasta i poruszyłam sprawę tych nieszczęsnych dwukołowców, ludzie poparli, udostępniali, zdziwiłam się, że aż taka spora reakcja i poparcie dla sprawy będzie. Wiadomo, że nie tylko niewidomym utrudniają życie. No i z jednej strony, myślisz sobie, a po co to pisać, nic takiego się nie stało, a do ludzi to możesz mówić, a i tak nie dotrze. Tak samo jak nie docierają te kampanie – Piłeś, nie jedź, jedziesz, nie pij, czy jakoś tak. No ale z drugiej strony, co szkodzi napisać, może jednak trzeba trąbić do skutku w te puste dzbany 😀 i jakaś reakcja chyba jest, może nie na długo, ale albo to przypadek, albo ten post naprawdę na chwilę coś zdziałał, bo hulajnogi zniknęły z tych miejsc, co je spotykaliśmy.

W tym tygodniu mieliśmy też okazję zjeść łazanki, takie kupne i jakbym spotkała tego, co wpadł na pomysł zrobić łazanki ze słodkiej kapusty to, to, to…Przecież to wbrew przepisom bhp, eeee, tej, babuni, co też ja gadam.😂😂😂😂😂 Za to było też coś przyjemniuśkiego, otóż, po raz pierwszy w roku, nie obawiając się o atak bezczelnych os, napiliśmy się kawuchy z Pawełka na balkonie. Przynajmniej dwa dni były tak przyjemnie słoneczne, mimo przejmującego chłodku, ale właśnie taka pogoda kojarzy mi się z jesienią, albo inaczej, taką lubię. Wietrznie, może być nawet chłodnawo, ale słonecznie. Pewnego dnia, bodajże to był czwartek, postanowiłam zrobić na obiad kotlety schabowe. Ostatnio rozmawialiśmy o tym, że schabowe to będzie u nas sobotnia tradycja, ale że w czwartek trzeba było coś zrobić na szybko, to wyjęłam i schab i piersi z kurczaka. Na piersi miałam pomysł na, romantyczną kolację wieczorem. 😀 i powiem wam, że jeśli chodzi o ten czwartkowy obiad, to przy okazji jego robienia odkryłam kolejny pomysł na, jak zrobić zajebisty obiad i obejść się smaczkiem. Otóż, usmażone kotlety z buraczkami wylądowały na talerzach, a kiedy wzięłam kęs jednego z nich, okazało się, że…No dla mnie, smakuje…Knurem…Świniorem…Prosiakiem…Tłustym, niemytym.😂😂😂😂😂 Michaś się zajada, podśpiewuje. Ach jakie to pyszne, ach, jak dobrze przyprawione, jakie chrupciusie, mniam, mniam, a ja mam odruch wymiotny. Kilka razy w życiu w domu mojej mamie też trafił się taki ohydny w smaku schab i też powiedzieli, że mam paranoję i głupoty gadam, ale co zrobić, no nie wydawało mi się 😀 może nie wszyscy ten dziwny posmak mięsa wyczuwają, ale teraz z lękiem będę podchodzić do kolejnych schabowych xd, a z wymienionego wyżej obiadu zjadłam tylko buraczki. Ot, dieta wyszczuplająca, jak nic 😀 za to wynagrodziłam to sobie pyszną kolacją, czyli piersią kurczaczka z makaronikiem, żółtym serkiem, czosneczkiem, pomidorkami i sosem spaghetti bolognese 😀 a do tego, ukochany, wyszedłszy ze śmieciami podczas szykowania kolacji, przyniósł pyszne winko, białe, półsłodkie. No i tak oto, czwartek z knurem w tle i romantyczną kolacją, która ustawiła się na pierwszym planie się zakończył.

Późne wieczory uprzyjemniamy sobie dla odmiany kryminalnymi serialami z audiodeskrypcją. Na pierwszy ogień poszedł Rojst, a niedawno zaczął się osaczony. W przyszły piątek zaniesie nas, miejmy nadzieję, do Tomaszowa Mazowieckiego, a właściwie pod Tomaszów, w odwiedziny do znajomych. Teraz chyba problemu nie będzie, bo odjazd jest z samego Malborka i to w dzień powszedni, więc, raczej nie będzie szans na pomyłkę. 😀 😀 wczoraj, rodzinnie, z moimi siostrami, szwagrem i moim bratem odwiedziliśmy restaurację – Bistro na fali. Przeszła ona rewolucję Magdy Gessler w 2016 roku, dlatego obawialiśmy się z Michasiem, że nic na nasz ząb się tam nie znajdzie. Owszem, ja lubię wymyślne rzeczy, sama coś tam próbuję kombinować, jakieś dziwne połączenia, ale na te gustowne dania Gesslerowej chyba się nie nadaję, za prosta ze mnie kobita. Dlatego wybrałam sałatkę z z chrupiącym boczkiem, kurczakiem, miksem sałat, sosem miodowo-musztardowym i z gorgonzolą. Wszystko byłoby pyszne, gdy nie ten okropny ser 😀 😀 😀 Golonka, zupa rybna z krewetkami, pierogi z dziczyzną i pierś z kurczaka z mozzarellą, pieczarkami i frytkami, które zamawiali inni ponoć były bardzo smaczne, pierogów nawet próbowałam i rzeczywiście, sympatyczne, chociaż gdybym nie wiedziała, że to dziczyzna, to raczej pomyślałabym, że po prostu jakieś dobre mięsko, ale wiadomo, ja znawcą smaków to nie jestem. Raczej śmiało mogę ten lokal polecić, bo podają tam solidne porcje jedzenia adekwatne do swoich cen, tej sałatki nie dałam rady przejeść. 😀

Tymczasem kończę ten wpis, bo jest jakiś zaskakująco długi, jak na to, że nic się nie działo i zmykam pomóc ochmistrzowi, bo mnie potrzebuje. 😀 do następnego.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela szesnasta.

Dzień dobry🤪
Ostatnio pomyślałam sobie, że…A właściwie nie…Zastanawiałam się po prostu, w trakcie doprowadzania szklanej tafli do nieskazitelności, na cholerę komu lustro? A potem doszłam do wniosku, że już wiem. Otóż, zapewne w moim przypadku, gdybym tylko mogła się w nim zobaczyć, wpadłabym w samozachwyt.😂 a na pewno po tym tygodniu.
#Poniedziałek. Wspólna wyprawa do pobliskiej cukierni po zamówione kilka dni wcześniej pączki z czekoladą.
– Dzień dobry. My po zamówione pączki z czekoladą.
– A dzień dobry. Nooo, niestety, jednak nie przyszły, tak sobie o państwu myślałam, że na darmo przyjdziecie.
– Eee, nie na darmo, zawsze to forma spaceru, rekreacji, rehabilitacji, (Śmiech).
– Taaak, no to dobrze…Ale…O, żebyście tak państwo z pustym nie wracali, to mogę zaproponować serowe pączusie. Takie malutkie, puste w środku, pyyychhha.
– Tak, no to weźmiemy cztery i ten pyszny chlebuś.
Naprawdę, coraz większe mnie wątpliwości nachodzą, czy sobie tej cukierni nie odpuścić, 😀 😀 😀 co nie przyjdziemy, to tam prawie nigdy nic nie ma xd. Jak to mawiają? Człowiek planuje, diabeł rujnuje? No chyba tak…Tak tak tak…Na pewno jakaś rogata bestia pokrzyżowała plan na poniedziałkowy obiad. O, bigosik sobie zjemy. O, cały pojemnik w zamrażalniku czeka. O, nic tylko wyjąć, rozmrozić, na talerz włożyć i z chlebkiem wszamać. A taki ten poniedziałek był piękny…Taki mocno słoneczny…Delikatnie wietrzny, chłodny, ale dość przyjemnie chłodny…Taki, że energia w człowieka jesienna wstępowała i chandra ulatywała….No taki…Mmmmmua, mmmmmmua, mmmmmua. A co się po rozmrożeniu tego…Czegoś okazało? No chociażby to, że nie jest to ani bigos, ani gołąbki, ani lody nawet, o dziwo. Nie wiadomo co to, może jakieś bitki w sosie, albo cholera insza jeszcze wie, ale, w każdym razie…Niezdatne do zjedzenia, bo po rozmrożeniu stała się z tego galaretowata breja i…Ja na pewno nie odważyłabym się tego tknąć łyżką, a co dopiero językiem 😛 i w tej sprawie byliśmy również bardzo zgodni z szanownym przyszłym małżonkiem. –
A więc co na ten obiad? Znoooowuuu fryyytkiii?
– No a co zrobisz na szybko?
– No niby…Nic tak nie mamy, ale…Frytkiiii? Nieeeeee!😱 No dobra, zjemy.
– Należy tu za pewnik powziąć fakt, że tak na szybko szybko to by było co zrobić. Zupki z proszku 😀 a także za kolejny pewnik trzeba wziąć fakt, że pamięć dobra, ale krótka do tego, żeby kupić jakieś ziemniaki i zacząć rozprawiać się z ich obieraniem i tak dalej, a za kolejny pewnik trzeba wziąć to, że mimo że ochota jest, to poprzedzające ją w głównej mierze pyrkowe lenistwo też jest. ;D ale…Ale…Zawsze należy mieć nadzieję, że minie. No bo ile można jeść ryże, makarony i frytki…To głównie tylko moje zdanie, bo szanowny mówi inaczej, ale…O, czasem się chce zupy i to głównie nad zupami trzeba będzie teraz pracować, bo drugie dania wychodzą naprawdę dobre. A przy tak pięknej poniedziałkowej pogodzie, zachciało nam się wyskoczyć na kawkę do rodziców i przy okazji zakupić potrzebne produkty na bardziej udaną kolację w stosunku do obiadu. Tym razem tosty z chleba tostowego. Nie wiadomo dlaczego dwa z czterech postanowiły się tak brutalnie rozwalić ppodczas pieczenia, ale oczywiście były zjadliwe….A o to kolejny wniosek a propos robienia tostów…Nie znoszę potem doczyszczać tostera z przyschniętego sera. Staram się to robić najszybciej jak to możlie po takim w miarę ostygnięciu, nie mniej…Nie, na, wi, dzę! Więcej przy tym roboty niż przyjemności i byłabym wdzięczna, gdyby ktoś mi o tym przypomniał przy następnej chętce na smacznistego, gorącego tościka. 😛

#Wtorek. Śniadanie – m jak miłość. Kawa – m jak miłość. Szykowanie obiadu – m jak miłość. O tak, dokładnie odcinek 363. Fajnie tak powspominać przy domowych obowiązkach stare czasy, stare odcinki. Pomysł na: Kurczaka w sosie ziołowo-śmietankowym. Winiaaaaaryyy, dobre pomysły dobry smak!🎤🎶🎶🎶 Jakże się nie zgodzić z tą reklamą? Wyszło mi przepyszne. Tym razem nie przeprawiłam…W ogóle w tym tygodniu jakoś mi to w końcu zaczęło wychodzić. Czego nie można powiedzieć o tym, że bez jakiejś rejwy przy kucharzeniu w moim wydaniu się nie obejdzie. Wrzucam pokrojonego i przyprawionego kurczaczka na patelnię. Znajdował się on w takiej plastikowej miseczce, z której jakoś ciężko mi go było przerzucić na jeden raz na patelnię. No więc sposobem, sposobem, drewnianą łyżką dziada. Raz, jebut, dwa, jebut, trzy…Ups! Wszystko zlądowało wokół patelni z rozgrzanym już olejem. Ajjjjj, no to spróbujmy zabawić się w widzącego, przechylmy delikatnie miseczkę i z tej kuchenki, łyżką do miseczki, a potem już wycelujemy dobrze na patelnie. Jebut…Porcja z łyżki zamiast do miseczki zlądowała na podłodze.😂 na szczęście niewiele się zmarnowało, a reszta usmażyła się, roznosząc wspaniały zapach po domu. Następnie, z kolejnej miseczki, wrzucamy już bez kłopotu pyszne pieczareczki, których Aleksik nie lubi, ale tak jak wspominałam, na kompromisy trzeba chodzić, a następnie, kiedy to się tam wszystko jeszcze momencik razem podsmażyło, podlewamy to wcześniej zrobionym pomysłem na. Co prawda nie miałam śmietanki dwunastki, a mleczko zagęszczone, więc tak pół kartoniczka wlałam do miseczki i rozmieszałam to z całą zawartością torebuszki. O, właśnie, rozmieszałam, powiadają, rozbełtałam, powiadają, więc ja sobie znalazłam w swoim domu ulubioną łyżkę rozbełtuszkę haha :D. No i tak gotową potrawę włożyliśmy na talerze i wspaniale komponowała się z ryżem, o, przy okazji trzeba się pochwalić, do ugotowania go skorzystaliśmy z dobrych rad z komentarzy do którejś potrzebnej niedzieli. Skorzystane, zapamiętane, dziękujemy.😋😋😋 A co zrobić po tak pysznym obiedzie? Najpierw posprzątać, a potem…Zaplanować wspólny wieczór. Można zacząć od gorącej, romantycznej kąpieli pod prysznicem, koniecznie solo, bo wtedy okazuje się, następnego dnia się to oczywiście okazuje, że nie ma gumki do włosów.🤣

#Środa. Dynamiczne poszukiwania gumki do włosów czas zacząć. Jak się nie znajdzie, nie ma mowy o wyjściu z domu, a przecież jedną tylko mam, bo i po co mi więcej, skoro nie tylko do mężczyzny podchodzę z uczuciem i sentymentem, ale i do przedmiotów :D. Za komodą? Nie ma. Pod ławą i fotelami? Nie ma. Za łóżkiem, pod łóżkiem? Nie ma. W łazience i wszelkich jej zakamarkach? Nie ma. No więc powiedzcie mi, jak to jest, żeby nie wypić ani kropli alkoholu i tak kompletnie nie pamiętać co się zrobiło z gumką do włosów? Do tej pory nie wiem co z nią wtedy zrobiłam, ale za to Aleksik w środę zrobił fenomenalne skrzydełka z kurczaka, które, jadłam sama, bo tego też nie lubi. Do prawdy, lepiej go ubierać jak karmić, drodzy państwo. 😀 i nie wiadomo dlaczego decyduje się na te brutalne kroki, takie jak przygotowanie obiadu dla ukochanej, którego on sam nie tknie nawet koniuszkiem języka. Rozważając to tak czysto filozoficzno-psychoanalitycznie…Dochodzę do tego, że powodów jest kilka. Otóż, albo jego miłość do mej osoby jest tak wielka, że sam rezygnuje z jedzenia, żeby zjeść byle co, ale sprawić mi tę przyjemność zjedzenia nie byle czego tylko czegoś, co lubię, albo chce się szybko pozbyć mięsa z lodówki, bo wypadałoby ją rozmrozić.😂 albo, może jedno i drugie naraz.

#Czwartek.
– Idziemy na ogórkową do rodziców. Przy okazji trzeba pozałatwiać kilka spraw. No kurde, ale gdzie jest ta gumka nooo! No to już przestaje być śmieszne, naprawdę! Święty Antoni, pomóż nam znaleźć te gumkę do włosów.
No i nagle, cudem jakimś, Aleksik pochyla się w okolicy łóżka! Jest! Mam ją! Ale…Ale…Ale jak to? No kurde, przecież odkurzaliśmy tu wszędzie kilka razy w tygodniu, pod łóżkiem, za łóżkiem, wszystko było odsuwane…No tak? Po prostu, jak dla mnie modlitwa do Świętego Antoniego ma odpowiednią moc i już nie jeden raz się o tym przekonałam, a w tym wypadku, żałuję, że tak późno z niej skorzystałam. Gumka się znalazła, można więc w łazience do konać odpowiednich przygotowań na wyjście z domu.
– Hmm, których by tu perfum użyć?
Zdążyłam siebie tylko zapytać o to w myślach, a w międzyczasie, przypadkiem, trąciłam paluszkiem taką felerną mgiełkę w szklanej butelce. Trzask! Po butelce. Delikatny syk świadczący o tym, że cała zawartość się rozlała na te cholernie trudne do czyszczenia płytki w łazience. No i to tak słodko, przed samym wyjściem, cholera…No nie, zapewne na jednego świętego przypada jeden rogaty, który w tym wypadku bardzo się zezłościł, że gumka się znalazła i postanowił się zemścić. No cóż, trochę mu się nie udało, bo i tak tej mgiełki nie lubiłam, a po drugie, butelka stłukła się tylko na dwie części. No więc od razu trzeba było to wymyć i wyodkurzać, a zapach, no może nie najgorszy tej mgiełki pozostał, a ogórkowa smakowała jeszcze wyborniej.

#Piątek. Oj, duże zakupy, bo i dużo pracy. Szykowaliśmy tego dnia imprezkę na sześć osób, a przy okazji produktyu na sałatkę, którą chciałam zrobić wczoraj i na blok czekoladowy, który też miałam zamiar zrobić po raz pierwszy. Dla gości sałatka dość zdrowa, z rukolą, fetą i pomidorkami, a wszystko to polane sosem sałatkowym greckim. No, tylk trochę się przeliczyłam w proporcji trzech łyżek stołowych wody. Nigdy nie wiem, albo raczej, nie umiem jak odmierzyć sobie wodę na łyżki, żeby potem przenosząc to do naczynia nie wylać zawartości, tak samo jest z olejem. No nic, ale i tak wyszło smaczne, bo z wodą przesadziłam, ale z olejem nie i smakowało wybornie. Następnym razem dodam tam jeszcze zielonego ogórka i uprażę słonecznik, to dopiero będzie petarda! Do tego, na talerzyk trochę swojskiej kiełbaski, boczku, kaszaneczki, prosto od teściów, ale z naszego zamrażalnika 😀 i impreza się udała. No i obiad przedimprezowy też bardzo szybki. Krokiety z mozzarellą i pieczarkami, bo innych nie było. Domyślacie się, kto musiał zjeść tego więcej, prawda?

#Sobota. – Gdzie jest pierś z kurczaka, którą kupiłam wczoraj na sałatkę? Przecież na pewno wkładałam ją do zamrażalnika, no halooo! Jeeeeessssu ja to kiedyś głowę zgubię. Cała lodówka przeszukana, a piersi się nie znalazły. Nawet modlitwa do Antoniego na razie nie pomogła, ale czasem to trzeba poczekać. Kawę do ekspresu trzeba dosypać. O, a jak to z kuchcikowaniem kuchcikowej bywa? Kawa się dosypała, a niewielka ilość ziaren za ekspres, za mikrofalę, pod czajnik, no i na tą szafkę. Ile się dało, wyzbierałam, a potem mówię, do mojego tytanowego chłopa.
– Słuchaj no, Michale, weź ze mnie odłącz te ustrojstwa, podnieś, a najlepiej przestaw na czas jakiś, bo ten blat cały muszę ogarnąć. Nie wiem ile tej kawy jeszcze zostało.
A że wcześniej uzbierana kawuszka zlądowała na górze ekspresu, na ściereczce z zamiarem wrzucenia tych kilkunastu, dziesięciu ziaren do ekspresu, nnnno to…Ta przepyszszszna kawuszszszszka wylądowała sobie, gdzie chciała podczas, gdy Aleksik brał Pawełka w ramiona. Och, kto by pomyślał, że taki dźwięk, jak spadające na podłogę ziarna kawy, może rozbawić do łez. Taka pierdoła, a śmiech, to zdrowie i rzecz potrzebna. Mimo odkurzania zawziętego jak chihuahua, do końca dnia ta kawa skądś spadała bawiąc do łez. Niemniej bawiła wciągana do odkurzacza. 😀 No więc skoro z sałatki nici, najpierw trzeba zrobić obiad. Pierwszy raz sama rozbiłam kłotlety. W dotyku się takie cienkie wydały, ale jak je usmażyliśmy, to już jakieś takie grubawe się zrobiły haha i co najważniejsze? Mogłyby być ciutkę więcej przyprawione! Ha! Idziemy w dobrą stronę. Skoro po obiedzie posprzątane, to znak, że można z powrotem nabałaganić, a w dodatku, nie samemu😁.
– Szeleczko, chcesz pomóc mi nabałaganić w kuchni?
– Że co? Ale jak? Nie rozumiem…
– Zwyczajnie. Czytaj mi przepis do słuchaweczki, skoro i tak już gadamy, a ja będę czynić według tego bałagan w kuchni.
– Aha, no dobra! (Śmiech).
– ½ szklanki mleka. Masz?
– Taaa. Nalałam. Oooo kurrrrrrrwaaaa!
– Cooo, co się stało?
– Właśnie trąciłam otwarty karton z mlekiem i czeekaaaaj bo powódź!
– Dużo się wylało?
– Na szczęście nie aż tak. Dobra, ogarnęłam. Co dalej?
¾ szklanki cukru. 3 łyżki kakao.
– No niestety nie mam tyle, dam ile mam.
– Noo, to nie wiem czy wyjdzie jak powinno.
– Ja też nie wiem, pierwszy raz robię. Co dalej?
– Kostka masła. Masz to wszystko w garnku?
– Taaa.
– No to odpalaj kuchnię i mieszaj aż się rozpuści.
No i oczywiście po jakimś czasie składniki się pięknie rozpuściły i połączyły, a więc zdjęłam garnek z kuchenki i stopniowo dodałam dwie szklanki mleka w proszku, intensywnie mieszając, mieszając, mieszając, aż zgęstniało jak…Jak…o, jak, Tomecki to wczoraj dobrze powiedział, jak nutella. Wiadomo, że w mleku w proszku było wszystko wkoło na szafce, na której je otwierałam, a co najważniejsze, nie zrobiłam jakiejś dużej tej dziurki w opakowaniu, ale trochę się rozsypało…Na koniec pokruszyłam herbatniczki i voilà", pierwsze, prościutkie ciasto z okresu prl mamy zrobione. Najgorsze było przelać to do foremki i równo rozprowadzić, ale w miarę mi się to udało. Tężało to sobie pięknie przez noc w lodóweczce, aż dzisiaj stało się przysmakiem dla nas i rodzinki przy poobiedniej kawusi.

No i tym sposobikiem dobrnęliśmy do końca tego tygodnia. O czym zapomniałam? Wiem, że colorino mieszka już z nami od piątku, więc jutrzejsze sortowanie prania powinno pójść jak z płatka, a na zakupy z mamą umówiłam się już o 9.30 rano. Sama nie wiem jak to osiągnąć i co ja najlepszego zrobiłam, ale…No…Byle nie wiało aż tak jak dzisiaj, a wtedy to wszystko powinno być dobrze :D. Plany wyjazdowe na najbliższy czas się szykują, a czy wypalą…Zobaczymy. Do następnego.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela piętnasta.

Dobry wieczór wszystkim, moim dalekim i moim bliskim! 😛
Jak to jest, dlaczego tak jest, że ślepemu to zawsze wiatr w oczy? Wtedy, kiedy wieje oczywiście, a dziś wieje z mniejszym zapałem niż wczoraj, ale…Nie zmienia to faktu, że wieje mocno i chyba wolę gubić się w śniegowych zaspach, niż iść dobrze znaną drogą i nie słyszeć nikogo, niczego przez ten cholerny wiatr. 😀
Wiecie co jest najgorsze w pisaniu, oprócz samego pisania, bo to długo schodzi, jak się ma dużo do przelania na papier? Na jaki papier, przecież to wszystko w internety idzie. No to dobrze, na e-papier. Więc najgorsze jest to, żeby jakoś zacząć. Czasem idzie to jak z płatka, jest pomysł na humorystyczny początek. Czasem jak go nie ma, to napisze się jedno, albo kilka słów i reszta układa się sama. Cały wstęp, od niego rozwinięcie i zakończenie. Dzisiaj po raz pierwszy mam wrażenie, że ten początek to lanie wody. Zero pomysłu na wstęp, rozwinięcie i zakończenie hahaha, miejmy nadzieję, że się rozkręci.
O piątku, który nastał sobie po czwartkowym wpisie dodanym zaraz po podróży raczej nie ma co pisać. Nuda, zakupy i obiad u rodziców, próba ogarnięcia mieszkania po przyjeździe spełzła na niczym. No nie tak zupełnie, na leniwieniu z serialami i pogaduchach z frendsami :Da, chyba nie…Coś was chyba okłamałam. Jednak musiał nadejść czas kolacji i zrobiliśmy sobie po raz pierwszy sami, bez kontroli nikogo tosty. Wyszły pyszne…No tylko…Może następnym razem jednak kupować ten dedykowany chleb od appla….Znaczy tostowy, bo na tym zwykłym to jakoś trudniej to idzie.
#Sobota. Nic tak nie umila mycia, czyszczenia, polerowania, wycierania, jak serial włączony na edifierkach w dobrym towarzystwie oczywiście. Do prawdy, kiedy w leśniczówce tyle się dzieje, to te zabrudzenia z kuchennych płytek na ścianach jakoś łatwiej schodzą, wiecie? Nie wiadomo kiedy w szafkach kuchennych, uprzednio wyczyszczonych z wszelakich tłuścizn, czy ewentualnych rozsypanych przypraw, wszystko układa się pod linijkę. To samo dzieje się w wypadku szafek z ubraniami, kurzy na komodzie i ławie, tym razem już przy na dobre i na złe i na sygnale. Magia jakaś…Naprawdę wystarczy sobie to włączyć, żeby nerwy przestały się szargać w stylu: Jeeeeezu ile tu kabli, no i jak tu niby ostrożnie zetrzeć kurz? Dooobrze, że są te seriale!😂 Kiedy wszystko z grubsza już ogarnięte, wypadałoby zabrać się za robienie obiadu. W sobotę zabraliśmy się po raz pierwszy za robienie schabowych. Były już rozbite, więc wystarczyło tylko wrzucić je do jajka i potem do panierki, a ponieważ ostatnio, kiedy ktoreś z nas stanie na wadze, ona wyświetla komunikat: Proszę wchodzić pojedynczo, no to…Cóż zrobić…Nie ma rady. Zawsze powiadali, słuchaj ojca, matki, a teraz trzeba słuchać wagi.🤣 a mówiąc poważniej, stwierdziliśmy, że każde z nas jednym kotlecikiem naje się w zupełności. W tym domu istnieje również brak przekonania do jedzenia ziemniaków…Albo może istnieje całkowity brak motywacji do rozprawiania się z nimi, więc do takich potraw jak schabowe, jemy frytki z frytownicy beztłuszczowej, a żeby było jeszcze zdrowiej, no to…Słoik domowych buraczków, na dwoje, o! A żeby było sprawiedliwie, każdy usmażył po jednym kotlecie. Okazało się, że wyszły lepsze niż w domu. Przyprawione idealnie, niezbyt mocno, nie za słabo, panierka nie odpadła, aż żal było jeść…Czy też, żal było, że jednak tylko po jednym kotlecie do zjedzenia było…Ale, nie ma się co cieszyć. Ja wyczucia do przypraw nie mam, po prostu nie mam i już. 😀 przyprawić w sam raz uda mi się raz na ileś potraw. Dlatego, kochani twórcy urządzeń dla niewidomych, weźcie ten problem pod uwagę w najbliższym czasie. Mówiąca przyprawialnica przydałaby mi się jak najbardziej.🤣
#Niedziela. To jeden z dni, który lubimy najbardziej. Wcale nie dlatego, że niedziela uważana jest za dzień, w którym się człowiek opierdziela, nie nie. Po prostu, przynajmniej w naszej okolicy, w okolicy każdej ulicy, jest bardzo mało ruchu, co jednocześnie daje przyjemną ciszę, kiedy podąża się spacerem na niedzielne, rodzinne obiadki. Na śniadanie, chleb w jajku, czy jak kto woli, tosty francuskie. Jajo rozbite, przyprawione, chlebki obtoczone, smażyć nadszedł czas. Byle nie za długo, ani nie za krótko. O ile problemu z przewracaniem schaboszczaka nie miałam, tak z chlebem coś mi nie szło. Wtedy do akcji wkroczył on…Wysoki, barczysty, przystojny i z delikatnym zarostem….A nie, sorry…To efekt czytania książek i tworzenia rollplaya w popmundo. Wróć, jeszcze raz. Wtedy do akcji wkroczył on. Kochany, niezastąpiony, zawsze pięknie pachnący, o głosie niskim tak, że na jego dźwięk…Topią się szczypce na patelni. Tak jest, to się stało, to nie film. Aleksikowi stopiły się nasze plastikowe szczypce podczas przewracania chlebka.🤣 metalowych nigdzie nie możemy znaleźć, ale mamy już dwie pary drewnianych. Powiem wam, że w życiu nie jadłam smaczniejszych tostów francuskich, z delikatnym aromatem i kawałkami plastiku. Było smacznie! Mniam! Polecam! Magda Gessller!
#Poniedziałek. Mówią, jaki poniedziałek, taki cały tydzień. No i w zasadzie można by powiedzieć, że tak było. W poniedziałek nic nie nastrajało do tego, żeby się z łóżka szybko zerbać. Zupełnie tak, jakby nasza okolica zmówiła się i nie wiadomo dlaczego nie chciała nas budzić. Na parkingu, który już widać z naszego balkonu cisza. Samochody nie brum brum, śmieciarki nie piiiip, piiiip, piiiip, ludzi ani widu, ani słychu. Co to, znowu pandemia? No nie wiadomo co myśleć. Najlepiej wstać, na przekór światu i robić swoje. Czyli odważnie, z optymistycznym podejściem do sprawy przede wszystkim, zabrać się do robienia pierwszej, autorskiej jajecznicy. W domu już tylko trzy jajka. Jak wobec tego dwie osoby mają się najeść jajecznicą z trzech jaj? Uwaga, bo odpowiedź was zaskoczy…Zupełnie, w ogóle się jej nie spodziewacie. Jakoś muszą.🤣🤣🤣 przecież trzeba spuszczać z tonu z jedzeniem…Do tego może, ale to tak zupełnie ewentualnie jakaś owsianka lubelli, ewentualnie kromeczka z odrobiną masełeczka 😀 Jaja rozbite, cebulka pokrojona, szyneczka też. Masło na patelni, tak sobie trochę, ani mało, ani dużo, grzeje się, rozpuszcza się. Tak jest, wjeżdża szyneczka z cebulką, mieszam, przez chwilę podsmażam, a gdy uznaję, że to już, biorę miseczkę z rozbitymi i przyprawionymi jajami i…Nagle…Dotykam palcem rozgrzanego palnika. Odskakuję tak gwałtownie, że jakaś część zawartości z miseczki rozlewa się na podłogę i nie wiadomo ile tak naprawdę zostało do podziałki z trzech rozbitych jaj. No i znowu ten stan zawieszenia…Co robić…Smażyć, żeby się nie spaliło, czy wycierać podłogę? Trochę tego, trochę tamtego…A w międzyczasie trzeba jeszcze ratować palec, bo miałam wrażenie, że zostało z niego niewiele więcej co z tych przeklętych szczypiec poprzedniego dnia. W konsekwencji jajecznica smażyła się na dużym ogniu, przemieszana co kilka chwil, podłoga się wycierała, palec się ratował…No i z jajecznicy zrobiło się…Coś na kształt grudek w postaci jaja sadzonego suchego jak wióry w tartaku, z cebulką i kiełbaską…Trochę zabardzo pieprzne, jak zwykle, żadna nowość, ale Aleksikowi smakowało. Najadł się, najważniejsze. Ten dzień, jak dobrze się zaczął, tak oprócz tej jajecznicy był naprawdę całkiem dobry, no może poza tym, że u mnie pamięć dobra, ale czasem krótka i nic to, po raz kolejny, żadna nowość, że zapomniałam wyjąć z zamrażalnika paszteciki roboty domowej kochanej teściowej, żeby je zjeść z barszczykiem na obiad. Ot co, wigilijne danie, a czasem w październiku się chce, nie? Na szczęście zbliżały się zakupy z mamą, więc mogłam coś na to zaradzić. Po raz pierwszy miałam iść do rodziców sama. Zawsze chodzimy razem. Aleks sam poszedł już raz, kiedy byli u nas SkyDark z Szeleczką, natomiast ja jeszcze nie miałam okazji. W zasadzie to pewnie miałam, ale ten przystojny, zawsze pięknie pachnący gentelman niebardzo chce mnie samą gdziekolwiek puszczać, a ja wcale nie traktuję tego jako czegoś w rodzaju klosza nakładanego już przed ślubem, czy zamykania w jakiejś klatce. Wprost przeciwnie, tego zawsze brakowało mi w związkach, żeby ktoś się martwił o to gdzie pójdę, jak pójdę, o to co zrobię. Nie zawsze, albo chociaż nie do przesady. – A co jeśli się zgubisz? – Gdzie, na tej trasie, którą przemierzamy razem już od ponad czterech miesięcy? – No, a co jak stanie ci się coś na pasach? – Z tobą mi się nic nie dzieje, samej też nie. – Może chociaż odprowadzę cię do naszego osiedlowego sklepu? – Nie, dziś idę sama, koniec, kropka. – Zgoda, ale jak dotrzesz na miejsce, zadzwoń, a jak będziesz wracała, wyjdę po ciebie i spotkamy się przy sklepiku. – Okeeej, na kompromisy też trzeba chodzić. Po rozmowie. Nawet jeśli trochę mnie to chwilami złości, to jednak bardzo to doceniam, uważam to za urocze, kochane…Dla mnie tak powinno być. Te drobne gesty właśnie doceniam w Michasiu najbardziej. Kiedy dzieliła nas jeszcze odległość, często dzwoniliśmy do siebie tylko na chwilę, żeby powiedzieć kocham. Bez tych drobnych gestów zapewne nie byłoby nas dzisiaj w miejscu, w którym jesteśmy. Bez tylu pasjonujących rozmów nocami, nawet bez nieporozumień większych i mniejszych, ale one też przynoszą efekty i to jest najważniejsze. Do rodziców dotarłam faktycznie nie bez problemów, to znaczy…Nie bez jednego. Zagubiłam się na ulicy dojazdowej, która jest szeroka, a w dodatku wjeżdżały tam jak na złość auta i zupełnie mnie zdezorientowały. Na szczęście była tam jakaś kobieta, najprawdopodobniej bezdomna szukająca czegoś w śmietnikach, ale pomogła mi dostać się na te podwujne pasy. Ona sobie poszła, ale za to dwoje ludzi się do mnie niemal przykleiło jak magnes. – A czego ty tutaj szukasz? – Ja? Ja chcę przejść przez pasy. – No to chodź, chodź, przeprowadzę cię. – Nie, naprawdę nie trzeba, poradzę sobie, znam tu wszystko, chodzę tu prawie codziennie. – Ale dokąd pani chce iść? Na jaką ulicę? Zaprowadzę panią. – Kobieto, nie pytaj, bierz za rękę i przeprowadź przez pasy. – DziękujE! Dziękuję! Naprawdę, nie trzeba! Dzida, szpula, czy jak to się tam…Trzeci bieg, turbodymoment, tup, tup tup tup tup tup tup. Zgubiłam ich…Ufff! No i dalej poszło jak z płatka. Jestem, doszłam. Aleksik poinformowany, trzeba wypić kawuchę z poczciwym ojczulkiem, iść na zakupy i wracać do hałupy. 😀 Przecież zostawiłam tam pana domu z całkiem niezłą stertą roboty. Zmywanie, pranie, odkurzanie…Koń by się uśmiał, ale chłop może paść i co wtedy?😏😏 Z pełnym plecakiem wracałam do domu. Tak jak obiecałam, spotkaliśmy się przy sklepiku, tym osiedlowym, a przy okazji poinstruowałam, żeby Aleks wziął plecak, jeszcze jeden plecak, soki się kończą, woda się kończy, mleka nie ma…Koń by nie udźwignął, ale na szczęśćie Aleksik tak😈😈 – Dzień dobry. – Dzień dobry. – Czy może pani poinstruować jak dojść do lady? Nie chcielibyśmy tu laskami niczego pozrzucać. Cisza, więc trzeba sobie radzić. Znaczy, można, byle z wolna i z ostrożna. – O! Uwaga, słup! – A więc jednak, można się odezwać. Rzeczywiście, jest tam słup, tylko po co? Może podtrzymuje stropy? A może ma blokować ewentualnego złodzieja przed próbą szybkiej ucieczki? – Co podać? – Trzy soki tymbark wiśnia, dwa mleczka półtora procent w kartonie. Wszystko stawia przede mną, uprzednio nabijając na kasę. – Wszystko? Tak, dziękuję. Płatność kartą. Klik klik klik klik. – Czy może mi pani nakierować rękę? Nie wiem gdzie ten terminal się znajduje. Znowu cisza. No więc machać ręką można, byle z wolna i z ostrożna. – Piiiiiiip! Poszło. O, cudownie! – Zapakować panu? Zapakuję. A więc jednak, można zrobić coś więcej i wyjść poza strefę komfortu? Nie wiem z czego wynikał ten jej brak reakcji momentami. Nie kojarzę kobitki odkąd tam chodzimy, była raczej starszawa, może głuchawa…Może pierwszy raz trafiło jej się w życiu piękne monstrum niewidomej kobiety i przystojnego niewidomego mężczyzny i nie mogąc się napatrzeć ignorowała prośby? A może powzięła sobie za cel reagowania tylko na tego mężczyznę. Nie wiem, nie dowiem się tego, ale zapakowała, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Następnie udaliśmy się do cukierni. To kilka kroków dalej, a czekają niemal z rozciągniętym czerwonym dywanem. – Państwo zapewne tutaj. – Tak, do cukierni. – Jasne, podprowadzę do lady. Zwinnie, szybko, o to chodzi. – Co podać. – Czy macie państwo chleb oliwski? Oj nie, nie dostajemy nawet takiego, ale mamy nasz firmowy z cukierni niucka. – Mały, krojony? – Tak. – To poprosimy. – Oczywiście, coś jeszcze? – Są może dzisiaj gniazdka? – Oj nie, nie ma. – Jaka szkoda. W takim razie to wszystko. Płatność kartą. – Jasne, terminal jest tutaj, nakieruję pani rękę. Piiiiip, o, proszę. – Dziękuję. – Zapakować pana? No, no dobrze, jeśli to nie problem…- W żadnym razie. A potem już tylko romantyczny powrót do domu. Ona i on, wędrujący wąską ścieżką pośród haszczy. I nie ma tam nic, oprócz stada aut po jednej stronie trawnika. I nie ma tam nic, oprócz rozrastającego się krzaka latem pełnego os, śmierdzącego piwskiem i ponoć zamieszkiwanego przez szczury. I nie słychać nic, tylko przyjemny terkot dwóch białych lasek, różnych firm i różnej długości. A po wejściu do domu, romantycznie, rozładowują wypchane zakupami plecaki, a potem zdobywają się na przyrządzenie romantycznego obiadu, w postaci barszczu czerwonego z torebki i krokietów z mięsem z biedronki.
#Wtorek miał być obfitujący w gości zza gramanicy. Dowiedzieliśmy się o tym wcześniej, ale przygotowania zaczęły się dopiero we wspomniany wtorek. Ach, jakie tam znowu przygotowania, zwykłe sprzątanie i cukierki do kawy, o. Zapowiedziała się kuzynka z ośmioletnią córką. Jak to niewidomi mieszkają, jak to mieszkanko wygląda, jak sobie radzą. No niestety, takie są konsekwencje tego, jak wszędzie chodziło się z kimś, od małego. Kiedy następuje taka rewolucja i rodzina zaczyna się tego dowiadywać, no to trzeba to sprawdzić. Nie! Jak to możliwe! Wszyscy mieliśmy się spotkać na obiedzie u rodziców, a stamtąd mieliśmy przyjść do nas. Niech popatrzą, niech z zachwytem obserwują, jak idziemy pięćset metrów samodzielnie, z laską, nie za rączkę i w dodatku się nie gubimy. Przecież o to im właśnie chodzi, prawda? No więc przyszliśmy, zjedliśmy. Kuzynka z córką i z moją siostrą tego dnia były jeszcze za jakimiś tam sprawami i zwiedzaniem czegoś tam w Elblągu. – Wiecie co? Nie damy rady już dzisiaj do was przyjść. Jesteśmy zmęczone po tym Elblągu, tyle się nałaziliśmy. No ale chyba się nienastawialiście, prawda? Będziemy tu jeszcze jakiś tydzień, wpadniemy innego dnia. Nie robi wam to różnicy, prawda? Nie, skąd, tylko następnym razem, po prostu nie będzie nas w domu. 😛 To oczywiście odpowiedź znana tylko dla czytających 😀
#Środa. W środę w kuchni rządził mój przystojniak. Ja w zasadzie tylko rozmroziłam i przyprawiłam udka z kurczaka, a on je upiekł i dorobił po solidnej porcji frytek dla każdego. No i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy to stwierdzam, że frytki są już nuuudneeee, trzeba zacząć molestować te ziemniaki, ryże i makarony. Do tego mieliśmy po solidnej porcji ogórków konserwowych. Dla mnie jak zwykle kurczak był za słony, ale Michasiek mlaskał, kwiczał i krzyczał z zachwytu. Jak można mieć tak wysoki próg słoności? Na dodatek pod wieczór tata dostarczył nam przepyszny tatar z łososia sałatkowego od mamy. Sama jeszcze nigdy nie robiłam i dokładnie nie znam składników, wiem tylko, że łososia skroić bardzo drobno, razem z cebulką, ogórkiem konserwowym, papryką i posypać koperkiem, ale nie mam pojęcia, czy trzeba to skropić jakimś olejem, oliwą…
#Czwartek. Postanowiłam, że zrobię żurek, w wersji dla leniwych oczywiście. Czyli żurek z torebki. Z filmików na youtube już wiem, że pan Makłowicz to raczej by mnie zrugał, niż pochwalił, choćby mi ten z torebki nie wiem jak dobry wyszedł. Dla niego najlepszy jest żur na zakwasie, kiszony przez cztery dni, czy jakoś tak. Nieważne. Sposoby robienia mojego żurku poznałam dwa. Moja kochana mama twierdzi, że taką torebkę żurku wsypuje w momencie, kiedy w garze odmierzy sobie 3 szklanki wody, a następnie miesza, póki nie znikną wszystkie grudy, potem wstawia na mały ogień i to się tam pierdoli, pierdoli, mieszane aż do zagotowania, słowa mojej mamy. My natomiast nie będąc pewni, czy to co trzymam w jednej ręce to żurek, a to co w drugiej to barszcz czerwony skorzystaliśmy z seeing A I i rozpoznając krótki tekst dowiedzieliśmy się, że żurek wsypać i zamieszać dopiero gdy woda się zagotuje. No i co robić, komu wierzyć? Mamuśce czy torebce? Wybrałam mamuśkę. Wsypałam do zimnej wody, zamieszałam póki nie było grudek, dorzuciłam dwa ząbki czosiu i kiełbasę. Tylko nie wiedziałam, co to znaczy gotować na małym ogniu aż do zagotowania…I mieszać, cały czas mieszać. Na małym ogniu, też na torebce pisali. No to wzięłam na półtora. Stoję przy tej kuchni chyba już 30 minut, niby gorące, niby pachnie, ale jeszcze nie wrzątek. Coś chyba kiełbaska się przypala…Może to już? No nie, no nie zagotowało się na pewno…No ale zgęstniało, no jest dosyć ciepłe, ale nie wrzątek…A kij z tym…Chyba się jednak przypala ta kiełba…Ja pierdole, trzeba było zrobić jak torebka kazała…Trudno, zjemy jakie jest. Wcześniej ugotowane jajka do miseczek i…Nagle…Kolejny problem. Przecież ja nie umiem nalewać hohlą z gara do czegokolwiek. Kuuurwaaa! No rozlewa mi się! Michałowi też, przecież problemy z tarczycą i ręce się trzęsą! Jedno chce pomóc drugiemu…Aaaaaaa, do dupy z tym wszystkim. Leję z gara do miseczki nad zlewem. Jakoś się udało! No nie za ciepłe, niezbyt sycące…Kurrrde, ale przecież chciałam żurku zjeść, tak mi się chciało kuuuurdeee nooo! Nic nie pojedliśmy. – To może zamówimy pizzę? – No chyba tak. Raz na czas chyba można, nie? – No można. Pizza gyros, pizzeria Castello, nie polecam, okropniejsza niż mój żurek, zgaga była na drugi dzień.
#Piątek. Znowu wizyta w osiedlowym sklepiku. Tym razem była pani z poprzedniego wpisu, ta od gesslerowej. Swoją drogą, jak dla mnie, ma łudząco podobny głos do mojej byłej bratowej, ale to nie ona. W cukierni udało nam się dostać gniazdka. Mama je zamówiła wracając od nas któregoś dnia. No cóż, to są…No takie…No…Ja wiem? Jakby warkocze z ciasta pączkowego, zaplecione w okrąg i puste w środku, oblane jakimś lukrem i posypane zapewne cukrem pudrem. Świeżutkie, smakują do kawy wybornie.😀 Czekając u rodziców na siostrę, zjedliśmy obiad, a następnie udaliśmy się do naszego domostwa. Agusia bardzo jest zaprzyjaźniona z Pawełkiem i uwielbia go odkamieniać, więc czemu odmawiać jej tej przyjemności? Przy okazji odbyła z nami ciekawą rozmowę obfitującą w jeszcze lepszą propozycję kupienia nam colorino już teraz, natychmiast, żeby był w przyszłym tygodniu w naszym domu, w ramach potrzeb użytkowania codziennego i już prezentu ślubnego. Kochana, moja Agunia, siostra i chrzestna mamcia. Obiecała, że tortem też się zajmie.
#Sobota. Miałyśmy sobie zrobić z Agą babski wypad do gdańskich galerii po ciuchy, może jakieś kosmetyki, ale pogoda nam przeszkodziła, bo tak wiało, że nic z tego nie wyszło. Czekaliśmy tylko, aż okno balkonowe wyrwie, ale nic takiego się nie stało, a ciśnienie wczoraj sprzyjało tylko spaniu, oglądaniu m jak miłość odcinków już coś ponad 300, a potem czytaniu książki pani Zimniak Magdaleny pod tytułem ”Piwnica”. Ja polecam, o ile ktoś lubi książki historycznoobyczajowe, ale Szeleczce się na przykład dobrze na tej książce przysypiało. 😀
No i doszliśmy do niedzieli, sporo mniej wietrzystej niż to było wczorajszego dnia, ale takich challenge nie przyjmuję na klatę. Nie no, przyjmuję, bo jakie mam wyjście. Obiad u rodziców dziś bardzo smaczny, szczególnie te pieczone ziemniaczki w piekarniku, ale na wydawanie kolejnych porcji różnych rzeczy do domu dziś powiedziałam stanowcze nie. Ile można, potem się zapomina co jest w lodówce i bywa tak, że się marnuje. Rozmyślamy o zakupieniu blendera i miksera w jakimś tam odleglejszym czasie. Może macie jakieś godne polecenia? Przydałoby się nauczyć robić sobie zupy krem, a z czasem zmiksować cosik na jakieś proste ciasto. O, na ten przykład, możliwe, ale też niewiadome, chciałabym w przyszły weekend zrobić blok czekoladowy. To chyba da się bez miliarda urządzeń, zwyczajnie mieszając. Na ten moment kończę ten wpis, bo i tak jest dużo do czytania. Trzeba zapalić w tą rozpoczynającą się powoli zimną, niemal mroźną noc…No dobra…Wieczór.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela trzynasta i czternasta.

Bry wieczór😁
Widząc jaką uciechą cieszą się moje wpisy niedzielne, postanowiłam zrobić kolejny, niedzielny, w czwartek, bo dlaczego nie. Mało tego, wierząc, że niedziele mają swoją popularność, nawet tą cichą i skromną, jadąc do Krakowa w zeszły czwartek i idąc w ślady największych gwiazd z ekranu telewizyjnego, postanowiłam zorganizować zlot swoich fanów podczas postoju na centralnym w Warszawie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nie zleciały się nawet osy…😂😂😂😂😂😂
Tak jest. Nawet padając na twarz po podróży, trzeba się postarać o odrobinę dobrego humoru, który z wpisu dzisiaj będzie tryskał bardziej niż z jego autorki, ale jutro na pewno będzie lepiej. 😀 Jakby tu opowiedzieć wszystko to, czego nie było, ale żeby jednak coś było. No bo podobno nigdy nie jest tak, żeby czegoś nie było, albo czegoś się nie dało. Ponoć nie da to się parasola w dupie rozłożyć, prawda? No więc tak.
W poniedziałek, który nastąpił po ostatnio dodanej we wpisie niedzieli, a także we wtorek, nie wydarzyło się raczej nic szczególnego i wiecie co? Nawet nie pamiętam co wtedy robiliśmy na obiad, bo na pewno coś musieliśmy, gdyż nie odwiedzaliśmy rodzinnego domostwa aż do zeszłej środy. Natomiast w środę, która nastąpiła po zapomnianym przeze mnie poniedziałku i wtorku wydarzyło się już trochę więcej. Znowu przyjechała Szeleczka, a więc na przyjazd trzeba było naszykować dom, wiadomo. Tak to robimy to tylko na święta.🤣 Tego dnia obudziłam się nawet zmotywowana do roboty. O! Posprzątam chatę! O! Zrobi się na szybko jakiś obiad z gotowca! O! Pójdzie się po zakupy! O! Zrobimy sałatkę na wieczór, może coś do tego się wypije. Zmotywowanie opadło, kiedy pociąg Szeleczki miał ileś godzin opóźnienia, a mi nagle narosło więcej czasu do przygotowania tego wszystkiego. Nagle znalazła się dłuższa chwila, żeby jak to lubię, pałętać się w piżamie po domu, potem leniwie jak kot wypić kawę, coś posłuchać, obejrzeć, a potem dopiero zabrać się do roboty, której wcale okazało się niemało, ale jak się w końcu do niej zabrało, to czas jakoś przyspieszył i zabrakło mi ze czterech rąk przez chwilę. No i wydarzyło się coś, czego się sam diabeł nie spodziewał. Wszystko wysprzątane, jedzenie w lodówce, zakupy zrobione, można siąść i pierdnąć w krzesło, a tu nagle…Jak się wiatr nie zerwie, jak nie wypieprzy suszarki z praniem na balkonie, jak nie zerwie w uchylonym w kuchni oknie rolety, przy okazji przewracając dzbanek pełen przefiltrowanej wody, kilka pustych, szklanych słoiczków i robiąc to tak umiejętnie, albo, jak bądź, że wszystko to siłą odrzutu powędrowało na środek pokoju. No i jak myślicie? Co wtedy zrobiłam? No właśnie, co? Nie, nie spanikowałam…Najpierw podeszłam do okna i usiłowałam je zamknąć, ale ten cholerny wiatr mało mi go nie wyrwał z ręki. W końcu z pomocą Michasia się udało, a trwało to nie więcej jak dwie minuty. No więc zamknęliśmy to okno, on ogarnął pobojowisko na balkonie. Jakież szczęście, że mamy na barierkę po całości założoną taką ratanową siatkę i nic nie przeleciało na parking, a potem stanęłam ze spokojem na środku tego pobojowiska, panele pływają w wodzie, razem z tymi przedmiotami, co je roleta porwała, części dzbanka nie wiadomo gdzie…Na co ja stwierdziłam ze spokojem, że ja tak właściwie, to…Nie wiem co mam zrobić…Po co to było dzisiaj sprzątać?😂😂😂😂😂 a potem rozpoczęła się akcja, jak z tych właśnie filmów akcji. Ręczniki, ścierki, wszystko co pod ręką, wycieramy cały pokój i zbieramy uszkodzone przedmioty. Szczęście w nieszczęściu, że szklane słoiczki się nie potłukły, bo to by był już chyba naprawdę koniec świata tego dnia. On od początku był pechowy, od tego przeklętego, opóźnionego pociągu! W godzinach wieczornych szeleczka wreszcie dotarła i pierwsze co należało z tym zrobić, to napić się piwa. Za spotkanie, za ten przeklęty dzień…A następnie, należało zrobić sałatkę. O tak! To zdecydowanie był najlepszy punkt tego dnia! Pichcenie z Szeleczką, moi drodzy jest najlepszym punktem każdego dnia.😀 Sałatka smaczna i prosta, poje nią sąsiad i poje starosta.🤣 Makaron ryżowy ugotować, pokroić szynkę konserwową, kukurydza, czerwona fasola, jajko ugotować i skroić, majonez, sól i pieprz dla smaku dodać, wymieszać, odstawić do lodówki. Ot, co 😀 pyszoota! Tą sałatkę często się u mnie w domu robiło, bo jarzynowa to już dla mnie się przejadła.
W czwartek miał przyjechać SkyDark, zapowiadał chłopina, że dużo je i pije, więc zakupy trzeba było zrobić 😀 i jeszcze kilka spraw na mieście załatwić. Za to po powrocie do domu, zaczęło się pichcenie. Nasz przyjaciel miał przyjechać dopiero wieczorem, więc musieliśmy dla naszej wspaniałej trójeczki muszkieterów sporządzić jakiś obiad na szybko. Padło na kotlety mielone z frytkami i surówką, a ponieważ ta moja młodzież się zbuntowała, że nie, oni to zdrowo jeść nie będą, oj nie, bo trzynastki, czternastki, piętnastki i osiemnastki, to przecież trzeba coś zamówić na kolację i padło na kebaba. No i prrroszsze prrroszszsze, tak to jest, jak się nie słucha Kasieńki. Kto się po kebabie pochorował? No kto? No kto? A na szczęście nie ja🤣 lepiej żartować jak chorować, wiadomo.
W piątek postanowiłam tą młodzież nauczyć rozumu, wyobraźcie sobie. No bo sobie myślę, kurła, przecież jak nie ja, no to już nikt. Jaaaa wam dam glovo! Jaaaa wam dam pyszne.pl! Jaaaa wam dam! A to taki ten…Reżyser filmowy jest, nie? Jean-Claude Van Damme. No, więc ochoczo w ten piątek, nie po katolicku, bo to by do młodzieży nie przemówiło, zabrałam się do nauczania. Jak ja wam ugotuję! Jak ja was nauczę gotować! To nic innego jeść nie będziecie już chcieli. Pokroiłam dwa cycki w kosteczkę, przyprawiłam, szast, prast, puf, pif, paf! Makaronik się ugotował zacnie z rąk Aleksa, szpinak się rozmroził, sos serowo śmietanowy czekał w pogotowiu. Kurczak na patelnię! Łubudu! Łubudu! Smaży się ten kurczak, a tyle go jest, aż z patelni wyłazi. Dodał się szpinak, dodał się sos serowo-śmietanowy. Wszyscy skaczą zachwyceni! Będzie obiad! Będzie obiad! Takie święto, raz, przy piątku. Już wkładamy na talerze, każdy swój talerzyk bierze. Wnet zajada się ze smakiem…Proszę państwa, mamy drakę! Wszystko pięknie, ale moja nauka młodzieży, żeby jeść, co w lodówce spełzła na niczym. Przyprawiłam tego kurczaka troszki za dużo. No tak…Tylko troszki, no bo tyle tego mięsa było, jak żech raz sypła, to mnie się mało wydało i nawet nie pachniało, a to se myślę, chłopy lubią śwarne dziołchy, pierne kłotlety, heeeeeej! No i…Tylko jeden SkyDarczek przejadł tą porcję, którą potem cały tydzień, zdaje się, bidulek przepijał czym popadło, a że u nas alkohol tańszy od wody……Nnno tak, ale za to potem miała wpaść na drineczka moja siostra, a my z szeleczką zdążyłyśmy zrobić coś, co jadłam dwa razy w życiu na imprezach, a robiłyśmy wspólnie po raz pierwszy. Carpaccio z buraka. Taka sobie przystaweczka, sałateczka, mniamuśna, z wyglądu fikuśna. Poszłyśmy na łatwiznę, kupiłyśmy już dwa, ugotowane buraki. Pokroiłyśmy je w plasterki i jak zalecał przepis, rozłożyłyśmy na półmisku. Pestki słonecznika uprażyłyśmy…No, prawie, w każdym razie były dobre. W tym czasie na plasterkach buraka rozłożyłyśmy umytą rukolę, którą przedtem trochę pociachałyśmy. Następnie na całej tej miksturze ułożyłyśmy pokrojony przeze mnie…No prawie w kostkę ser feta. No i na koniec, ten powiedzmy, uprażony słonecznik wysypałyśmy na to nasze dzieło, zrobiłyśmy sos miodowo-musztardowy z odrobiną octu balsamicznego. Aaaaach, ta sałatka zeszła u nas najszybciej…O dziwo szybciej niż alkohol😂
W sobotę i niedzielę leniuchowaliśmy przy serialach i książkach i chyba czymś dowożonym. Chociaż niee, w niedziele były gołąbki mamine, tym razem przygotowane bez przygód. Nawet zrobiliśmy sobie po tych gołąbkach spacer, do pobliskiej cukierni. Takiego strasznego smaka miałam na gniazdka, albo na eklerka, albo na ptysia, albo na poczulka z konfiturą różaną… Na stronie pisali, że mają kanapki, hot dogi, ach, czego oni tam nie mają: Dzień dobry, czy są gniazdka? Oj niee, mam tylko wczorajsze, niedobre już. Aha, a ptysie, eklerki? Oj nie, nie mam dziś, tylko w tygodniu. Hmm, a pączki? Też nie ma. A te kanapki, hotdogi? Nie niee, w tygodniu też. A co jest, może chociaż rurka francuska z bitą śmietaną? Oj nie, tylko zczekoladą. Nnnnoo…Niech będzie. A cholera była tak słodka, chyba mi ją przeklęła, że większość zjadła Szelka, bo nie dałam rady. 😀 Wyprawa państwa młodzieży do sklepu też była bardzo śmiechowa. Poszli ci oni do sklepu, jak przystało na niewidomych obywateli tego kraju, z białymi laskami, z plecakami. Przed nimi w kolejce lokalni pijaczkowie: My państwa przepuścimy. Nieee, nam się nie spieszy. No ale my naprawdę przepuścimy. Nieee, nie trzeba, możemy poczekać. Zniecierpliwiona sprzedawczyni do pijaczków: Panowie, decydujecie się, bierzecie coś, czy nie, bo mi się spieszy, nie będę tu z wami do dwudziestej trzeciej siedzieć. Oooo, a gdzie to pani się tak spieeeeeszy, na meczyk pewnie. A nie! Srać mi się chce i Gesslerową będę oglądać!🤣
W poniedziałeczek, moi drodzy, kolejny dobry dzień obfitujący w doświadczenie na pichcenie. Oczywiście trzeba było zrobić zakupy, no bo SkyDark był…A nie…No bo po prostu się wszystko pokończyło…😂😂😂😂😂 a plan na tamten dzień, jeśli chodzi o pichcenie był, a jakże! Na obiad udka z kurczaka zapiekane na kiszonej kapuście. Przygotowanie jest bardzo proste. Przyprawiamy udka, pałki, czy tam co chcecie z kurczaka. Kiszoną kapustę kroimy i układamy w naczyniu żaroodpornym. W osobnym naczynku przygotowujemy sobie sos majonezowo-ketchupowy. Proporcję zależą od tego jak i kto co lubi, czy więcej majonezu, czy ketchupu, następnie polewamy tą przygotowaną miksturą kapustę w naszym żaroodpornym naczyniu i układamy na tym kurczaki. Zapiekamy półtorej godziny w piekarniku na 180 stopni, my piekliśmy bez przykrycia i nie mamy termo obiegu. W ten sposób za jednym razem mamy i mięsko i suróweczkę, a do tego zrobiliśmy frrrytkiiiiii! Tylko mój biedny Michaił nie jest smakoszem takich obiadków, gdzie mięso ciapcia się w kapuście, a kapusta w takim sosie też mu nie smakowała, więc jako przyszła żona, miałam już awaryjny plan na kolację, żeby sobie chłop mój pojadł. Po obiedzie posprzątane, a tu trza się za kolację brać, bo coś do roboty jednak jest. Obrać pieczarki, przygotować farsz z mięsa mielonego, żółtego sera, cebulki, czosneczku, nadziać pieczarki, opanierować….Ach. Błąd pierwszy, przyszły mąż też tego nie lubi, błąd drugi, zapanować nad sklerozą co do panierki, to jest…Zapisać sobie w notatniczku te komentarze jak się ją robi, to następnym razem z pieczarek na pewno nie odpadnie. Tak czy siak, były pyszne. Co dalej…Dalej…Ach, no tak! Aleksik nie lubi pieczarek, więc z pozostałego farszu, ulep mu, babo jedna, wstrętna kotleciczków mielonych. Mielone lubi, mecze lubi, meczy nie zrobisz, mielone ulepisz…Jakoś tak. Takie małe lep, na ząbek jeden, więcej wyjdzie, o, o tak. Tak tak tak. Gitara, usmaż na patelni niech wpieerrrrrrrrrdziela aż mu miód uszami i nosem pójdzie. Powiedział nawet, że przyprawione były nieźle, a ja zazwyczaj albo za mocno, albo prawie wcale według skali przyprawialności Aleksa. Następnie wyjmujemy parówki, kroimy na części, razem z ciastem francuskim. Smarujemy ketchupikiem i zawijamy, i zawijamy, i zawijamy. No a potem do piekarnika, na 180, 30 minut, u nas się upiekły extra, chrupały. A, no i najważniejsze, Aleksik też to uwielbia😂
Wtorek, dzień odpoczynku od pichcenia, dzień odpoczynku od picia kawy, herbaty, alkoholu, wody, od skrzypienia materaca po całych nocach, jak się te wieloryby przewracały……A nie, to może jednak się wyciszę. 😀 bo następnego dnia młodzież mi odjeżdżała do swoich domów. No i znowu te seriale i te audioseriale i to popmundo i to leżenie bykiem……I To sprzątanie……
W środę Szeleczka zostawiła nas już z samego rana, a ja, zrobiłam panom śniadanko, potem zajęłam się pakowaniem nas na wyjazd na aleksikową, rodzinną wieś następnego dnia, potem dalszym sprzątaniem i wreszcie, nakarmieniem panów kupnymi nagetsami i dewolajami z netto. Nie ma co, ledwo żem zdążyła na czwartkowy pociąg o 6.26 rano.😂
Oj tak. Podróże uczą i kształcą. A już miałam pisać, że nic się nie działo, że nudno było. No bo tak było, gdyby nie to, że gdy wysiedliśmy w Krakowie ja, Aleksik i mój tata, który to postanowił wybrać się w kolejną podróż do swatów i czekaliśmy na dworcu autobusowym, a czasu mieliśmy nie zadużo. Jakieś takie, 45 minut, a on akurat postanowił szukać sklepu, nie mając oczywiście zegarka, ani telefonu, bo po co mi to i o 11.50 podszedł do nas spokojnie mówiąc – Aaaaa, kawy dla was szukałem…Gdybyśmy tylko sobie tej kawy życzyli, no ale…na ten autobus zdążyliśmy tak…No…Więcej szczęścia jak rozumu… Tydzień na wsi zleciał tak szybko, że dzisiaj mam wrażenie, że nie wiem co się tak właściwie wydarzyło, ale co dobrego się zjadło, wypiło, powiedziało, usłyszało i przywiozło, aaaa, bo się przywiozło, taki ciężki plecak swojskiego jedzenia i…Nie tylko, że sam diabeł by tego nosić nie chciał. Droga powrotna również byłaby prawie nudna, gdyby nie to, że obudziliśmy się o 6 rano, żeby tak wstać, na spokojnie, zjeść, herbatkę i kawkę wypić. No i potem o 8 rano dostać się na autobus do Krakowa. Na spokojnie się spakować, właściwie to…Wiadomo, dopakować. O! Na przykład zabraliśmy z domu Aleksika odkurzaczyk pionowy, świeżo zakupiony, nieco ponad roczek temu. Jakieś tam, eeee, jak to się? Siajo majo dream coś tam…Ja się na technologii nie wyznaję, ale Aleksik wam napisze i pewnie nawet zrobimy recenzje porównując te dwa odkurzacze. No i odkurzacz w walizce się zmieścił, ale rura już nie. No i mówię grzecznie, jak do kogo głupiego. Spakujcie tą rurę w reklamówki jakieś, w siatki jakieś, to przecie głupio tak paradować z rurą w ręku, ale ojciec nieeee, pffeeee, a bo to rury nie widzieli? Jjjeeeeetam! Nnnnno to jjjjjetam dalej! Wsiadamy do autobusu, klima chodzi na całego, iiii po nogach, iiii po nogach, iiiiii po nogach. Drodzy moi i nie moi, nigdy w życiu nie byłam tak pewna jak dzisiaj, że albo za chwilę umrę, albo za chwilę mnie rozerwie, albo najpewniej zleje się, bezczelnie, po prostu, 14 kilometrów przed mda w Krakowie. Ani stać, ani siedzieć, sama nie wiedziałam co robić, ale rozwalona klima gdziekolwiek zawsze tak na mnie działa, szczególnie jak daje po nogach. Nie byłam nawet pewna, czy dam radę dolecieć z tym do kibelka, jak już w końcu wysiedliśmy i zostawiliśmy Aleksa gdzie bądź, ale się udało. No tyle że…Spędziłam w nim…Baaaaaardzo długi czas, bo nie wszystko poszło naraz…Nie polecam, nie zazdraszczam, nie, dziękuję! 😀 Potem z przyjemnością wypróżnionego pęcherza przysłuchiwałam się rozmowom dwóch starszych pań na dworcu. To mówisz? Na dymka ci się chciało? Nooo baaardzo, eeeechhhhhhu echhhhhu echhhhhhu! Łooooj, coś ty masz jeszcze mokry kaszel kochana, z wydzieliną, musisz pić coś na rozrzedzenie tej wydzieliny. Aaaa taaaak, kupiłam już elektrolyty, mam elektrolyty. No ale to nieee, znaczy elektrolity to taaak, ale to jeszcze jakiś syrop na ten kaszel musisz pić. W pociągu za to mój tata musiał się kilkukrotnie przesiadać i oczywiście czego najczęściej zapominał? Brawo! Rury! Jakież to było zabawne, co ilekroć się przesiadał, a ta rura to pana? Przepraszam, czy to pana rura? O, to chyba też pana. Szczęście w nieszczęściu, że ona nie wygląda chyba tak jak rura od odkurzacza, w sensie…No niekoniecznie to tak na pierwszy rzut oka przypomina podobno. O, a na przykład na którejś Warszawie to włączyli Szopena. Nagle jedna kobieta do drugiej! Przepraszam, to u pani tak gra? Co? A nieee! To tutaj, w pociągu takie atrakcje lokalne. Hyyyyyyy, napraaaaaawdeeeee? Na to Aleksik, no, a jakże, chcieliście premium, macie premium, a kobietki w śmiech. Ale to…Ojej, ale to jakto…To tam ktoś gra, czy jak? Na to Aleksik, tak taaak, tam koło maszynisty siedzi pianista i obok tej asystentki, co tu często zapowiada i się zacina, sza, sza, szanowni państwo. 😀 i potem dopowiedział ciszej: Ciekawe tylko…Gdzież oni to pianino postawili. 😀
No i to by było na tyle, mili państwo z tego, co się działo i nie działo. Kolejny wpis będzie, jak się zadzieje, już raczej w przyszłą niedzielę. Dobranoc, sorry za błędy, niedoskonałości, ale pisane szybko, bo tak się domagaliście, chcieliście, martwiliście, to wiecie. 😀

EltenLink