Kategorie
Wpisy tekstowe

Poniedziałkowo.

Nigdy raczej nie wierzyłam, że istnieje oś takiego, jak rzucenie na kogoś uroku, klątwy, czy inaczej, że istnieje coś takiego jak magia złorzeczenia, ale przez miniony tydzień, chyba naprawdę zaczynam w to wierzyć.

W zeszły poniedziałek, pojechałam na rozmowę z panią doktor, która miała mi wykonać zabieg usunięcia oczka. Owszem, weszłam z poślizgiem i w pewnym momencie zrobiło się naprawdę gorąco, bo istniała obawa, że nie zdążymy na pociąg do Gdańska, a tym samym na spotkanie z państwem orzecznictwem, natomiast przynajmniej raz mogę napisać, jak na razie, coś dobrego o tej pani doktor. Po głosie zdawała się być bardzo młoda, między 35, do 40 lat. Sympatyczny głos, może trochę wolna w czynach, ale za to uprzejmie wysłuchała wszystkich moich racji, argumentacji, dlaczego tak, a nie inaczej i zgodziła się z nimi, ba, nawet ślubu pogratulowała, ale powiedziała, że w tym szpitalu wykonują enukleację bez protezowania oczodołu, a po latach będzie to miało brzydki wygląd, więc dała mi skierowanie do innego szpitala, tym razem w Gdańsku. Oczywiście była otwarta na moje wszelkie pytania, tłumaczyła i objaśniała wszystko dokładnie, oprócz jednego. Zapytałam ją, dlaczego ordynator na rozmowie kwalifikacyjnej nie był uprzejmy ze mną rozmawiać, a przede wszystkim, powiedzieć o enukleacji bez protezowania oczodołu? Zaoszczędziłabym sobie czekania i już dawno czekałabym sobie spokojnie, w Uck w Gdańsku na owy zabieg. Na to pytanie pani doktor jednak nie znała odpowiedzi, no ale z drugiej strony cóż miała powiedzieć, że na buców jeszcze lekarstwa nie wymyślono w medycynie? 😀 W każdym razie, skoro na razie bóle się uśpiły, to z tym skierowaniem zacznę działać na spokojnie po ślubie, w okolicach lipca. Wszak będzie to okres bardzo gorący nie tylko zapewne jeśli chodzi o pogodę, natomiast trzeba będzie odebrać akt małżeństwa, zmienić nazwisko, a więc pewnie zgłosić to w instytucjach, wyrobić nowy dowód torzsamości, zapisać mężusia do kardiologa, endokrynologa, do dentysty. Co poradzić, widziały gały co brały, chociaż za młodu sypie się jak dziadek, może mi zapisze jakiś fajny spadek.🤣 o, już mamy wersecik do pioseneczki :D.

W poniedziałek wieczorem okazało się, że Michaś znalazł dla nas fotografa, ksiądz proboszcz zgodził się na robienie zdjęć w kościele. Nie mogło być zbyt dobrze na zbyt długo, bo następnego dnia wieczorem okazało się, że kobieta, która miała przywieść kwiaty i stroić kościół, nie przyjedzie, nie przywiezie, nie będzie stroić, bo mąż miał poważny zawał. Mama w płacz, w lament przeokropny, co teraz będzie, jak to kościół bez kwiatów, na ołtarzu muszą być kwiaty, co my teraz zrobimy, no przecież to już jest po imprezie, to już nie ma co zbierać, a teraz jeszcze kto te ławki w kościele przystroi…No i dojdź tu do głosu, kiedy rozum odbiera? Na szczęście ta kobieta również załatwiła za siebie zastępstwo z kwiaciarni, więc kiedy poszłyśmy i wpłaciłyśmy zaliczkę za te kwiaty na strojenie, to w końcu szanowna mama się uspokoiła. No i wszystko już było na dobrej drodze, a wczoraj się okazuje, że nie mam na palcu jednego pierścionka. Dokładnie na palcu wskazującym lewej ręki, miałam taki złoty pierścionek z symbolem nieskończoności. Sama go sobie kupiłam z okazji nie pamiętam jakiej. Oczywiście możliwości gdzie mogłam go zgubić jest wiele, ale najgorsza jest taka, że nawet nie poczułam i nie usłyszałam jak się zsuwa z mojego palca, a więc…Mogło to być z pewnością kiedy myłam włosy w sobotę, wplątał się w nie, bo są cholernie długie i poleeeeciaaaał do odpływu i nie usłyszałam przez szum lejącej się wody. Ewentualnie, jak sortowałam śmieci, to poszedł razem z nimi, jeśli tam skubaniec wpadł, albo zgubiłam go na ulicy, bo ostatnio niosłam coś w siatce i w pewnym momencie zmieniałam ręce z laską i siatką, także…Bardzo proszę, niech wreszcie wydarzy się coś pozytywnego, oprócz przyjazdu teściów i szwagierki z mężem w czwartkowy poranek. No bo siedzę sobie tak od wczoraj wieczór, a wczoraj to w ogóle z nosem na kwintę i wkręcam sobie, zresztą wkręcam sobie odkąd fotograf złamał rękę, że ktoś złorzeczy i rzuca uroki i że zła passa wisi nad tym weselem. Ostatnio przeczytałam słowa, że ludzie których spotykamy przez całe życie są lekcją, sprawdzianem, albo niespodzianką. No i dochodzę do wniosku, że moje lekcje i sprawdziany coś nie mogą rozwalić tej mojej niespodzianki, którą niewątpliwie jest Michał, więc tak złorzeczy, złorzeczy, a my rozstać się nie możemy, no więc niechcąco złamała się ręka fotografowi, mąż kwiaciarki miał zawał, a pierścionek ma już innego właściciela, albo jest sprasowany, przez niszczarkę śmieciową, czy jak to się tam. Wariuję, wiem, bo to jednak stres przedślubny się zaczyna rodzić, a myślałam, że go nie będzie, jednak jest. Budzi mnie prawie co rano takim dziwnym uczuciem w brzuchu i nawet próby słuchania głosu Krystyny Czubówny niewiele dają, bo i tak już nie śpię.

Na zakończenie, może trochę dobrej energii. Jeśli to czyta ktoś, jakiś złorzecznik, albo złorzecznica, to życzę wam dobrego dnia, smacznej kawuchy. Z tego miejsca zaświadczam, że cokolwiek się nie stanie, to zdenerwuje się tylko na chwilkę, może nawet zasmucę, ale nie poddam i życzę tobie, tobie i tobie, wszystkiego co najlepsze. A, i proszę, oszczędźcie tylko tą kawalerkę, na razie podczas gotowania nie zapomniałam o garze na palniku, ale im bliżej ślubu, to…Kto wie.🤣🤣🤣🤣🤣

Kategorie
Myślnik niedzielny Wpisy tekstowe

Pierwsza niedziela czerwca.

Hop hop! Jest tam kto?

Dawno nic nie pisałam, a więc uznałam, że czas naskrobać trochę świeżynki. Z najnowszych wieści, można powiedzieć, że przygotowania do wesela już prawie dopięte na ostatni guzik, wszystko pozałatwiane. W kieckę ślubną się mieszczę, nic nie trzeba było poprawiać, ba, panie z salonu sukien ślubnych pochwaliły mnie, że tak ładnie trzymam formę od zeszłego roku, kiedy to suknia była przymierzana ostatni raz po zrobieniu koniecznych poprawek. Kazały mi odpoczywać i nie denerwować się, a czy mogę się do tego zastosować, często mogę, a często nie mogę, zależy jak leży. Obrączki jednak trzeba było powiększyć i chyba czas zacząć trenować ten najpiękniejszy gest, jakim jest wzajemne założenie sobie ich na odpowiedni palec, chociaż jeśli coś ma nie wyjść, to w stresie i tak nie wyjdzie i będzie trzeba poprawiać. Piękną sukienkę mam uszytą, którą włożę po oczepinach. Od wczoraj zostały już tylko dwa tygodnie i właściwie, jedyne co nas ominęło, to wybieranie dekoracji, kolorów strojeń, zdobień i tak dalej. No i pewnie ominie nas strojenie i przyozdabianie sali i kościoła i samochodu, ale tym akurat się nie martwię, cieszę się, że byliśmy obecni słowem i ciałem przy załatwianiu różnych rzeczy telefonicznie, czy z osobami towarzyszącymi. Wódka już się chłodzi w moim rodzinnym domu, w moim pokoju, także teraz zmartwieniem mojej mamy nie jest to, ile kupić, żeby jeszcze zostało, ale czy tego jedzenia to na pewno zrobią odpowiednią ilość? Czy ci wszyscy goście się ponajadają? Jakie oni tam w ogóle porcje dają, duże, czy małe? Jak mnie to może denerwować takie gadanie, ta kobieta bez problemu zrobi problem. Nie wiem, czy to wynika z tego, że przeżyła w przeszłości straszną biedę i na temat jedzenia mogłaby rozmawiać, a robić go tonami po wychowaniu całej siódemki dzieci nawet, jeśli paszczy do jedzenia jest tylko sześć, aleeeee….Szału można dostać. Jutro jadą kupić napoje, no i też zastanawialiśmy się, jaki właściwie jest przelicznik, ile tego trzeba kupić, żeby jednak raczej zostało, niż zabrakło. Podobno trzy, cztery litry, jeśli chodzi o soki i napoje, a woda gazowana i nie gazowana, bez ograniczeń…No czyli ile kupić? 😀 Dodatkowo, przecież trzeba jeszcze kupić jakieś owoce…Szczerze, wątpię, żeby ktoś w ogóle je jadł, ale może się mylę. Z obiegu wypadł niestety fotograf, który miał robić zdjęcia w kościele, a potem szybka sesja w plenerze po obiedzie, złamał rękę i ni ma fotografa. Zostaje tylko robić zdjęcia i filmiki telefonami, które przecież w dzisiejszych czasach też radzą sobie bardzo dobrze. Zdjęcia chcieliśmy głównie dla rodziców i świadków, może jedno dla siebie, w ramkę oprawić i w domu powiesić, na pamiątkę…Choćby dla dzieci w przyszłości. No ale nie ma co płakać, zrobi się telefonem, wydrukuje się w rossmannie, czy w innym tam takim, będzie pięknie, śmiesznie i to akurat wnioskuję po udanej rozmowie z naszym panem od muzyki, moim osobistym bratem, czyli świadkiem, jak ci dwaj połączą siły, a dodatkowo moja rodzina, cokolwiek złego by o niej można powiedzieć, ale bawić to się lubi i umie,, zresztą, tak samo jak rodzina młodego. Prędzej mnie w tej sukni ze zmęczenia wyniosą, niż tych ludzi haha.

Tydzień temu mieliśmy niewątpliwą przyjemność, razem z żywkiem i SkyDarkiem zrobić młodemu niespodziankę przedurodzinową i trochę…Taki jakby…Wieczór kawalerski z jedną damą pośrodku. Tort Szwarcwaldzki śni mi się po nocach, a właściwie jego potężna, półtorej kilogramowa masa, w ilości na dwanaście osób, zjedzony przez panów praktycznie w całości, nie licząc pięciu kawałeczków, co poszły do mojego rodzinnego domu, a ta lodówka, jak to mawia nasza koleżanka, cała z czekolady była…Ło matko, ciężko te półki wyjmować i myć…Na szczęście dwie, ale gdybym wiedziała, że skurczybyk tak mi lodowkę zaczekoladzi, zapewne bym jej nie myła tydzień przed. Tak to już jest, wy nie widzicie, to jest inaczej, tak powiadają. No właaaśnie, mają rację, w opisie było, że są wiurki czekoladowe, ale czy ja zwróciłam na to uwagę? Nieee, tylko chciałam, żeby Michasiowi smakowaaało, bo to jego ulubiony tort. Ucieszył się i korzysta z pada do gier, który dostał w prezencie, bo teraz szaleje i pogina jeszcze bardziej w forzie, z widzącymi. Jedno co mi nie wyszło, choć szczerze powiem, że się starałam, to gotowanie dla czterech osób. No niestety, uroki kawalerki, malutkie, litrowe garnuszki pomieszczą zupy tylko dla dwojga, więc w pierwszy dzień rosołu zabrakło dla gospodarzy, aaale nic to, dopchnięliśmy się kebabem. W następne dni już poszło to lepiej z tymi obiadami, chyba głodni nie chodzili. Sympatycznie było, rozmowy balkonowe, a w tle koncerty z polsatu, faaajnie będę wspominać. No, tylko ten…Zywuś, jak tam twój osobisty kubek? 😀 mógłbyś przyjechać, bo szklanki stoją i dzisiaj mi się coś nie chce…:D

Coraz częściej korzystamy z dobrodziejstw netto, do którego nauczyliśmy się tupcić, obsługa nawet taka całkiem miła, tylko…Trzeba się o siebie upomnieć, prawda? 😀 ostatnio nawet zdarzyło mi się zgubić na naszej znanej trasie, co ją przemierzamy czasem kilka razy w tygodniu. Sama nie mogę dojść do tego jak to się stało, czy się zamyśliłam, czy nie uważałam, w każdym razie pomogła mi bardzo sympatyczna pani, która to podwiozła mnie prawie pod dom i jeszcze po drodze zgarnęła swojego męża, który był moim dawnym instruktorem wspinaczki ściankowej. Przygody uczą, bawią i czasem miłe niespodzianki jednak przynoszą. O, albo na przykład, jak jednego razu szliśmy sobie po świeże pieczywko i jakieś tam pączusie, drożdżóweczki na śniadanko, to w pewnym momencie z oddali było słychać takie: Ło Boooże, ło jeeezu, ło jeeej, łoo booże, ło booooże, łooo boooże. Myślę sobie, kurde, co jest, taki upał, to był głos takiej, chyba bardzo starszej pani, ale z głosu, naprawdę bardzo, myślę sobie, jejku, może ona chce tu gdzieś do klatki dojść i już nie może, słabo jej, zaraz zemdleje, upadnie, może zdążę jakoś pomóc, albo trzeba będzie po pogotowie dzwonić. Idę szybciej, przechodzę niemalże obok tej kobiety i: łooo booże boooże boooże, daj im odzyskać wzrok bo nie wiiidzą, o boooże boooże boooże jacy biedni ludzie, o boooże boooże boooże. A nie, no to idziemy dalej, skoro wszystko w porządku.

Przez cały maj, może zapadało coś troszkę, przez kilka minut u nas ze dwa razy, a tak, to upały, duchoty straszliwe. No ale za to, na naszym bloku, mamy jaskółki oknówki, pełno kosów tu lata i nam cudnie śpiewa, no i są też jerzyki. Faaaajną tu mamy ptaszarnię, szczególnie pięknie brzmi to rano, jaskółki karmią w gnieździe, kosiki śpiewają, cudoooowne. Jutro czeka mnie ciężki dzień w podróży. Najpierw jedziemy do Elbląga, ponieważ zabieg ma mi robić jednak jakaś pani doktor, która to chce mnie osobiście zobaczyć, zbadać i porozmawiać. Taaa, okaże się, czy będzie się to różniło od rozmowy z ordynatorem, gdzie wizyta była na dziesiątą, a wyjechaliśmy po czternastej. Lepiej, żeby jutro to wszystko poszło sprawniej, bo na dziewiętnastą jest komisja zusowska w Gdańsku, a niczego z tych dwóch rzeczy nie da się przełożyć, niestety.

Pięęęękne zabawy suno mi ostatnio wyszły, w nowszej, zaktualizowanej wersji stronki, kilka z tych wymyślonych melodii trzeba będzie naprawdę nagrać w formie prawdziwych podkładów i jjjaaa to zzzaśpieeeeewam. Superrrr! Podoba mi się to, nawet subskrybuję, dzięki temu mogę robić z tymi utworami co chcę, a ponieważ nie umiem komponować melodii, ale pisać teksty chyba umiem i lubię, to to narzędzie jest mi pomocne do tworzenia melodii. Mam już w planach odtworzenie kilku podkładów i zaśpiewanie swoich autorskich tekstów. No aaale, na razie są rzeczy ważne i ważniejsze, wszystko po kolei. Tym czasem, do następnego wpisu.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Druga niedziela Maja

Dzień dobry!

Dzisiaj słonecznie, czuję się jakoś tak fajnie, mamy superanckie plany na wieczór, humor mi od rana dopisuje, więc…Czemu by tu czegoś nie naskrobać? Nie tam, żeby coś zaraz spektakularnego, jakieś przełomy, ale jest po prostu dobrze i o tym też trzeba pisać. Na niedzielnym obiadku u rodziców najadłam się chyba za całą rodzinę, a na pewno napiłam, litr kompotu we mnie drzemie. Dodatkowo przyjemnie spędzone popołudnie na przy domowym, zacisznym terenie, na leżaczku sprawiło, że całkiem nieźle mnie opaliło, ale trochę mnie martwi, że taki ze mnie czasem łasuch wyłazi, bo z tym odchudzaniem to słony zapał, a co się zrzuciło, to już wróciło. 😛 niebawem się okaże, czy ślubną kieckę trza będzie poszerzać.

Od czego by tu zacząć…Ekhemmm…No to tak. Wszystko powoli rusza do przodu, a przede wszystkim, sprawa z zabiegiem enukleacji. Przedwczoraj dzwonili do mnie z okulistyki w Elblągu i zaproponowali termin zabiegu na 23 maja, ale jeszcze raz przypomniałam, że mój ślub jest 15 czerwca, więc…Czy nie dałoby rady przełożyć na troszeczkę później? Dałoby, oczywiście! Koniec czerwca, początek lipca, jeszcze będą dzwonić. Nnnnno dobra, mi pasuje, tym bardziej, że ostatnio, jak już kiedyś pisałam, odpuściłam sobie większość wysiłkowych prac i to oko, odpukać, naprawdę śpi i ufam, że dotrwam w tym stanie uśpienia do wesela, a potem niech się dzieje co chce i co musi. Liczymy się z tym, że po zabiegu długo nigdzie nie ruszymy tyłków z domu, co za tym idzie, mężuś nie pojedzie w swoje rodzinne strony. Bardzo jest mi go żal, ale żeby nie było, ja nawet go namawiałam, żeby pojechał, że ja sobie poradzę…Jednak nic na to nie poradzę, że on nie, nie, nie i nie. Nie chce mnie zostawiać samej, chce być ze mną, chce być potrzebny, chce czuwać, pomagać. No dobrze, lepszego męża nie mogłam sobie wymarzyć, doceniam i dziękuję.❤❤❤

Co dalej…Majówkę spędziliśmy całkiem sympatycznie, grillowanie u rodziców, nawet angaż spory w przygotowanie jedzenia mieliśmy. Dogadaliśmy wszelkie sprawy z organistą, a w środę był u nas nasz dj, z nim też ustaliliśmy wszystko co do muzyki, zabaw i tak dalej. O, i tak na przykład, doszliśmy do wniosku, z czego ja się bardzo cieszę, ponieważ w przypadku, gdy ma się drugi stopień umuzykalnienia, rozróżniasz kto śpiewa, a kto tańczy, to zadecydowaliśmy, że pierwszy taniec będziemy tańczyć razem ze świadkami, no tak…W kółeczku. Myślę, że wyjdzie to lepiej niż mielibyśmy okaleczyć ten piękny utwór skaldów samodzielnie, a były tu już próby, oj były i wyszło z nich jednoznacznie, że w tańcu to my się nie rozumiemy, nie dogadujemy. Co ciekawe, kiedy prowadzi nas w tańcu ktoś widzący, to idzie ponoć bardzo ładnie, dlatego padło na taniec ze świadkami i jedno zmartwienie mamy mniej. Oczywiście goście też będą mogli się dołączyć. Miałam jeszcze taki oryginalny pomysł, żeby zamiast tańczyć swój pierwszy utwór, to może by jednak się go nauczyć i zaśpiewać w duecie? Albo może rodzicom w ramach podziękowań zaśpiewać? To by mi bardziej odpowiadało, jedno z tych dwóch, na pewno bym to miło zapamiętała, a nie tam…Tańczenie jakieś…:D ale pomimo że jegomość ładnie śpiewa, to nie chce ze mną w duecie, bo na scenie to nieeee, bo to stres to nieeeeee, bla bla bla bla. Nie zaproponowałam mu jeszcze, żeby zagrał jeden wyścig w forzie, w podziękowaniach dla rodziców, 😀 on będzie grał, a ja wręczę im prezenty z pomocą świadków. O, ale będzie też fajna zabawa, rozpoznawanie panny młodej po kolanku, i pana młodego po prawym uchu. Dlaczego po prawym? Bo lewe ma charakterstyczny pieprzyk, heheheheeeee. W tym tygodniu trzeba będzie jeszcze zarezerwować pokoje przyjezdnym, potwierdzić ilość osób w restauracji i pani od tortu, tak na 100%, zanieść dokumenty z urzędu stanu cywilnego o konkordatowym ślubie do kancelarii parafialnej jutro, na wszelki wypadek iść do jubilera i chyba ciut powiększyć jednak obrączki, czeka mnie jeszcze chyba w tym tygodniu przymiarka sukienki, którą mam szytą na przebranie po oczepinach, ach, no i jeszcze trzeba kupić jakieś wygodne buciki do tej sukienki. Dowiedzieć się jakie kobitki chcą fryzury, bo fryzjerka zamówiona do domu, będzie czesać wszystkie panie, które będą chciała, ale żeby wiedzieć, ile czasu jej to zajmie, musi znać mniej więcej kilka szczegółowych danych, ile będzie fryzur z upięciem, ile bez…Trzeba umówić przymiarkę przedślubną sukni, bo jak wyżej spomniałam, jeśli coś trzeba będzie poprawiać w szerz…Trzeba dokupić weselnej wódki, na bramy i konkursy…Wreszcie w głowie mi się zaczyna kręcić. To tak a propo spraw, które możemy załatwić prawie sami i tych, na które mamy wpływ. Bardzo żałujemy, że gości będzie nie tyle, ile zakładaliśmy, choć może jednak w przypadku tego wariantu jednak okazałoby się ich więcej, choć większość ze strony pana młodego zrezygnowała z powodu odległości, ale mamy nadzieję, że uda nam się z nimi spotkać już w rodzinnych stronach pana młodego, kiedy tam pojedziemy, w wakację, jak już ja wydobrzeję po operacji i tak dalej. Chyba nawet sobie nie zdaję sprawy, ile i jak bardzo o tym wszystkim myślę, ale przypominają mi o tym ostatnio moje nierealne sny z kosmosu. Najpierw śni mi się, że ruszam wraz ze spakowanym plecakiem taksóweczką na dworzec, docelowo jadę na tą operację, ale nikomu nic nie mówię, bo chcę sobie poradzić sama i nie chcę nikogo martwić. Szukam sobie spokojnie zejścia do tunelu prowadzącego na perony, a tam? Mój tatuś kochany…:D potem zmienia się sceneria snu. Stoję w kościele, w sukni ślubnej, a ona jest taka ciężka, że już nie mam siły stać i proszę mamę, żeby mnie chociaż na chwilę posadziła, bo bolą mnie nogi i kręgosłup. Siadam i pytam mamę, gdzie są rodzice i goście ze strony Michała, a ona mi mówi, że chyba o ślubie zapomnieli, nie przyjechali. Jest sobie msza, która nie wiedzieć czemu, urywa się w połowie i kościelny prowadzi nas do parafialnej kancelarii. Ja się buntuję, bo przecież jeszcze nie było przysięgi, obrączek, ślub będzie nieważny, a on każe mi się nie martwić. Pyta ile mamy lat, jak odpowiadam, że 29, to mówi, że z palcem w nosie możemy dostać do wypicia kielich mszalnego wina, do tego podaje nam do rąk komunię i mówi, że wszystko już załatwione, goście czekają w sali weselnej. 😀 czy te sny, o tej najważniejszej, jak na razie, w moim życiu uroczystości, mogłyby być raz normalne?

Tak z innej beczki, zaczęłam obserwować coraz częstrze występowanie zjawiska typu: Spotykamy z mamą jej dawną znajomą. Ojej! Jaka ta twoja córcia duża! Pamiętam ją jeszcze jak była taaaka maleńka, ile ona ma lat? Powiem wam, że gdyby nie nadmierne takie zachowania, przynajmniej kilka razy w tygodniu ostatnio występujące, to pewnie nie odpowiadałabym na te pytania: Ona potrafi mówić, tylko nie widzi, ona ma na imię Kasia i ma 29 lat. Jedni przyjmują to ze śmiechem, inni z lekkim poczuciem faux-pas, i bardzo dobrze, mnie to pasuje. Zmieniając znowu temat, szykuje się audio od cymeliowej kuchni, tylko nie jestem pewna, czy akurat w tym tygodniu, bo jest już bardzo rozplanowany w związku z załatwianiem spraw i sprawunków, ale znowu wpadam w kulinarny szał, na pewno będzie gulasz i mielone, zaprezętujemy może blenderek i frytownicę, coś się jeszcze wymyśli…O, może w końcu to ciasto. We wtorek ruszamy z poszerzaniem horyzontów samodzielności, zapowiada się dość spora eksploracja pobliskiego terenu, może coś uda mi się nagrać, już się na to bardzo cieszę. A tymczasem, idę dalej wypasać mój bembenek darbuka, hahahahhaa, no i zabawiać się dalej suno, to moja nowa pasja, spycha już nawet popmundo, 😛

Kategorie
Wpisy tekstowe

Trochę optymistyczności…I miłości.

W ostatnim czasie nie wydarzyło się nic, absolutnie nic, co by zbliżyło mnie do jakichkolwiek informacji o tym, że zabieg już się zbliża, co z jednej strony jest martwiące, bo przecież na to się nie czeka, więc jak zadzwonią w połowie maja, to mam nadzieję, głęboką, że da się to przełożyć bezproblemowo na każdy termin, który jest dalszy od 15 czerwca. Natomiast Jaskra, bóle oka, bóle głowy, wszystko to powoli od ostatniego czasu zaczęło się wyciszać, byćmoże się wystraszyło, cokolwiek jest tego powodem, to niesamowite dziękuję, bo jak sobie pomyślę, że czekać nie wiadomo ile, z tym okropnym bólem, który nie chciał mnie opuścić, to…Włos mi się jeży dosłownie wszędzie! Dlatego nie to, żebym zaraz skakała po drabinie i myła okna, żeby nie było, ale moje pracowite rączki nie mogły i nie mogą spokojnie się obijać i cieszę się, że w końcu więcej robię. Zupełnie jakby w ostatnim czasie trochę więcej życia przez to we mnie wstąpiło. Nie mam pojęcia, czy to dobrze, czy źle, bo w przypadku moim jest tak, że potrafi boleć nawet przy nic nie robieniu, więc jaka to różnica? Robię, czy nie, jeśli będzie miało boleć, zaostrzyć się, to po prostu to zrobi, a ja już się wyleniuchowałam przez 28 lat życia, mam dosyć! Przez ten trudny czas przekonałam się, że to jednak jest prawda, że najgorsze owce w rodzinie okazały się być najbardziej pomocne, że rodzina jest wspaniała, wszystko się da przegadać, dojść do porozumienia i tak dalej tylko w tych serialach, które je namiętnie oglądam wieczorami, żeby kilka razy w tygodniu zapewnić sobie rozrywkę. Oczywiście przekonuję się o tym nie pierwszy raz w życiu, ale w takich sytuacjach to dobitnie jednak, a zapewne nie ostatni raz jeszcze przede mną. Brakuje mi trochę tego niedzielnego pisania, ale też póki co niebardzo jest co tworzyć, czyli o czym pisać, bo tygodnie lecą, ale przez palce, na niczym konkretnym, czyteż na niczym nowym, chociaż obiecaliśmy sobie solennie, że po weselichu się to zmieni, a jest nadczym pracować i będzie o czym pisać. Tylko teraz dużo siły, trochę ludzi, ale najwięcej motywacji chcielibyśmy dostać w prezencie. ;D

Pozytywniejsza wiadomość jest taka, że dokładnie dwunastego lutego minął rok od zaręczyn, drugiego maja minie rok, odkąd się ze sobą nie rozstajemy i przeżyliśmy w tym czasie tak mnóstwo pozytywnych i negatywnych również się zdarzyło chwil, że im więcej o tym myślę, to nie mogę uwierzyć, że to tylko tyle i aż tyle czasu. Przede wszystkim niewiarygodnym jest dla mnie to, że, znowu się powtórzę, ale to wszystko tak szybko się zadziało, mało decyzyjni ludzie nie wiadomo skąd wzięli w sobie siłę, żeby podjąć kilka ważnych decyzji w życiu, nie zważając na to, czy skończą się fiaskiem, czy zostaną zwienczone laurami, po prostu! Stało się! Może to było dobre, że w takiej chwili nie myśleliśmy o tym ani dobrze, ani źle, tylko poszliśmy w ten dym, chyba zapominając o świadomości, że możemy spłonąć, ale to wyszło nam na dobre i musi! Powtarzam, musi! Wyjść na jeszcze lepsze. Myślę, że najzdrowszym podejściem, które mogliśmy zastosować w naszym szybko rozkwitającym związku było to, że to nie odległość dzieli ludzi, tylko czas do jej pokonania. Czas nie jest sprzymierzeńcem niczego, chociaż odkąd mieszkamy razem, zdaje się wolniej uciekać. Natomiast to właśnie dzisiejszy dzień wybraliśmy sobie na świętowanie takiej drobnostki, chociaż dla nas to dość duża sprawa, jak rocznica wspólnego zamieszkania i nie rozstawania się, W ogóle ostatni czas uświadomił mi, że ja mam naprawdę ostatniego, prawdziwego mężczyznę, szczególnie po kilku rozmowach środowiskowych i słowach typu – Cieszę się, że nie muszę brać za kogoś odpowiedzialności…A ja cieszę się, że trafiłam właśnie na Michała, który fizycznie, psychicznie jest dla mnie nieocenionym wsparciem, zwłaszcza w sprawach zdrowotnych, które wiążą się niejako z domowymi. Cieszę się, że dajemy sobie wzajemnie przestrzeń i czas na oswojenie swoich lęków, które w gruncie rzeczy wzajemnie się uzupełniają i też nie wykluczają, bo jeśli ja bardzo boję się owadów, ale przyjdzie czas, że sama będę musiała zmierzyć się z tym kontenerem pełnym nie tylko śmieci, ale wszelakiego, latającego tałatajstwa, zrobię to. Podejrzewam, że zacznę to niebawem robić częściej nie z przymusu, ale z wyboru, w końcu do pewnych rzeczy trzeba się oswajać i działać na zmianę. Z moich obserwacji wynika, że całkiem porządnie ułożyłam sobie przyszłego męża, ponieważ z początku owszem, miał zakres bowiązków dość znacznie ograniczonych, ale teraz podejmie się wszystkiego zwłaszcza, jeśli wynika taka potrzeba. Bez takowej również robi, na tą chwilę, chyba więcej ode mnie w tym domu. 😀 czego nie mogę powiedzieć ani o moich braciach, ani o moim tacie, ani nawet patrząc po chłopach ze środowiska, ale może po prostu mam małe pole obserwacji. Nie mniej, moja baśń nadal trwa, jest wspaniały facet, jest głębokie uczucie, wielogodzinne rozmowy, a te sprzeczki co to się zdarzają, to ciężko zaliczyć do kłótni. Nie wspomnę już o tym, że ostatnio zaczęłam się martwić o to, że ani ja, ani mój przyszły nadejszły, nie mamy być o co zazdrośni, ktoś, coś? 😀 Dlatego dziś zrobiliśmy sobie wspólnie pyszne, chińskie danie po domowemu, wypiliśmy do obiadu wino czerwone, teraz kawa i lody! A podsumowując ten wpis? Jesteśmy ze sobą naprawdę szczęśliwi i nie zamierzamy tego zmieniać! Życzymy tego każdemu, nawet najgorszym wrogom, w ten piękny, pogodny dzień, a tymczasem mojemu skarbowi mówięm jak trzysta milionów razy dziennie, że go kocham, następnie znikamy pić kawę i jeść lody na balkonie, przy pięknym słońcu i koncercie ptaszków. Do następnego!
Ps: Dedykacja, niezmienna od wczoraj😘😘😘❤❤❤❤

Kategorie
Wpisy tekstowe

Z pamiętnika jaskrownika. Co z tymi lekarzami jest nie tak?

Jednak trzeba się było paracetamolkiem wspomóc w poniedziałkowy wieczorek, bo nie można chwalić dnia przed zachodem słońca, to prawda. We wtorek już przed ósmą rano pojawiłam się w przychodni. Zimno jak diabli, bo diabli pogodę na dali i leją wodę wiadrami, chodzenie w kapturze to bardzo trudna sztuka. 😀 Wizyta na ósmą dwadzieścia, siedzę sobie grzecznie w poczekalni. Przy okazji poznaję tam starszą panią, która też z jaskrą do kontroli i tak sobie przyjaźnie gawędzimy. Opowiada mi o tym, że jaskra towarzyszy jej już trzydzieści lat, ciśnienie w oczach dochodzi do 50, operacji laserowych było już tyle, że porobiły się nieciekawe zrosty, pani przyjmuje cztery rodzaje kropli, odwiedziła już wszystkich możliwych lekarzy w Malborku, okolicy i kilku w trójmieście. Pani jeszcze widzi, jest co ratować i ona dalej ma siłę walczyć. Nie dziwię się, ale podziwiam i tak. Potem nadarza się rozmowa o malborskim pzn, dlaczego mnie tam nie ma, przecież tyle tam się dzieje, są wycieczki, wyjazdy do teatru, szkolenia. Heheee, a ciekawe gdzie byli, jak potrzebowałam pomocy w opanowaniu drogi do roboty, przy okazji jak jeszcze pracowałam, albo gdzie byli jak potrzebowaliśmy pomoy tu, w Malborku, przy okazji samodzielnego zamieszkania. Byli blisko zawsze, kiedy mogłam zaśpiewać z okazji dnia białej laski, czy białego opłatka, ale żeby poinformować o możliwości skorzystania z wycieczki i czegokolwiek innego to nie, ale to wiadoma sprawa. Powiedziałam o tym kobiecie otwarcie. Nadszedł czas mojego wejścia do gabinetu. Usiadłam sobie na fotelu i nic nie musiałam mówić, bo pani doktor sama zaczęła temat sprawy usunięcia oczu. Widocznie ta miła, młoda pani doktor po moim wyjściu w czwartek dalej musiała z nią rozmawiać, że jestem tym zainteresowana. Poinformowała mnie o wszelakich innych zabiegach przeciwjaskrowych, ale nie dała mi gwarancji, że mi ulżą w bólu, a jeśli już to nie na długo. Ponadto są bardzo kłopotliwe i wymagają częstego powtarzania i tak dalej i tak dalej. Następnie powiedziała mi, że zabieg usunięcia oka to wcale nie jest taka prosta sprawa, bo po nim mogą być powikłania typu opadająca powieka, ponadto o protezy trzeba odpowiednio dbać i ona nie wie, czy jako osoba niewidoma jestem sobie w stanie z tym poradzić. No więc uprzejmie odpowiadam, że mój przyszły mąż ma protezy obu gałek, doskonale wie jak o to należy dbać i nie on jeden zresztą, jeśli chodzi o osoby całkiem niewidome. Okulistka się dość mocno zdziwiła, ale powiedziała, że skoro tak, to ona mi w takim razie wypisze skierowanie na zabieg, ale to na moją odpowiedzialność i to moja decyzja, choć bardzo możliwe, że to w moim przypadku jest najlepsza decyzja. Wypisała, do trzech szpitali, do Gdańska, do Elbląga i do Starogardu gdańskiego. Dzwonić i pytać gdzie zrobią to szybciej. W domu dzwonię najpierw do Elbląga.
– Halo? Dzień dobry, ja mam skierowanie na zabieg usunięcia oka, chciałam zapytać, ile trzeba czekać?
– Słucham? Na co pani ma skierowanie?
– Na zabieg usunięcia oka.
– A proszę mi podać kod skierowania i pesel.
Ach to niedowierzanie, chyba trzeba się do tego p ]r[zyzwyczaić. Ja rozumiem, że usunięcie oka to ostateczna ostateczność, przede wszystkim rzadkość, jak naprawdę nic nie da się zrobić, ale dlaczego to jest traktowane niemal jak przeszczep mózgu? No nic. Podałam kod i pesel, pani skontaktowała się z kimś, żeby zapytać, kiedy będzie ordynator, żeby przeprowadzić ze mną rozmowę kwalifikacyjną przed zabiegiem. Będzie w czwartek, na godzinę dziesiątą trzydzieści. Zapytałam, czy to znaczy, że ordynator może się na ten zabieg nie zgodzić i pani powiedziała, że tak. No więc zapytałam jeszcze, co trzeba zabrać, oprócz skierowania i dowodu osobistego, odpis dokumentacji medycznej, ok. No dobrze, tyle można poczekać. Nie wiem jak wygląda rozmowa kwalifikacyjna, ale zapewne przeprowadzają jakiś wywiad, mogą poprosić o jakieś badania przed zabiegiem, przecież to operacja w znieczuleniu ogólnym, na pewno mnie w szpitalu w ten czwartek nie zostawią, ale spakowac się trzeba. Do pozostałych szpitali postanowiłam nie dzwonić, bo Elbląg najbliżej, przynajmniej wiadomo co, gdzie i jak, ale może to był jednak błąd? We wtorek wieczorem bóle głowy i oka nawet odpuściły, wczoraj trochę dawało czadu wszystko, ale obejszło się bez przeciwbólowych, no i dwie ostatnie noce spałam naprawdę bardzo dobrze. Czułam w sobie siłę snu, że głowa wypoczywa i organizm też. No, tyle czasu się męczyć…Najgorszemu wrogowi nie życzę. Dziś wyjazd o siódmej piętnaście autobusem na dworzec, siódma czterdzieści pięć ruszamy regio do Elbląga. Cztery minuty opóźnienia…Zaczyna się. 😀 Na miejscu jesteśmy coś koło ósmej trzydzieści, akurat podjeżdża autobus w stronę szpitala na Królewieckiej, no to jedziemy. W szpitalu, na pierwszym piętrze, przed rzeczonym pokojem na rozmowę kwalifikacyjną jesteśmy chwilę przed dziewiątą. Siadamy i grzecznie czekamy, wszak do rozmowy jeszcze półtorej godziny. Nie wiem do tej pory co to był za pokój, bo siedziały tam cztery kobiety, wzywały ludzi na wpuszczanie różnych kropli, chyba do jakichś badań, a około dziesiątej wezwano mnie, na nieudaną próbę pomiaru ciśnienia w oczach. Panie były miłe, ale sprzęt to chyba mieli lepszy na SORZE, skoro tam się udało, a tu nie. ;D Ale stwierdziły, że to nie ma sensu, bo chyba i tak pomiaru ciśnienia nie będzie trzeba. Dały jakieś papiery, z którymi z pierwszego piętra należało udać się na szóste, do sekretariatu okulistycznego, tam wszystkim się zajmą. Składamy papiery w sekretariacie i dowiadujemy się, że ordynator operuje, trzeba czekać. Nie będę psioczyć, bo może wyskoczyła mu operacja nagła i dlatego czekaliśmy ponad dwie godziny, zanim się zjawił. Zjawił się, ale o gabinetu brał ludzi przypadkowo z kolejki, no już trudno, ważne, że jest. Przyszła moja kolejka, zaprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, posadzono. Oparłam głowę na aparaturze, starszy pan ordynator popatrzył przez może trzydzieści sekund w moje oczy, westchnął ciężko i powiedział, żebym poszła dalej usiąść tam gdzie siedziałam, bo on musi coś sprawdzić. Siedzę kolejne czterdzieści minut, a w tym czasie on lata od gabinetu do sekretariatu i z powrotem z jakimiś kartkami i cholera wie czym, aż w końcu mnie woła, nie, nie do gabinetu, tylko do sekretariatu.
– Ja mam tu napisane, że panią tak boli to oko, że chce pani je usunąć.
– Zgadza się.
– Ale nie chce pani tego oka zachować??
– Nie, bo ja w tej chwili nie mogę…
– Teraz ja mówię, proszę słuchać. Nie chce pani spróbować innego zabiegu? Mamy taki nowy laser, jeden dzień i wyjdzie pani do domu.
– Nie, nie chcę, bo tu nie ma co ratować. Mam zerowe poczucie widzenia na obie gałki, zerowe poczucie światła, nie mam nic do stracenia.
– Czyli jest pani zdecydowana, usuwamy?
– A da mi pan gwarancje, że po tym laserze przestanie mnie boleć, pomogą mi jakiekolwiek inne zabiegi?
– Bóg pani da gwarancję.
– Boga proszę w to nie mieszać.
– Czyli usuwamy?
– No tak.
– No dobrze, to proszę zostawić swój numer telefonu w sekretariacie, zadzwonią i zaproponują termin zabiegu, dowidzenia!
No serio, jakby mi ktoś w gębę dał. Ja się chyba albo nie znam, albo coś tu jest nie tak. Doktorek poszedł i tyle go widzieli, a jak zapytałam kobiet w sekretariacie ile będzie trzeba czekać, to nikt nie odpowiedział mi konkretnie, ale jeszcze przed weselem będzie po wszystkim, tyle wiem. Naprawdę czekałam tam od 9 rano, żeby się dowiedzieć, że muszę zostawić numer telefonu? Dokumentacją medyczną nawet się nie zainteresował. Jestem wściekła, bo nie rozumiem, jak można nie rozumieć rzeczy oczywistych, tak jak w moim przypadku i na siłę proponować inne rozwiązania bez gwarancji i robić łaskę wykonania zabiegu. Tak jakby życie z protezą było gorsze od samego nie widzenia, początki będą bolesne i niełatwe, w końcu to operacja, nawet dość poważna, ok…Ale żeby zaraz, na pani odpowiedzialność, to pani decyzja…Z ust lekarza, który sam widzi, że lepiej to już nie będzie. Jak psuje ci się jakiś sprzęt, co po podłączeniu do gniazdka wywala korki w całym domu to chyba znak, że trzeba wymienić, najprawdopodobniej niewarto naprawiać, choć zajrzeć można, no to prawda, różnie bywa. No nic, szkoda gadać, czekam na telefon, zdecydowaliśmy nigdzie nie jechać, bo mamy nadzieję, że w przyszłym tygodniu się wydarzy, w końcu ponoć nie trzeba czekać, nie?

Kategorie
Wpisy tekstowe

Z pamiętnika jaskrownika. Jedziemy na sor.

Piątek jakoś przeszedł, z naciskiem na jakoś, bo jakość jakosia pozostawiała wiele do życzenia. Diuramid działał, jak natura mu kazała. Mrowienie palców dłoni i stóp, ogólna męczliwość, ale z okiem jakby lepiej. Przy okazji leżenia i nic nie robienia przypomniało mi się, że przecież, to wszystko najprawdopodobniej zaczęło się prawie dwa tygodnie temu w czwartek, kiedy to dopadł mnie tak straszliwy ból głowy, od którego było mi niedobrze, więc poszłam spać, a po przebudzeniu następnego dnia rano byłam wyżęta i wywirowana jak w pralce, a potem ten ból głowy ze mną został i doszedł ból oka, dlatego byłam pewna, że ból głowy jest przyczyną bólu oka i lałam krople ile się dało, a tu nic nie pomaga. Nie ma co chyba panikować, od piątku do wtorku niedaleko, nie jest źle, zakraplamy oczko dalej, odpoczywamy, leżymy, śpimy. Tego dnia byłam też umówiona na zmierzenie mnie, w celu uszycia sukienki, w którą wskoczę po oczepinach. Fajny, elastyczny materiał, miły w dotyku, kolor jakiś taki…Jak to było? No, jasny, lilowy, a nie znam się 😀 podobno ładny. Krawcowa to zaprzyjaźniona koleżanka mojej siostry z pracy, więc do owej pracy poszłam z mamą, ledwo doszłam, bo…Diuramid. Wchodzę do środka i zamiast przywitania od siostry słyszę:
– Ojej, wyglądasz jak naćpana. Bardzo źle wyglądasz na twarzy, źle się czujesz? Dam ci wody, bo ty mi tu zaraz zemdlejesz.
– Co tu odpowiedzieć? W sumie to, czuję się jak się czuję, boli tyle ile musi, ale diuramid. Krawcowa zrobiła swoje, wymierzyła, do domu wróciłyśmy autobusem, bo takiego długiego dystansu nie byłabym już w stanie przejść piechotą, więc wniosek nasuwa się sam, cały czas i niezmiennie. Nie ma czego ratować, nie ma sensu brać leków tylko po to, żeby zachować i tak bezużyteczne, ślepe, zanikające, bezpoczucia światła, nieestetycznie wyglądające gałki oczne. Nie dam się namówić na krople, tabletki dłużej, niż to będzie wskazane, czyli do wesela. Wcześniej bardzo chętnie poddałabym się zabiegowi enukleacji, ale obawiam się, że przysłowie – Do wesela się zagoi, to jednak tylko przysłowie. W sobotę dalej praktykowałam nic nie robienie i myślę, że już zdobyłam z tego całkiem pokaźny fakultet, kwalifikacje, może nawet dyplom zawodowy. Wszystko było na głowie Michałka, robił tyle ile musiał, chociaż wiem, że nawet moje najlepiej wydawane instrukcje nie sprawią, że pewne rzeczy zrobi lepiej ode mnie.😉 ale mus, to mus. On się nie opierał, tylko ja leżałam…Chociaż w tym wypadku najlepszym słowem byłoby, nie przeciwstawiał. 😛 mieliśmy tego dnia kilku gości. Goście z gospodarzem imprezowali, a ja byłam raczej niemym towarzyszem imprezy. Wieczorem wrócił ten nieznośny ból głowy. Wrażenie, jakby coś miało przepołowić mi czaszkę, albo jakby ktoś próbował zrobić to rozpierakami. Przekładanie głowy na poduszce było bolesne i nawet pojawiła się przeczulica po lewej stronie, przy czesaniu włosów. Trzeba natychmiast zasnąć, tylko czy się da? Dać się dało, ale przy przebudzaniu, ból ten sam jak w momencie zasypiania. O 6 rano nie byłam już w stanie poddać się dłużej objęciom morfeusza i postanowiłam, że…Jak to było w tej piosence dla dzieci? Jedziemy na sor, sor, sor, jedziemy na sor, sor, sor, jedzieny na sooooooooooor, o, o, o. Chociaż nie…Tam chyba było…Jedziemy do zoo. ;D Wzięłam na prętce ibum, ibum, ibum ibum ibum ibum ibum, ibum, ibum. Zadzwoniłam do domu i powiedziałam, że jednak, chyba, trzeba jechać, bo do wtorku daleko, jednak za daleko z tymi bólami. Super hiper herrow nie da rady. Tutaj najprawdopodobniej należałoby spuścić zasłonę milczenia na to, że jeśli już w ogóle chcę jechać, to koniecznie po obiedzie, bo przecież oni mi tam jeść nie dadzą, a nikt ze mną na głodniaka siedział nie będzie, a na pewno nie mama, bo kto tam się martwi o jedzenie. Ewentualnie jeśli przyjmą na oddział i to też nie za szybko, a najlepiej żebym pojechała tam z siostrą, która na tym sorze była ze mną za pierwszym razem, dwa lata temu, w przypadku rozpoznania jaskry, bo przecież ten szpital jest tak jebitnie wielki, ona wie gdzie tam się wchodzi, ona na pewno wie z kim i jak trzeba rozmawiać, bo przecież jest opiekunem medycznym i pracuje jako rejestrator medyczny. Należałoby spuścić zasłonę milczenia na to, że nagle wszyscy z samochodami nie mogą się ruszyć z domu, brat na zwolnieniu, bratowa jest z kimś umówiona, syn bratowej dnia wcześniejszego popił. Jak również niewarto wspominać o tym, że przecież można by było wsiąść w pociąg, dojechać 30 kilometrów do Elbląga, z dworca taksówką do szpitala, ale przecież obiad jest w tym momencie ważniejszy dla wszystkich, którzy nie czują tego bólu już niemal drugi tydzień. Z moją rodziną nie wychodzi się dobrze ani w życiu, ani na zdjęciu. No, może z wyjątkiem jednej siostry, tej najlepsiejszej i ukochanej, która kiedy coś mi się dzieje, ważnego czy nie, to jednak zawsze jest i stara się pomóc. Poprosiła znajomych z pracy, którzy pojechali tam z nami bez problemu. Bezpośrednio przed samym wyjazdem, zmierzyłam sobie ciśnienie i nie było najgorsze, dobre było. 130/90, jedynie puls 103, no ale w takim wypadku, nerwy robią swoje, prawda? Na wszelki wypadek się spakowałam, w razie gdyby chcieli mnie jednak zostawić, tak jak chcieli to zrobić za pierwszym razem, kiedy trafiłam tam na pierwsze rozpoznanie. Zjadłam troszkę rosołku, wzięłam ibuprom max sprint i pojechaliśmy. Przyjęci zostaliśmy od razu, widniałam już w systemie. Dyżur miała młoda pani doktor, która zrobiła ze mną wywiad, na wszelki wypadek sprawdziła, czy nie grzeszę mówiąc, że naprawdę mam zerowe poczucie światła na obie gałki, włączyła latarkę w telefonie. Ciśnienie w oczkach jakimś cudem udało się zmierzyć, ale to był jakiś taki inny aparat. Owszem, otworzyłam szeroko oczy, to burczało i furczało jak stary jenot w zagrodzie, a potem…Jak nie dmuchnie mi w badane oko powietrzem z wodą, czy co to tam było, jak nie hycnę z wrażenia na tym krześle…:D i tak za każdym razem, bo prób trochę było, ale zakończone powodzeniem. W zblindyzowanym i wepchniętym do oczodołu oczku ciśnienie było 10,5, a w chorym, nieco ponad normę, 24, nie ma tragedii.
– Czyli co, te krople jednak pomagają? No to czemu mnie ono tak boli? No i ta głowa?
– Boli, bo jest tam stan przewlekły, wylew w przedniej komorze oka. Ten płyn się tam jednak zbiera i mimo wszystko, powoduje to ból. Jednak jeśli chodzi o bóle głowy, ciśnienie w chorującym oku nie jest tak wysokie, żeby głowa aż tak bolała, chociaż…No ogólnie, od tego oka może boleć głowa.
No to może czy nie? Bądź tu mądry i pisz wiersze, hahaha.
– Zrobię jeszcze pani usg oczu, żeby mieć dokładniejszy wgląd w sytuację.
Podczas usg wypytała mnie od kiedy nie widzę, od kiedy ta głowa tak boli, czy brałam środki przeciwbólowe oprócz kropli na jaskrę, więc zgodnie z prawdą powiedziałam, że tak, ale niewielką ilość, ponieważ sądziłam, że głowa boli w wyniku bólu oka i że jeśli ono przestanie boleć to i głowa się uspokoi. Pani doktor uprzejmie potaknęła i stwierdziła, że gajłki są już bardzo patologiczne i zanikowe. No to ja, korzystając z okazji, poruszyłam z nią temat usuwania gałek, a cssso. Dodałam, że na czwartkowej wizycie pani doktor w zastępstwie mojej lekarz prowadzącej mi to zaproponowała i że gdybym miała pewność, że w niecałe dwa miesiące, w protezach zatańczę na własnym ślubie bez komplikacji to…Jeszcze dzisiaj bym się temu zabiegowi bez wahania poddała.
– Naprawdę?
Jedno słowo, ale zawierało w sobie tyle zdziwienia, jakby co najmniej morze zamknęło się w brzegach. Oczywiście po chwili dodała, że w moim przypadku to faktycznie słuszna propozycja, bo nie ma co się męczyć, utrudniać sobie życia, ale już druga osoba się temu tak bardzo dziwi. Czy powinien się dziwić lekarz? Chyba nie ma znaczenia…On wszystko to przez co przechodzą jaskrowcy ma w jednym paluszku, ale nigdy nie przeżył tego na własnej skurze. Poza tym, taki zabieg to już jest, jakby nie było, ostateczna ostateczność, w przypadku perforacji gałki ocznej, albo jak już naprawdę, u osoby widzącej nic nie pomaga. Pewnie mało jest przypadków, że takiego zabiegu, sama z siebie domaga się osoba całkowicie niewidoma. No i po trzecie…To jedno słowo, jedno pytanie na pewno zawierało już w jej głowie dramatyczną wizję typowej osoby widzącej, dzisiaj widzę i czy byłabym w stanie sama zainteresować się tym zabiegiem choćby nie wiem co? Dopiero po chwili i błyskawicznym przemyśleniu, że tutaj to faktycznie nie ma co się dziwić przemówił rozsądek, oczywiście to są tylko moje przemyślenia, ale zgodziła się ze mną. Dowiedziałam się, że na taki zabieg nie czeka się w kolejce, robią go w każdym szpitalu z oddziałem okulistycznym, więc wystarczy na ten zabieg tylko skierowanie od lekarza ze wskazaniami i że jest całkowicie refundowany. Jestem na plus z informacjami. Swoją drogą, kiedy zapytała mnie o lekarza prowadzącego i podałam nazwisko mojej pani doktor, od razu wiedziała, że jestem z Malborka, he, he, he…Ciekawe, dlaczego? W sprawie tych silnych bulów w głowy postanowiła wysłać mnie na neurologię. Trochę z siostrą byłyśmy zdziwione, że nie wezwała po prostu na konsultację do gabinetu neurologa, ale co my się tam będziemy…Szaraczki heheee. Kolejna izba przyjęć, kolejny numerek. Przechodzę przez pokój segregacyjny, gdzie kładą mnie na łóżko, robią ekg…Mój Boże, takie badanie pierwszy raz w życiu miałam robione, mierzą ciśnienie, zakładają pulsoksymetr. Wszystko wydaje się być ok, przekazują mnie dalej, na neurologię. Tam znowu kładą na łóżku, podpinają pod monitor, robią wkłucie, pobierają krew, mierzą ciśnienie, ale…Atmosfera jest wesolutka, oj, wesolutka. Krzątają się wokół mnie Ada i Bartek, tak się przedstawili. Oczywiście pytają o to samo co wszyscy poprzednio, co się dzieje, od kiedy, co było przyjmowane z przeciwbólowych, a ja grzecznie odpowiadam. Bartek informuje mnie, że zaraz przyjdzie pani doktor i jeszcze raz zapyta mnie o to wszystko, a potem dodaje:
– A teraz najprzyjemniejsza część naszego spotkania. Będę panią nadziewał.
– Noo, dwuznaczna propozycja, proszę pana, ale jak pomoże na ból głowy, to jak dla mnie bomba.
Ada i Bartek w śmiech. Bartek mnie nadziewa…Igłą w żyłę trafić nie może, bo żyłki to ja mam ciężkie do zlokalizowania i uciekają, nie lubią kłucia, co też mu powiedziałam, bo sobie o tym przypomniałam.
– No, dobrze, że mi pani o tym dopiero teraz mówi, bo przedtem bym się zestresował, pierwszy raz krew pobieram.
– Taaaak taaak, ja znam te sztuczki, podnieść ciśnienie i zestresować, żeby żyłka się pokazała heheheeee.
– Coś tu się udało, ale ta krew leci, jakby chciała, a nie mogła, jakby woda stała.
– A, bo proszę pana, ta krew to ona nie chce tak lecieć o, dla każdego, na zawołanie, to szlachetna krew jest.
– A co, jakaś historia rodzinna? To potwierdzone?
– Nie, ale tak czuję.
– Eeee, czerwona, jak każda inna.
– Heee, tak się tylko panu wydaje.
– Nic z tego nie będzie, ada, rób wkłucie, tak to do rana nam nie uleci, ale ty w ogóle pamiętasz jak się wkłucie robi?
– Chyba pamiętam. Ojoooj, te rączki takie drobniutkie, szczuplutkie, aż mi żal kłuć. Kurczę, ty jakaś taka bezżyłowa dziewczyna jesteś, nie widzę i nie czuję żył w tej rączce. Skura twara, aż ciężko się przebić.
– No tak, bo ja jestem dostępna tylko dla mojego narzeczonego hehehehee.
– No dobra, założe tu pani takie barierki na tym łóżku, żeby mi tu pani salta nie fiknęła na podłogę.
– Eeeee, gdzie tam, ja grzeczna i ułożona jestem. W szkole zachowanie miałam wzorowe.
– Oooo, nie takich delikwentów tu mieliśmy.
Po jakimś czasie przychodzi pani neurolog. Coś ewidentnie ma z mową, bo szczęka ściśnięta. Zadaje rzeczywiście te same pytania co wszyscy, odpowiadam. Każe mi spojrzeć tu, tu, tu, potem tu, więc mówię, że nie, bo jestem niewidoma. Następnie dotyka mojej twarzy pytając, czy po obu jej stronach czuję tak samo, odpowiadam, że tak. Te same pytania i odpowiedzi twierdzące pojawiają się przy badaniu czucia obu rąk i nóg. Dotykam palcem do nosa bez problemu, ręce wyciągam przed siebie bez problemu, błową dotykam do klatki piersiowej bez problemu, lewą piętą do prawego kolana i odwrotnie dotykam bez problemu, wciąży nie jestem, z brzuchem wszystko ok, neurologicznie wszystko ok. Przychodzi jednak druga pani doktor i kiedy odpowiedziałam tak samo na pytanie o środki przeciwbólowe, że brałam, ale mało, bo myślałam, że to od oka i tak dalej wydarła się na mnie:
– Skoro nie brała pani tabletek to jak niby ma panią przestać boleć głowa?
Ups…Chyba jednak zrobiłam sobie niepotrzebne wakacje przyjeżdżając tutaj, monitor trochę szybciej zaczął piszczeć, więc mówię jeszcze raz, że brałam, ale niecodziennie przez te dwa tygodnie, zakraplałam tylko oko myśląc, że to ono boli i jak przestanie, to i głowa przestanie.
– Co pani za tabletki brała?
– Większość miałam na ibuprofenie.
– A choroby przewlekłe pani ma?
– Nie.
No i znowu to oburzenie:
– No przecież ma pani jaskrę, tak?
Może jednak trzeba spieprzać, chyba niewygodny ze mnie pacjent, nic mi nie jest.
– Tak, mam jaskrę, chciałam powiedzieć, że, oprócz jaskry to na nic innego nie choruję.
– A miała pani już atak jaskrowy?
– Tak długi i silny to jeszcze nie.
– Pokaże pani to oko.
Tup, tup, tup, łapka tej niemiłej pani się do mnie zbliża, ona chyba najchętniej by mnie stąd pogoniła, ja nie wiem, czy to dobrze, że chce mi w to oko zaglądać.
– No, to oko jest całe czerwone, to boli pewnie od oka, przecież tu wylew jest.
Tup, tup, tup, tup, na tych okropnych szpilkach, poszła sobie, wyszła za parawan, a tam dalej dawała upust swojej frustracji i oburzeniu.
– No to jest chyba paranoja jakaś! Wysłała ją z soru na sor, jakby nie mogła poprosić mnie na konsultacje do gabinetu! No ja nie wiem co mam z nią zrobić! Rozmawiałam z nią, ale ona mi nie umie powiedzieć, czy ta głowa to ją od jaskry boli czy nie. Daj jej paracetamol i magnez, jak nie przejdzie to jeszcze jeden paracetamol w kroplówce.
1. No, pani doktor, gdybym ja tylko wiedziała czemu ta głowa mnie boli tyle czasu, to z pewnością przyjechałabym tylko po potwierdzenie mojej diagnozy i przykro mi, że zdecydowałam się jednak dmuchać na zimne, ale dalej boli, chociaż z tego stresu to chyba już mniej. Paracetamol podłączyli, leciał do żyły, a monitor ponad 60, nieznośnie hałasuje, bip, bip, bip, bip, bip, bip, bip, od czasu do czasu, jak się poruszę, to był inny sygnał dźwiękowy, bip, bip, bip, bip, bip, bip, bibibiiiiip, bibibiiiiiiip, biiiip, bip, bip, bip, bip, ale nie umieram, nikt do mnie nie leci, nnnno dooobrrra. Raczej tu nie zasnę, bo za parawanem trwa w najlepsze kabaret z powodu Marzenki, która to na swojego facebooka wystawiła jakieś zdjęcia, a w ogóle to pobierzcie snapchata, bo ona tam to się dopiero rozkręca, ach i jeszcze na instagramie. Śmichy, hihy, bip, bip, bip, bip, bip. Co jakiś czas kontrolują jak tam z kroplóweczką, czy już zeszła. Ponad godzina leżenia, śmichów, hihów i bip, bip, bip, bip, bip, a pęcherz coś zaczyna się domagać swoich praw. Co tu zrobić, wołać ich? Czy nie przeszkadzać im w kontemplacji życia influencerskiego Marzenki, no zaraz, nie wytrzymam. Nie zdążyłam nikogo zawołać, bo jakaś miła pani po zejściu kroplówek przyszła to skontrolować i uwolniła mnie od problemu, zaprowadziła do toalety. Wyciągała igłę i wtedy znowu przyszła ona, tup, tup, tup, tup.
2. – No i jak się pani czuję, lepiej coś?
3. – Chy…Chyba tak.
4. – No to chyba, czy na pewno, bo jak nie, to podamy jeszcze jedną kroplówkę z paracetamolem.
5. – Nie, jest zdecydowanie lepiej, bo jestem w stanie ruszać głową bez bólu w środku, w ogóle na razie go nie czuję.
6. – W porządku, to tu daję wypis, neurologicznie nic nie jest źle, to się nadaje do leczenia okulistycznego. Daję tu pani wypis, jak będzie bolało, to proszę brać paracetamol, alo pyralginę.
7. Z tymi o to słowy zeszłam z łóżka i odprowadzono mnie do siostry, a potem wróciłyśmy do domu pociągiem. Głowa faktycznie jakby dała sobie na luz, nawet dziś, czuję tylko nieprzyjemne kłucie w oku, no ale przecież skoro tam jest krew, to chyba tak ma być, chociaż przed dwoma tygodniami tego nie było. Z dokumentacji, którą tam spożądzono wynikają przeróżne dziwne rzeczy, chociaż każdemu odpowiadałam tak samo. Okulistka napisała, że pomimo przyjmowania doraźnych środków bez receptę bóle głowy nie ustępują, zła doktorka napisała, że w ogóle żadnych leków nie przyjmowałam…:D no nic…Jutro zaniosę te papiery do mojej pani doktor, będzie ciekawie, może śmisznie, niech zdecyduje co dalej. Z jednej strony to dobrze, że nic nie wykryli, bo wszelakie zrobione badania wyszły w porządku, a z drugiej…Jutro się okaże. 😛

Kategorie
Wpisy tekstowe

Z pamiętnika jaskrownika

Aktualnie? Leżę. Leżę i nie wierzę, że leżę i sama nie wiem, czy to już boli mnie głowa, czy może oko, a może oko i głowa. Nie wiem, bo ten stan utrzymuje się już chyba od niedzieli, albo może poniedziałku i tak dzień i noc. Ból jest kłujący, rwący, nieustępujący, ciągły. Głowa ciężka, jakby w nią kamieni nakładł. Nie chce mi się nic…Dziwne to uczucie, nic nie chcieć, na nic nie mieć siły, nic nie móc zrobić. Nie moja ja, nie moje ciało…Ja chcę wrócić do siebie, chcę coś robić, bo pewnie coś się znajdzie, ale nie mogę. Dobrze, że chociaż te małe słuchawusie mam na uszach, co ciężkiej głowy nie obciążają dodatkowo i tą nowiusią, malusią klawiaturuńcię na bluetoothusia, wygodnie się leży i pisze. Na kontroli okulistycznej w marcu dostałam przykaz, żeby odstawić krople na ciśnienie wewnątrz gałkowe, bo tylko wysuszają oko. Brać je tylko według potrzeby, jeśli już naprawdę nie da się wytrzymać, a tak poza tym…Oko nawilżać kroplami do tego służącymi, jak do tej pory. No dobrze, jak dla mnie? Bomba! 😛 Po przebudzeniu się w niedzielę stwierdziłam, że albo jak zwykle od pogody, albo nie wiem od czego, ale jaskra włazi mi chyba już do tyłka, więc jednak wracamy do kropli ciśnieniowych. Oj, ale co to? Nic nie pomagają? No trudno, trzeba się położyć wcześniej spać. Procedura powtarza się przez poniedziałek, wtorek i środę. Znakiem tego, najpewniej zrobił się nowy wylew. No tylko od czego? Od stania przy zlewie i mycia garów? A może od przejścia się do sklepu, po schodach, w górę i w dół? Słowem, jak zwykle, od normalnego życia, tyle że…Agresywniej odczuwalne skutki niż za pierwszym razem, kiedy to paskudztwo raczyło wleźć do mojego życia. Ból utrzymuje się dzień i noc, dzień i noc, krople nawilżające naprzemiennie z ciśnieniowymi podaję sobie 3 razy dziennie…Nic, cisza. Na SOR okulistyczny jechać nie ma jak, przede wszystkim, nie ma w tym tygodniu akurat z kim, no więc należy spróbować zadzwonić do kochanej pani doktor Hani, u której w poczekalni można zjeść nerwy. 😛 jeśli nie umówisz się na godzinę ósmą rano, bądź pewien, że czeka cię co najmniej godzinna obsuwa przed wejściem do gabinetu, bo przed tobą, na tobie i po tobie, trzeba przyjąć jeszcze nieco bardziej wartościowszych pacjentów, czyli tych prywatnie😏😏😏 A no tak…Ale najpierw weź się dodzwoń. O, jest! Udało się!
– Halo? Dzień dobry! Mam pytanie, chciałabym się umówić na wizytę do pani doktor xxx, pilna sprawa, nieustanny, rozrywający, kłujący ból oka chorego na jaskrę.
– Jak nazwisko?
– yyyy
– No, ale przecież pani była na kontroli u doktor miesiąc temu.
– Owszem, ale boli mnie teraz, a nie miesiąc temu, boli jak nigdy dotąd i leki, które doktor zaleciła nie pomagają nic, a nic.
– Oj, no kurcze, no ja nie wiem, chyba będzie problem. Ja oczywiście mogę wyjąć kartę i podejść, zapytać pani doktor, czy będzie tak łaskawa przyjąć panią pomiędzy pacjentami, bo ma tak zajęty terminarz, że…
– Proszę pani, sprawa jest konkretna, zgłaszam naprawdę, nieustępliwy i silny ból, nie wytrzymuję już. Naprawdę, bardzo proszę, na orzeczenie o niepełnosprawności, w dodatku z silnym bólem, nic się nie da?
– Proszę zadzwonić za półtorej godziny, dowiem się i pani powiem.
Półtorej godziny później. Komenda, przy Pomorskiej. A nie…To nie ten serial. Wykonuję piąty telefon, nikt nie odbiera. Dziesiąty i piętnasty też nikt, aż w końcu…
– Halo?
– Halo, witam ponownie, dzwonię drugi raz, czy udało się coś zrobić w mojej sprawie?
– Pani Kasia, tak? Pani doktor powiedziała, żeby przyszła pani jutro, między ósmą, a osiemnastą na zmierzenie ciśnienia, jeśli będzie podwyższone, przepisze krople ciśnieniowe, które kazała odstawić z powrotem…
– No dobrze…Dziękuję…
No bo co powiedzieć. Przecież mam te krople. Przecież je biorę, trzy razy dziennie, w razie konieczności, a konieczność jest, nie pomaga. Przecież mówiłam, przecież tłumaczyłam. Przecież pani doktor wie, że w moim przypadku, tymi cholernymi aparatami, gdzie trzeba patrzeć się w jakieś durnowate czerwone światełko, nie da się zmierzyć ciśnienia. Nie da się! Nie ma źrenic! Za duży oczopląs! Halo! Boli dalej jak jasny pieron…I nie mam już siły…Trudno, wytrzymam do jutra. Obiad, ibuprom, krople, i spanko, potem kolacja, jakoś zleci. Jutro nadeszło, szósta trzydzieści, pierwszy raz w życiu nie złościł mnie budzik. Ja pokochałam ten budzik. Lekkie śniadanie, prędkie ubieranie, szykowanie i pędem do gabinetu, żeby jeszcze być przed ósmą, zanim ta kolejka i zanim o tobie może zapomną. Jesteśmy! Otwierają! Pielęgniarka, co rozmawiała ze mną dnia poprzedniego zaprasza mnie do gabinetu na zmierzenie ciśnienia.
– Ojej! Tym aparatem to się nie da. Nie ma źrenic, za duży oczopląs, pójdziemy do drugiego gabinetu, tam się da na pewno.
He, he, he! Oj, głupia ty, głupia ty. Ffff, auuuu, przepraszam, już nie będę dla niej taka wredna, kochane oczko, tylko przestań, chociaż na chwilę przestań mnie boleć, błagam!
– No nieee! No nie, tutaj też się nie da. Kurcze, no nie wiem co my teraz zrobimy
– Jak to co? Wycinamy, na żywca.
– ooooj tam oooj tam, już by chciała. Poproszę zaraz drugą doktor, bo nasza ma od dziś tydzień urlopu.
Ach więc to tak…Takim to dobrze. Czekamy na zewnątrz. Druga doktor pędzi do mnie na złamanie karku. Młodziutka, miły, przemiły głos, opiekuńcza. Mierzymy ciśnienie, nie da się. Oglądamy oczko pod lampą…Starsza pielęgniara wchodzi nam w paradę.
– Tu jest karta, pani doktor. Pani Kasiu, cosopt ma pani od roku 2023.
– Tak, zgadza się.
– No i co, nie bierze?
– Nie, kurwa, wylewa do kibla, dokładnie od roku 2023, odkąd wykupiła pierwszą receptę, ty stara jędzo. Spokojnie, tylko spokojnie, ta młoda na mnie dobrze działa.
– Biorę ten lek odkąd mam przepisany, na ostatniej kontroli pani doktor kazała odstawić i brać tylko w razie potrzeby. Potrzeba zaszła w niedzielę, ale przestał już w ogóle pomagać.
Stara na to nic. Chyba tą informacja wykroczyła poza jej kompetencje, bo wyszła, a ja zostałam z tą cudowną, młodą doktoreczką. Poszła czytać kartę.
– Widzę, że przednia komora oka zalana jest już długi czas u pani, tak z historii choroby wynika. Aha, najpierw zdiagnozowano panią na SORZE w Elblągu i skierowano tutaj?
– Tak, dwa lata temu.
– Rozumiem. Pojawił się świeży krwistek…Dlatego tak boli. Martwi mnie, że nic nie pomaga.
Znowu wlazła pielęgniara, nie ta paskudna, stara, ta młodsza, co to się przekonała, że ciśnienia nie da się zmierzyć.
– No dobra, to co? Nie ma naszej pani doktor, to może przepisze pani ten Cosopt i puści panią do domu?
– Oj nie…Ja bym panią do szpitala wysłała. Proszę dać mi chwilkę, nie znam pani i trochę mi tu zajmie.
– A, no to jak już doktor uważa.
Wychodzi. Uhhh! Co to za zwyczaje! Wpieprzać się między wódkę, a zakąskę! Najlepiej! Zrób co musisz, zrób cokolwiek, żeby poszła. Nieważne, czy pomoże, czy nie, nieważne, że już coś mówiła na temat tych kropli, niejednokrotnie. Przepisz i wypuść, bo kolejka czeka, przecież pani Kasia się nie zesra, prawda? Następna kontrola jest 14 maja, no to nie wytrzyma? Bier następnego, musim zarabiać. Ale zaraz…Co ona? Do szpitala? Do jakiego szpitala! O Boże! To już jest aż tak źle? Ale…Ja nigdy w szpitalu na noc nie byłam…No tylko wtedy, na tym SORZE, tych kilka godzin. Jezu, czy ja mam czystą piżamę w domu? Kitek coś prał? Na pewno prał. A jak w tym szpitalu będę chciała do kibelka, to jak to będzie? Przemiła doktoreczka jeszcze oczko męczyła, dopytywała od kiedy nie widzę, a potem stwierdziła, że musi się telefonicznie skonsultować z moją doktor, co zrobić, czy wysłać do szpitala, czy leki jakieś podać. Konsultowały się długo, a ja czekałam na korytarzu, w poczekalni. Paskudy z recepcji przeżywały, że obsuwa, naprawdę? Jakby to było coś nienormalnego dla tej placówki. W końcu przeze mnie? Przepraszam, że żyję. Jednej nawet się wyrwało, podniesionym tonem…
– Oj no nie wiem, do doktór ma dzwonić co zrobić.
Zadzwoniła i wezwała z powrotem do gabinetu. Ustaliły, uradziły, żeby do szpitala nie kierować. Dać na miejscu dwa diuramidy. O mój diuramidzie, rozpuszczaj się! O mój diuramidzieee! Ekhemmmm…Do tego wypić po przyjściu do domu sok pomidorowy i wziąć potas. No dooobrze, mamy potas, mam w domu sercowca, potas bierze co drugi dzień, to mi pożyczy. Pielęgniarka od mierzenia ciśnienia przyniosła mi nawet wody. Ciepławej, ohydnej, ale popiłam diuramid. Dostałam jeszcze jakieś krople, może te same co biorę i zalecenie, że jak nie przejdzie, to nawet w nocy jechać na SOR w Elblągu. No dobra, może w razie czego jakoś się tam dostanę.
– Pani doktor kazała przyjść na kontrolę w przyszły wtorek. Ja wypiszę pani ten cosopt na receptę. Proszę porozmawiać z panią doktor na temat zabiegu przeciwjaskrowego, chociaż dla pani najlepsza byłaby – enukleacja, czyli wyłuszczenie gałek ocznych.
– Dzwon, normalnie bije dzwon. Dzwon Zygmunta. Czy ona to słyszy? Przecież to szczęście niepojęte! Marzenie niewymarzone! Czemu do tej pory tylko ja o tym myślałam, a doktor Hanna nawet nie zaproponowała? Czemu się muszę męczyć, cierpieć, rzeźnię przechodzić, raz lepiej, raz gorzej, a w tym tygodniu to już najgorzej. Ja! Chcę! Protezy! Taak! Cudownie!
– Naprawdę? Byłoby to możliwe w moim przypadku?
– Oczywiście. Jaskra u pani jest dość zaawansowana, charakteryzuje się dość silnymi wylewami do oka, nie ma pani już nawet poczucia światła, obie gałki są ślepe, jedna bardzo wciśnięta do oczodołu…Tu absolutnie nie ma przeciwwskazań. Wiadomo, że po zabiegu nie od razu będzie kolorowo, ale ewentualne powikłania potrwają chwilę, a potem dobrze dobrane protezy nie będą utrudniały normalnego życia. Zabieg przeciwjaskrowy też jest jakimś rozwiązaniem, ale możliwe, że bardziej bolesnym tuż po samym zabiegu.
– Dobrze, bardzo dziękuję za tak szczegółowe objaśnienie sprawy. Z pewnością porozmawiam o tym we wtorek z panią doktor i będę się upierać przy enukleacji, ponieważ rzeczywiście, jestem jeszcze młoda, nogi zdrowe, kręgosłup praktycznie też, a niestety, w wielu dziedzinach życia jestem ograniczona i muszę uważać. Nawet po przejściu kilometra ciśnienie w oku daje mi znać, zbyt duży wysiłek podczas prac domowych niekiedy.
– No właśnie. W takim razie życzę powodzenia i miłego dnia.
– Dziękuję i wzajemnie.
Wychodzę i chyba mniej boli. Diuramid działa, j, ale to jak działa, bo ta rzeczywistość jakaś taka lepsza. Dobrą dawkę dostałam, serio. Wiadomość dobra też może coś pomogła. Już mi nawet przestało siedzieć w głowie to co mnie denerwowało, ale może jeszcze wrócić w przyszły wtorek, jeśli pani doktor stwierdzi, że nic z tego. Zjazd po diuramidzie objawił się po obiedzie, zasnęłam na dobre dwie godzinki. Obudziłam się z bólem, ale albo jest mniejszy, albo się przyzwyczajam. Spróbuję na razie brać krople według zalecenia, w końcu, do wtorku niedaleko, a ja jestem całkiem odporna na ból, a kiedy nie jestem to…Macie to co powyżej.

Kategorie
Wpisy tekstowe

Tak ogólnie, co tam u mnie.

Pisać, czy nie pisać, o to jest pytanie, a jak pisać, to ile napisać z tego, co by się chciało, żeby nie zrobił się pamiętnik. Po co mi drugi, jeden mam w głowie😂 słowo ma wielką moc i trzeba na nie uważać, dlatego jeśli chcesz być pewien, że to co mówisz o mnie, koło mnie, o sobie, o kimś nie przedostanie się dalej, notuj w głowie, albo powiedz to osobiście. 😛

Pogoda jest tak piękna, że w zasadzie nie wiem jaka muzyka mi do niej pasuje. Mam coś takiego, że do pogody, do atmosfery dnia często dobieram sobie dyskografię, albo piosenkę, a dzisiaj? Kompletnie nic, co kojarzyłoby mi się z tym słońcem, śpiewem ptaków, hałasem biegających dzieci i jazgotu samochodów za oknem nie pasuje. Możliwe, że po prostu nie mam ochoty słuchać muzyki. Zrobiłam sobie całkiem pokaźny zapas książek do słuchania, kierując się jak zwykle moim ulubionym kluczem, czyli ulubieni lektorzy, ale na razie na książki też nie mam ochoty. Filmy i seriale też odpadają i w zasadzie, na razie to mi chyba pasuje, bo wystarczają mi rozmowy ze znajomymi i zajmowanie się rutynowymi pierdołami dnia szarego, codziennego.

Od ostatniego wpisu tekstowego minęło trochę czasu, co przeciekł mi przez palce na…Na właściwie niczym konkretnym, albo może niczym nowym. Po drodze zdarzyło się coś tak fajnego jak moje urodziny i mała, ale sympatyczna imprezka urodzinowa, niespodzianka w postaci wymarzonych słuchawek sportowych od przyszłego mężula. Udało mi się zbudować chyba po raz pierwszy w życiu porządną atmosferę Świąt Wielkiej nocy tuż przed nimi, podczas rekolekcji, przedświątecznych zakupów, ale oczywiście są w mojej rodzinie osoby, które doskonale wiedzą, jak dwoma, niby niewiele wnoszącymi do życia wydarzeniami skutecznie mi tą atmosferę zburzyć.😼 Tak to już bywa. Pracujesz na coś wytrwale, cieszysz się na to, myślisz przed zaśnięciem jak to będzie fajnie i…Przez chwilę jest, potem następuje to kilkunastosekundowe zgaszenie światła, po którym wszystko jest ok dla prawie wszystkich, tylko nie dla ciebie, więc wracasz do domu jeszcze przed zakończeniem drugiego dnia świąt, co spotyka się z niesamowitym oburzeniem, ale co poradzisz, jak nic nie poradzisz? Jedno co trzeba przyznać, to jakimś cudem, zostałam zauważona i wciągnięta do kuchni na dłużej i dostawałam sporo więcej roboty niż zwykle w przygotowaniach przedświątecznych. Przy okazji trwania świąt zorientowałam się, jakie musiałam mieć puste i nudne życie, zanim zamieszkaliśmy z Michasiem w naszej kawalerce, bo okazało się, że spędzenie trzech nocy i trzech dni na siedzeniu głównie w towarzystwie komputerów jest już dla mnie nie do przyjęcia. To było bardziej męczące doświadczenie niż całodzienna robota w kawalerce. 😀 stąd też między innymi decyzja o wcześniejszym powrocie do domu. Przyłapałam się na tym podczas tych kilku dni, że już nie do końca czuję się tam jak w domu. Denerwuje mnie pobieżność sprzątania, zapach wilgoci i pleśni, która temu domowi towarzyszy chyba całe moje życie i całe życie jest stamtąd bezskutecznie likwidowana. Denerwuje mnie to, że pokój, który stoi pusty, nie wliczając moich mebli, gotowy na to, żeby w każdej chwili wrócić, albo spędzić dzień, noc w razie potrzeby, konieczności, on już nie jest mój. Zastawiony jakimiś pierdołami, bibelotami, a nieopatrzne przewrócenie któregoś z nich grozi bliskim, nieprzyjemnym spotkaniem z nestorką rodu. 😀 Teraz już wiem przynajmniej, skąd to paniczne pragnienie czystości, ciągłe wynajdywanie niedociągnięć 😀 😀 powoli robi się z tego choroba…Ups! Czy jest na sali lekarz?

Znalazłam miłość, znalazłam szczęście i zaczęłam dążyć do tego, co najbardziej w życiu chciałam. Do jak największej samodzielności i w niecały rok udało się zrobić ku temu więcej, niż przez całe życie, co jest kroplą w morzu potrzeb, ale na to jest właśnie to całe życie. Czegoś mi jednak zaczęło brakować w tym wszystkim. Nie do końca wiem czego i jak to sprecyzować. Chyba chciałabym wyjść do ludzi, ale tak do słownie. Do ludzi, którzy mnie nie znają i ja nie znam ich. Czuję, że trzeba mi zacząć do tego wszystkiego jakiś nowy rozdział, potrzeba mi nowych znajomości, które mnie doświadczą, chciałabym, żeby w miły sposób, pomogą się dalej rozwijać. Ostatnich dziewięć lat miałam raczej poczucie, że chcę od ludzi uciekać, moja samoocena jakoś się zaniżyły i moje wnętrze wręcz histerycznie reagowało na pytania w stylu: Co u ciebie? Jak żyjesz? Studiujesz? Pracujesz? Śpiewasz gdzieś jeszcze? Teraz już przestałam się bać odpowiedzi na te pytania. Jest jak jest, to co się zawaliło, już nie wstanie, a to co się zbudowało, niech pnie się ku górze. Z pewnością chciałabym podjąć jakąś aktywność fizyczną. Oczywiście z siłownią nie wyszło, czyżbym się tego nie spodziewała? 😀 z rodziną zazwyczaj wychodzi się dobrze tylko na zdjęciu, a na pewno z moją. 😛 Bardzo podobały mi się rajdy na tandemach. Uczestniczyłam tylko w dwóch, ale poza tym sporo przejażdżek na moim tandemie z siostrami przebyłam. Problem w tym, że to już czas przeszły dokonany, a tandem stoi i nie ma chętnego pilota, który by usiadł przede mną, na zmianę z Michałem. W moim mieście nie dzieje się nic, absolutnie nic, co pozwoli mi dopełnić moją sielankę o jakąkolwiek aktywność fizyczną, muzyczną, czy inną, której mi trzeba.

Ostatnimi czasy dobrze mi idzie rozmyślanie nad tym, co było, a najczęściej przed snem. Oczywiście przywołuję we wspomnieniach tylko te dobre rzeczy, fajne rzeczy, kiedy byłam zajęta od rana do wieczora muzycznie, głównie muzycznie. Myślę o tym nie tylko w kontekście siebie i tego, jak wtedy było fajnie, ale w kontekście rodziny. W momencie mojej największej aktywności muzycznej, rozjazdowej i miejscowej, to był najlepszy czas mojej rodziny. Relacje w niej były naprawdę dobre, wspólne imprezki od czasu do czasu, święta. Nie umiem niestety znaleźć momentu, kiedy to wszystko upadło do poziomu zero, ale raczej już nie wskoczy na kolejny level. Tamten czas był najlepszy sprzed i po tym, jak stwierdziłam, że schodzę ze sceny. Często zastanawiam się, czy gdybyśmy z Michałem już wtedy mieli tyle lat ile teraz, relacje rodzinne były dobre, nie było w rodzinie tyle wilków co teraz, czy byłoby nam łatwiej z tym wszystkim? Czy chociaż odrobinę milej czasem? Lubię sobie zadawać takie pytania bez odpowiedzi, bo sama sobie odpowiadam, że tak! 😉

Od jakiegoś czasu zaczęłam rozważać powrót na scenę. Oczywiście nie wiem, co mnie do tego skłoniło, najprawdopodobniej przeglądanie pewnej strony internetowej, o której pewnie tu kiedyś wspomnę. Tak sobie weszłam, chciałam coś przejrzeć, coś poczytać i oczywiście zaczęły się wspomnienia, sentyment się zderzył z rzeczywistością. Cały czas to robi, bo dwie Katarzyny się we mnie biją, próbować? Czy nie próbować. Dziewięć lat przerwy od kontaktu z mikrofonem i publicznością na żywo. Po tym cholernym covidzie poprzestawiało mi się w głowie i nie jestem pewna, czy jestem jeszcze w stanie nauczyć się czegokolwiek na pamięć? Skoro do tej pory zdarza mi się zapomnieć jak coś się pisze, a przedtem nie miałam z tym problemu. Jedna część mnie bardzo chciałaby spróbować, ale ta druga na razie skutecznie ją tłamsi, dość konkretnymi argumentami. Kobieto, przecież dziewięć lat przerwy to nie jest mało czasu. Czy jesteś w stanie sobie zagwarantować, że tego się nie zapomina? Jak jazdy na rowerze? Że się nie rozczarujesz, jeśli coś nie wyjdzie i potem przez następną dekadę nie będziesz sobie wyrzucała tego, że po co to było próbować? Tamto życie już za tobą, teraz masz inne, nowe, dużo lepsze, a na pewno sporo jego aspektów. Nauczyłaś się iść na łatwiznę, nagrywasz przed komputerem kiedy chcesz, co chcesz, ile chcesz, jak chcesz. Na żywo nie możesz przecież piętnaście razy poprawiać jednej i tej samej rzeczy i potem wysłać najlepszej wersji piosenki do miksu i masteringu, pamiętaj o tym. Ta druga podsuwa mi te sensowne argumenty ilekroć mi się pomyśli, że może, by, jednak, spróbować? Ale wtedy ta nieśmiała postanawia z nią zawalczyć swoimi argumentami. Hej! Przecież poczułam potrzebę, żeby wyjść do ludzi, wrócić do nich! Poczułam potrzebę, żeby jeszcze coś do tego fajnego życia, które mam dodać! Fakt, nie jestem w stanie wyeliminować strachu, że jednak nie będę w stanie pamięciowo czegoś ogarnąć, ale nie dowiem się, dopóki nie sprawdzę, czy to nadal jest kwestia nie wyćwiczenia, zapomnienia i trochę lenistwa, czy może jednak to okaże się jedną, wielką, niepotrzebną blokadą psychiczną. No i te dwie Kaśki, one tak się biją, jedna swoje, druga swoje, a ja dałam sobie jeszcze trochę czasu, żeby podjąć decyzję, z którą z nich się zgodzę. Michał wspiera tą nieśmiałą, która jednak chciałaby próbować, ja jeszcze nie wiem.

A co u nas tak poza wszystkim, co mnie trapi i z czego po krótce potrzebowałam się wypisać? Powoli do przodu. Testujemy różne kawy ziarniste, teraz przyszły dwie pyszne prosto z palarni kawy, ziarna wypalane nie dalej jak dwa tygodnie przed wysłaniem. Kawa idzie u nas jak woda. 😀 Jutro spisujemy protokół przedmałżeński, więc to wszystko zaczyna ruszać naprawdę pełną parą i jeszcze to do mnie nie dociera…Ale obawiam się, że jak zacznie, to będzie kosmos haha, chociaż nie, kosmos to będzie, jeśli nie zacznie docierać. Nie będę się ani denerwować, ani nic z tych rzeczy. 😛 Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to dwudziestego kwietnia jedziemy na ostatni, kilkudniowy relaks do teściów, no i pewnie przywieziemy jakieś smaczki, a w planach mamy na pewno fajne spotkanie w drodze powrotnej, więc już nie mogę się doczekać.

Kategorie
Inne

Poza aranżem? yyyy…Najbardziej nieudany prima aprilis wszech czasów? xd

Kategorie
Inne Wpisy tekstowe

Bijan Marta – Nocne godziny.

Cześć!

Nie mam w zwyczaju recenzować tego, co czytam, w sumie nie wiem dlaczego. Może powodem jest to, że potrafię przeczytać sporo w jednym czasie i pewnie na konstruktywną recenzje każdej przeczytanej książki zabrakłoby mi czasu, o ile konstruktywnej recenzji w moim wydaniu można w ogóle powiedzieć. Może nie recenzuje też dlatego, że zarówno jak dużo potrafię wciągnąć powieści i to zazwyczaj jednego autora na jeden raz, tak duże w czytaniu potrafię mieć przestoje. Możliwe jest, że ten recenzjopodobny twór powstaje, ponieważ wypadałoby coś napisać…A tak naprawdę, to, jednak chyba dlatego, że chyba dawno nie rozczarowałam się tak książką, jak również super produkcją, którą z niej zrobili.

Coś o autorce. Martę Bijan na pewno kojarzycie z kilku utworów, takich jak: Mówiłeś, Milcząc, Nasze miejsce. Przyznam, że jej piosenki nigdy nie przypadły mi do gustu, krótkometrażowy film, pod tytułem Luna, który wyreżyserowała też nie objął mnie zachwytem, międzyinnymi dlatego, że nie lubię filmów krótkometrażowych. Postanowiłam więc dać szansę na razie jednej z jej książek – Nocne godziny. Może to będzie okrutne, co powiem, ale takie po prostu mam zdanie, jeśli ktoś jest od wszystkiego, to jest do niczego.

Zuzanna, Natalia i Wiktor to troje młodych, początkujących aktorów. Każde z nich właśnie dostało główne role w horrorze i przylecieli do Szkocji, gdzie w starym zamczysku, otoczonym mokradłami, wrzosowiskami, mają spędzić dwa miesiące na rzeczonym planie filmowym. Każde z nich, jeszcze przed przylotem wnikliwie przestudiowało scenariusz, a gdy się spotkali postanowili, że będą zwracać się do siebie imionami postaci, które mieli odgrywać, a dokładniej, mieli zagrać rodzeństwo. „To będzie najpiękniejszy horror na świecie”. Salla, Lamia i Kajl właśnie stracili rodziców. Ich dom to wielkie, stare zamczysko na klifie, owiane mgłą, przytulone do cmentarza i jeziora śmierci. Po stracie rodziców, zostali w tym upiornym miejscu zupełnie sami, a przynajmniej tak im się wydaje. Tak brzmi scenariusz horroru, w którym mają odegrać swoje wymarzone role. Bardzo szybko okazuje się jednak, że reżyserka filmowa ma zupełnie inny pomysł na fabułę tego horroru, w której powoli przestaje być wiadomo, co jest jeszcze rzeczywistością, a co już nie.

Jeśli to miała być książka grozy…To, z przykrością informuje, że nie przeraziła mnie, ale może to dlatego, że zalicza się do literatury młodzieżowej? 😛 Jestem na nie, nie bałam się iść nocą do toalety, ani wyjść na balkon, więc…Przykro mi, nawet klimat starego zamczyska, cmentarza i jeziora śmierci na mnie nie zadziałał. 😀 Książkę możemy faktycznie podzielić na trzy części i może to jest dobre, bo każdą część, dzięki temu, możemy ocenić z osobna. W pierwszej części jeszcze się nie zniechęciłam, obserwując spokojnie przeżycia młodych aktorów, którzy odkrywają mroczne tajemnice zamku i z coraz większą pewnością, każde z nich, orientuje się, że coś tu nie gra tak jak grać powinno. W drugiej części, myślę, że najbardziej ocenianej na minus przeze mnie, reżyserka filmowa Faustyna czyta dzinniki Salli, Lamii i Kajla, które zresztą sama kazała im prowadzić tak, jakby pisały to odgrywane przez nich postacie. No i wreszcie, dochodzimy do trzeciej części, która jest już epilogiem i na swój zagmatwany sposób ma połączyć wszystkie, poprzednie wątki i międzyinnymi okazuje się, że pisane przez aktorów dzienniki, były ich własnymi historiami, w które ubrali odgrywane przez siebie postaci, czyli to coś zupełnie innego, co pokazane było w części drugiej. No spoko, rozumiem chyba ten zabieg, trzeba zwiększyć liczbę stron, do samego końca nic nie może być takie jak się wydaje…Nie mniej, jak dla mnie, trochę słabe, myślę, że można to było rozwiązać zupełnie inaczej. Nie widzę zbytniego celu wkładania tu wątków z przeszłości bohaterów, poza bardzo szybkim i najprostrzym do wyłapania zabiegiem, powiedzmy psychologicznym, który niejako wyjaśnia nam, dlaczego boją się tego, czy tamtego i też bardzo mi żal, że zostało to tak prosto rozwiązane. Natomiast była rzecz, która mnie nawet w jakimś stopniu zaskoczyła. W jednym z wplecionych wątków z przeszłości była mowa o bardzo szybkiej utracie wzroku i jedyną możliwością jego odzyskania była operacja polegająca na przeszczepie gałek ocznych. Autorka pisząc książkę musiała orientować się, że jeszcze czegoś takiego nie było, chociaż ja właśnie przeczytałam, że ponad rok temu odbył się pierwszy, ale to mało istotne. Bardziej zadziwiający jest fakt, że rodzice bohatera, który na łeb na szyję wzrok tracił, kazali mu o tym nikomu nie mówić, zamknęli go w domu, jego świat ograniczył się tylko do łóżka i pokoju i oczywiście, nauczyciele do niego przyjeżdżali, a on nagrywał wszystko na dyktafon. Natomiast wszystko to, co zapadało mu z jakichś powodów w pamięci lubił notować i robił to w zeszycie, więc, no można by to podpiąć pod logiczny fakt, kiedy tracisz wzrok, ręka potrafi odtworzyć ruchy zapisywanych dawniej liter, podobno można coś narysować, ale po pierwsze, to nie do końca wiadomo, czy rzeczony bohater całkowicie zaniewidział, czy jednak jeszcze coś, coś…W każdym razie litery w trakcie tego niewidzenia zapisane są już niedbale, podobno nie wszystko da się odczytać. No ale to tam…Takie moje czepialstewko. Pozytywniejszą rzeczą, na temat tego bohatera jest to, że autorka albo zrobiła research, albo miała jakieś fajne, niewidomskie konsultacje, ponieważ siedząc w kawiarni, wyjął telefon z funkcją mowy dla osób niewidomych i wiecie co się stało? Podłączył słuchawki, żeby nikt tego nie słyszał, pomijając fakt, że rodzice zabiliby go, gdyby dał po sobie znać, że nie widzi, albo ktokolwiek dowie się o rzeczonej operacji przeszczepu gałek ocznych, o który wystarał się jego ojciec lekarz. Jak się domyślacie, przeszczep się udał i to byłoby na tyle z większych spojlerów. 😀 Autorka zaznaczyła w słowie od autora, że lubi pisać o tym co czuje, co ją dotyka. No więc pomyślałam sobie, że historia z przeszłości kolejnej bohaterki, która ukazuje te wszystkie przykre strony bycia influenserem, piosenkarzem, czy na przykład pisarzem, mogła być wzięta z osobistych doświadczeń autorki książki, chociaż mogą to być tylko moje przypuszczenia. Nie było tam nic, czego bym nie wiedziała, że tak się dzieje, nie mniej, no jeśli już musiało, to było dość fajne. Historia z przeszłości drugiej bohaterki nawet mnie poruszyła na samym jej końcu. Tutaj strata bliskiej osoby bardzo zmyślnie poprowadzona. Ok, łezka się może zakręcić, można nawet sobie rozważyć, co by było, gdyby to mi się przydarzyło, czy dałabym radę zrobić coś więcej, żeby uratować tą drugą osobę, która straciła życie trochę przez naszą wspólną, w tym wypadku nieodpowiedzialność, trochę przez nieszczęśliwy traf, co się do tego przyczynił. No i, w zasadzie dzięki tej historii i dalszemu biegowi akcji, ta bohaterka staje się trochę kontrowersyjna, bo albo możemy jej żałować, albo ją znienawidzić i stwierdzić, że wszystko co złe, było przemyślane. Ciężko tu opisać w jakiś spójny, logiczny sposób głównych bohaterów, niektóre wydarzenia nie zostały wyjaśnione, spójność narracyjna też pozostawia wiele do życzenia.

Jeśli zaś chodzi o super produkcję, to według mnie, jest jedną z gorszych. Mocna dyszka dla muzyki, ale jeśli chodzi o dźwięki, to albo słabe biblioteki, mały budżet, albo mała wyobraźnia co do konstruowania tej super produkcji w wielu momentach. Granie na rozstrojonym fortepianie brzmi jak, keyboardzik, pewnie przeciętny słuchacz nie zwróci na to uwagi, ale na przykład we mnie rozstrojone fortepiany budzą właśnie jakąś nutkę strachu. 😀 O, albo coś najbardziej rozwalającego chyba, kiedy rzeczony niewidomy wyjmuje swój gadający telefon, podłącza słuchawki, i, włącza dyktafon, naszym uszom ukazuje się dźwięk conajmniej odpalanego dyktafonu na kasety. Biję pokłony, xd. Ciężko złapać klimat, kiedy dialogi aktorów zlokalizowane są w zamczysku z fajnym pogłosem, ale ich kroki są takie, jakby szli po żwirze, z ledwością można to nazwać dywanem, a w dodatku bez tego samego pogłosu, który nadano na dialogach. No i chyba nie rozumiem też, po co tło kroków trwa przez cały czas, kiedy narrator coś tam sobie opisuje. O właśnie, narrator, więcej go było niż samej super produkcji, więc to mi się na pewno nie podobało, bo równie dobrze mógł powstać sam audiobook, bez podziału na role, dodaniu kilku dźwięków i muzyki, ale to tylko moje, oczywiście zdanie. Jeśli zaś chodzi o aktorów, to nie mogę zarzucić im niczego złego, a na kolejną dyszkę zasługuje moja ulubiona lektorka Ewa Abart. Nie rozczarowała mnie, jak zwykle. Nie mniej, postanawiam jeszcze się do tej autorki nie zniechęcać i sięgnę po dwie pozostałe i polecane książki.

EltenLink