Piątek jakoś przeszedł, z naciskiem na jakoś, bo jakość jakosia pozostawiała wiele do życzenia. Diuramid działał, jak natura mu kazała. Mrowienie palców dłoni i stóp, ogólna męczliwość, ale z okiem jakby lepiej. Przy okazji leżenia i nic nie robienia przypomniało mi się, że przecież, to wszystko najprawdopodobniej zaczęło się prawie dwa tygodnie temu w czwartek, kiedy to dopadł mnie tak straszliwy ból głowy, od którego było mi niedobrze, więc poszłam spać, a po przebudzeniu następnego dnia rano byłam wyżęta i wywirowana jak w pralce, a potem ten ból głowy ze mną został i doszedł ból oka, dlatego byłam pewna, że ból głowy jest przyczyną bólu oka i lałam krople ile się dało, a tu nic nie pomaga. Nie ma co chyba panikować, od piątku do wtorku niedaleko, nie jest źle, zakraplamy oczko dalej, odpoczywamy, leżymy, śpimy. Tego dnia byłam też umówiona na zmierzenie mnie, w celu uszycia sukienki, w którą wskoczę po oczepinach. Fajny, elastyczny materiał, miły w dotyku, kolor jakiś taki…Jak to było? No, jasny, lilowy, a nie znam się 😀 podobno ładny. Krawcowa to zaprzyjaźniona koleżanka mojej siostry z pracy, więc do owej pracy poszłam z mamą, ledwo doszłam, bo…Diuramid. Wchodzę do środka i zamiast przywitania od siostry słyszę:
– Ojej, wyglądasz jak naćpana. Bardzo źle wyglądasz na twarzy, źle się czujesz? Dam ci wody, bo ty mi tu zaraz zemdlejesz.
– Co tu odpowiedzieć? W sumie to, czuję się jak się czuję, boli tyle ile musi, ale diuramid. Krawcowa zrobiła swoje, wymierzyła, do domu wróciłyśmy autobusem, bo takiego długiego dystansu nie byłabym już w stanie przejść piechotą, więc wniosek nasuwa się sam, cały czas i niezmiennie. Nie ma czego ratować, nie ma sensu brać leków tylko po to, żeby zachować i tak bezużyteczne, ślepe, zanikające, bezpoczucia światła, nieestetycznie wyglądające gałki oczne. Nie dam się namówić na krople, tabletki dłużej, niż to będzie wskazane, czyli do wesela. Wcześniej bardzo chętnie poddałabym się zabiegowi enukleacji, ale obawiam się, że przysłowie – Do wesela się zagoi, to jednak tylko przysłowie. W sobotę dalej praktykowałam nic nie robienie i myślę, że już zdobyłam z tego całkiem pokaźny fakultet, kwalifikacje, może nawet dyplom zawodowy. Wszystko było na głowie Michałka, robił tyle ile musiał, chociaż wiem, że nawet moje najlepiej wydawane instrukcje nie sprawią, że pewne rzeczy zrobi lepiej ode mnie.😉 ale mus, to mus. On się nie opierał, tylko ja leżałam…Chociaż w tym wypadku najlepszym słowem byłoby, nie przeciwstawiał. 😛 mieliśmy tego dnia kilku gości. Goście z gospodarzem imprezowali, a ja byłam raczej niemym towarzyszem imprezy. Wieczorem wrócił ten nieznośny ból głowy. Wrażenie, jakby coś miało przepołowić mi czaszkę, albo jakby ktoś próbował zrobić to rozpierakami. Przekładanie głowy na poduszce było bolesne i nawet pojawiła się przeczulica po lewej stronie, przy czesaniu włosów. Trzeba natychmiast zasnąć, tylko czy się da? Dać się dało, ale przy przebudzaniu, ból ten sam jak w momencie zasypiania. O 6 rano nie byłam już w stanie poddać się dłużej objęciom morfeusza i postanowiłam, że…Jak to było w tej piosence dla dzieci? Jedziemy na sor, sor, sor, jedziemy na sor, sor, sor, jedzieny na sooooooooooor, o, o, o. Chociaż nie…Tam chyba było…Jedziemy do zoo. ;D Wzięłam na prętce ibum, ibum, ibum ibum ibum ibum ibum, ibum, ibum. Zadzwoniłam do domu i powiedziałam, że jednak, chyba, trzeba jechać, bo do wtorku daleko, jednak za daleko z tymi bólami. Super hiper herrow nie da rady. Tutaj najprawdopodobniej należałoby spuścić zasłonę milczenia na to, że jeśli już w ogóle chcę jechać, to koniecznie po obiedzie, bo przecież oni mi tam jeść nie dadzą, a nikt ze mną na głodniaka siedział nie będzie, a na pewno nie mama, bo kto tam się martwi o jedzenie. Ewentualnie jeśli przyjmą na oddział i to też nie za szybko, a najlepiej żebym pojechała tam z siostrą, która na tym sorze była ze mną za pierwszym razem, dwa lata temu, w przypadku rozpoznania jaskry, bo przecież ten szpital jest tak jebitnie wielki, ona wie gdzie tam się wchodzi, ona na pewno wie z kim i jak trzeba rozmawiać, bo przecież jest opiekunem medycznym i pracuje jako rejestrator medyczny. Należałoby spuścić zasłonę milczenia na to, że nagle wszyscy z samochodami nie mogą się ruszyć z domu, brat na zwolnieniu, bratowa jest z kimś umówiona, syn bratowej dnia wcześniejszego popił. Jak również niewarto wspominać o tym, że przecież można by było wsiąść w pociąg, dojechać 30 kilometrów do Elbląga, z dworca taksówką do szpitala, ale przecież obiad jest w tym momencie ważniejszy dla wszystkich, którzy nie czują tego bólu już niemal drugi tydzień. Z moją rodziną nie wychodzi się dobrze ani w życiu, ani na zdjęciu. No, może z wyjątkiem jednej siostry, tej najlepsiejszej i ukochanej, która kiedy coś mi się dzieje, ważnego czy nie, to jednak zawsze jest i stara się pomóc. Poprosiła znajomych z pracy, którzy pojechali tam z nami bez problemu. Bezpośrednio przed samym wyjazdem, zmierzyłam sobie ciśnienie i nie było najgorsze, dobre było. 130/90, jedynie puls 103, no ale w takim wypadku, nerwy robią swoje, prawda? Na wszelki wypadek się spakowałam, w razie gdyby chcieli mnie jednak zostawić, tak jak chcieli to zrobić za pierwszym razem, kiedy trafiłam tam na pierwsze rozpoznanie. Zjadłam troszkę rosołku, wzięłam ibuprom max sprint i pojechaliśmy. Przyjęci zostaliśmy od razu, widniałam już w systemie. Dyżur miała młoda pani doktor, która zrobiła ze mną wywiad, na wszelki wypadek sprawdziła, czy nie grzeszę mówiąc, że naprawdę mam zerowe poczucie światła na obie gałki, włączyła latarkę w telefonie. Ciśnienie w oczkach jakimś cudem udało się zmierzyć, ale to był jakiś taki inny aparat. Owszem, otworzyłam szeroko oczy, to burczało i furczało jak stary jenot w zagrodzie, a potem…Jak nie dmuchnie mi w badane oko powietrzem z wodą, czy co to tam było, jak nie hycnę z wrażenia na tym krześle…:D i tak za każdym razem, bo prób trochę było, ale zakończone powodzeniem. W zblindyzowanym i wepchniętym do oczodołu oczku ciśnienie było 10,5, a w chorym, nieco ponad normę, 24, nie ma tragedii.
– Czyli co, te krople jednak pomagają? No to czemu mnie ono tak boli? No i ta głowa?
– Boli, bo jest tam stan przewlekły, wylew w przedniej komorze oka. Ten płyn się tam jednak zbiera i mimo wszystko, powoduje to ból. Jednak jeśli chodzi o bóle głowy, ciśnienie w chorującym oku nie jest tak wysokie, żeby głowa aż tak bolała, chociaż…No ogólnie, od tego oka może boleć głowa.
No to może czy nie? Bądź tu mądry i pisz wiersze, hahaha.
– Zrobię jeszcze pani usg oczu, żeby mieć dokładniejszy wgląd w sytuację.
Podczas usg wypytała mnie od kiedy nie widzę, od kiedy ta głowa tak boli, czy brałam środki przeciwbólowe oprócz kropli na jaskrę, więc zgodnie z prawdą powiedziałam, że tak, ale niewielką ilość, ponieważ sądziłam, że głowa boli w wyniku bólu oka i że jeśli ono przestanie boleć to i głowa się uspokoi. Pani doktor uprzejmie potaknęła i stwierdziła, że gajłki są już bardzo patologiczne i zanikowe. No to ja, korzystając z okazji, poruszyłam z nią temat usuwania gałek, a cssso. Dodałam, że na czwartkowej wizycie pani doktor w zastępstwie mojej lekarz prowadzącej mi to zaproponowała i że gdybym miała pewność, że w niecałe dwa miesiące, w protezach zatańczę na własnym ślubie bez komplikacji to…Jeszcze dzisiaj bym się temu zabiegowi bez wahania poddała.
– Naprawdę?
Jedno słowo, ale zawierało w sobie tyle zdziwienia, jakby co najmniej morze zamknęło się w brzegach. Oczywiście po chwili dodała, że w moim przypadku to faktycznie słuszna propozycja, bo nie ma co się męczyć, utrudniać sobie życia, ale już druga osoba się temu tak bardzo dziwi. Czy powinien się dziwić lekarz? Chyba nie ma znaczenia…On wszystko to przez co przechodzą jaskrowcy ma w jednym paluszku, ale nigdy nie przeżył tego na własnej skurze. Poza tym, taki zabieg to już jest, jakby nie było, ostateczna ostateczność, w przypadku perforacji gałki ocznej, albo jak już naprawdę, u osoby widzącej nic nie pomaga. Pewnie mało jest przypadków, że takiego zabiegu, sama z siebie domaga się osoba całkowicie niewidoma. No i po trzecie…To jedno słowo, jedno pytanie na pewno zawierało już w jej głowie dramatyczną wizję typowej osoby widzącej, dzisiaj widzę i czy byłabym w stanie sama zainteresować się tym zabiegiem choćby nie wiem co? Dopiero po chwili i błyskawicznym przemyśleniu, że tutaj to faktycznie nie ma co się dziwić przemówił rozsądek, oczywiście to są tylko moje przemyślenia, ale zgodziła się ze mną. Dowiedziałam się, że na taki zabieg nie czeka się w kolejce, robią go w każdym szpitalu z oddziałem okulistycznym, więc wystarczy na ten zabieg tylko skierowanie od lekarza ze wskazaniami i że jest całkowicie refundowany. Jestem na plus z informacjami. Swoją drogą, kiedy zapytała mnie o lekarza prowadzącego i podałam nazwisko mojej pani doktor, od razu wiedziała, że jestem z Malborka, he, he, he…Ciekawe, dlaczego? W sprawie tych silnych bulów w głowy postanowiła wysłać mnie na neurologię. Trochę z siostrą byłyśmy zdziwione, że nie wezwała po prostu na konsultację do gabinetu neurologa, ale co my się tam będziemy…Szaraczki heheee. Kolejna izba przyjęć, kolejny numerek. Przechodzę przez pokój segregacyjny, gdzie kładą mnie na łóżko, robią ekg…Mój Boże, takie badanie pierwszy raz w życiu miałam robione, mierzą ciśnienie, zakładają pulsoksymetr. Wszystko wydaje się być ok, przekazują mnie dalej, na neurologię. Tam znowu kładą na łóżku, podpinają pod monitor, robią wkłucie, pobierają krew, mierzą ciśnienie, ale…Atmosfera jest wesolutka, oj, wesolutka. Krzątają się wokół mnie Ada i Bartek, tak się przedstawili. Oczywiście pytają o to samo co wszyscy poprzednio, co się dzieje, od kiedy, co było przyjmowane z przeciwbólowych, a ja grzecznie odpowiadam. Bartek informuje mnie, że zaraz przyjdzie pani doktor i jeszcze raz zapyta mnie o to wszystko, a potem dodaje:
– A teraz najprzyjemniejsza część naszego spotkania. Będę panią nadziewał.
– Noo, dwuznaczna propozycja, proszę pana, ale jak pomoże na ból głowy, to jak dla mnie bomba.
Ada i Bartek w śmiech. Bartek mnie nadziewa…Igłą w żyłę trafić nie może, bo żyłki to ja mam ciężkie do zlokalizowania i uciekają, nie lubią kłucia, co też mu powiedziałam, bo sobie o tym przypomniałam.
– No, dobrze, że mi pani o tym dopiero teraz mówi, bo przedtem bym się zestresował, pierwszy raz krew pobieram.
– Taaaak taaak, ja znam te sztuczki, podnieść ciśnienie i zestresować, żeby żyłka się pokazała heheheeee.
– Coś tu się udało, ale ta krew leci, jakby chciała, a nie mogła, jakby woda stała.
– A, bo proszę pana, ta krew to ona nie chce tak lecieć o, dla każdego, na zawołanie, to szlachetna krew jest.
– A co, jakaś historia rodzinna? To potwierdzone?
– Nie, ale tak czuję.
– Eeee, czerwona, jak każda inna.
– Heee, tak się tylko panu wydaje.
– Nic z tego nie będzie, ada, rób wkłucie, tak to do rana nam nie uleci, ale ty w ogóle pamiętasz jak się wkłucie robi?
– Chyba pamiętam. Ojoooj, te rączki takie drobniutkie, szczuplutkie, aż mi żal kłuć. Kurczę, ty jakaś taka bezżyłowa dziewczyna jesteś, nie widzę i nie czuję żył w tej rączce. Skura twara, aż ciężko się przebić.
– No tak, bo ja jestem dostępna tylko dla mojego narzeczonego hehehehee.
– No dobra, założe tu pani takie barierki na tym łóżku, żeby mi tu pani salta nie fiknęła na podłogę.
– Eeeee, gdzie tam, ja grzeczna i ułożona jestem. W szkole zachowanie miałam wzorowe.
– Oooo, nie takich delikwentów tu mieliśmy.
Po jakimś czasie przychodzi pani neurolog. Coś ewidentnie ma z mową, bo szczęka ściśnięta. Zadaje rzeczywiście te same pytania co wszyscy, odpowiadam. Każe mi spojrzeć tu, tu, tu, potem tu, więc mówię, że nie, bo jestem niewidoma. Następnie dotyka mojej twarzy pytając, czy po obu jej stronach czuję tak samo, odpowiadam, że tak. Te same pytania i odpowiedzi twierdzące pojawiają się przy badaniu czucia obu rąk i nóg. Dotykam palcem do nosa bez problemu, ręce wyciągam przed siebie bez problemu, błową dotykam do klatki piersiowej bez problemu, lewą piętą do prawego kolana i odwrotnie dotykam bez problemu, wciąży nie jestem, z brzuchem wszystko ok, neurologicznie wszystko ok. Przychodzi jednak druga pani doktor i kiedy odpowiedziałam tak samo na pytanie o środki przeciwbólowe, że brałam, ale mało, bo myślałam, że to od oka i tak dalej wydarła się na mnie:
– Skoro nie brała pani tabletek to jak niby ma panią przestać boleć głowa?
Ups…Chyba jednak zrobiłam sobie niepotrzebne wakacje przyjeżdżając tutaj, monitor trochę szybciej zaczął piszczeć, więc mówię jeszcze raz, że brałam, ale niecodziennie przez te dwa tygodnie, zakraplałam tylko oko myśląc, że to ono boli i jak przestanie, to i głowa przestanie.
– Co pani za tabletki brała?
– Większość miałam na ibuprofenie.
– A choroby przewlekłe pani ma?
– Nie.
No i znowu to oburzenie:
– No przecież ma pani jaskrę, tak?
Może jednak trzeba spieprzać, chyba niewygodny ze mnie pacjent, nic mi nie jest.
– Tak, mam jaskrę, chciałam powiedzieć, że, oprócz jaskry to na nic innego nie choruję.
– A miała pani już atak jaskrowy?
– Tak długi i silny to jeszcze nie.
– Pokaże pani to oko.
Tup, tup, tup, łapka tej niemiłej pani się do mnie zbliża, ona chyba najchętniej by mnie stąd pogoniła, ja nie wiem, czy to dobrze, że chce mi w to oko zaglądać.
– No, to oko jest całe czerwone, to boli pewnie od oka, przecież tu wylew jest.
Tup, tup, tup, tup, na tych okropnych szpilkach, poszła sobie, wyszła za parawan, a tam dalej dawała upust swojej frustracji i oburzeniu.
– No to jest chyba paranoja jakaś! Wysłała ją z soru na sor, jakby nie mogła poprosić mnie na konsultacje do gabinetu! No ja nie wiem co mam z nią zrobić! Rozmawiałam z nią, ale ona mi nie umie powiedzieć, czy ta głowa to ją od jaskry boli czy nie. Daj jej paracetamol i magnez, jak nie przejdzie to jeszcze jeden paracetamol w kroplówce.
1. No, pani doktor, gdybym ja tylko wiedziała czemu ta głowa mnie boli tyle czasu, to z pewnością przyjechałabym tylko po potwierdzenie mojej diagnozy i przykro mi, że zdecydowałam się jednak dmuchać na zimne, ale dalej boli, chociaż z tego stresu to chyba już mniej. Paracetamol podłączyli, leciał do żyły, a monitor ponad 60, nieznośnie hałasuje, bip, bip, bip, bip, bip, bip, bip, od czasu do czasu, jak się poruszę, to był inny sygnał dźwiękowy, bip, bip, bip, bip, bip, bip, bibibiiiiip, bibibiiiiiiip, biiiip, bip, bip, bip, bip, ale nie umieram, nikt do mnie nie leci, nnnno dooobrrra. Raczej tu nie zasnę, bo za parawanem trwa w najlepsze kabaret z powodu Marzenki, która to na swojego facebooka wystawiła jakieś zdjęcia, a w ogóle to pobierzcie snapchata, bo ona tam to się dopiero rozkręca, ach i jeszcze na instagramie. Śmichy, hihy, bip, bip, bip, bip, bip. Co jakiś czas kontrolują jak tam z kroplóweczką, czy już zeszła. Ponad godzina leżenia, śmichów, hihów i bip, bip, bip, bip, bip, a pęcherz coś zaczyna się domagać swoich praw. Co tu zrobić, wołać ich? Czy nie przeszkadzać im w kontemplacji życia influencerskiego Marzenki, no zaraz, nie wytrzymam. Nie zdążyłam nikogo zawołać, bo jakaś miła pani po zejściu kroplówek przyszła to skontrolować i uwolniła mnie od problemu, zaprowadziła do toalety. Wyciągała igłę i wtedy znowu przyszła ona, tup, tup, tup, tup.
2. – No i jak się pani czuję, lepiej coś?
3. – Chy…Chyba tak.
4. – No to chyba, czy na pewno, bo jak nie, to podamy jeszcze jedną kroplówkę z paracetamolem.
5. – Nie, jest zdecydowanie lepiej, bo jestem w stanie ruszać głową bez bólu w środku, w ogóle na razie go nie czuję.
6. – W porządku, to tu daję wypis, neurologicznie nic nie jest źle, to się nadaje do leczenia okulistycznego. Daję tu pani wypis, jak będzie bolało, to proszę brać paracetamol, alo pyralginę.
7. Z tymi o to słowy zeszłam z łóżka i odprowadzono mnie do siostry, a potem wróciłyśmy do domu pociągiem. Głowa faktycznie jakby dała sobie na luz, nawet dziś, czuję tylko nieprzyjemne kłucie w oku, no ale przecież skoro tam jest krew, to chyba tak ma być, chociaż przed dwoma tygodniami tego nie było. Z dokumentacji, którą tam spożądzono wynikają przeróżne dziwne rzeczy, chociaż każdemu odpowiadałam tak samo. Okulistka napisała, że pomimo przyjmowania doraźnych środków bez receptę bóle głowy nie ustępują, zła doktorka napisała, że w ogóle żadnych leków nie przyjmowałam…:D no nic…Jutro zaniosę te papiery do mojej pani doktor, będzie ciekawie, może śmisznie, niech zdecyduje co dalej. Z jednej strony to dobrze, że nic nie wykryli, bo wszelakie zrobione badania wyszły w porządku, a z drugiej…Jutro się okaże. 😛
Z pamiętnika jaskrownika
Aktualnie? Leżę. Leżę i nie wierzę, że leżę i sama nie wiem, czy to już boli mnie głowa, czy może oko, a może oko i głowa. Nie wiem, bo ten stan utrzymuje się już chyba od niedzieli, albo może poniedziałku i tak dzień i noc. Ból jest kłujący, rwący, nieustępujący, ciągły. Głowa ciężka, jakby w nią kamieni nakładł. Nie chce mi się nic…Dziwne to uczucie, nic nie chcieć, na nic nie mieć siły, nic nie móc zrobić. Nie moja ja, nie moje ciało…Ja chcę wrócić do siebie, chcę coś robić, bo pewnie coś się znajdzie, ale nie mogę. Dobrze, że chociaż te małe słuchawusie mam na uszach, co ciężkiej głowy nie obciążają dodatkowo i tą nowiusią, malusią klawiaturuńcię na bluetoothusia, wygodnie się leży i pisze. Na kontroli okulistycznej w marcu dostałam przykaz, żeby odstawić krople na ciśnienie wewnątrz gałkowe, bo tylko wysuszają oko. Brać je tylko według potrzeby, jeśli już naprawdę nie da się wytrzymać, a tak poza tym…Oko nawilżać kroplami do tego służącymi, jak do tej pory. No dobrze, jak dla mnie? Bomba! 😛 Po przebudzeniu się w niedzielę stwierdziłam, że albo jak zwykle od pogody, albo nie wiem od czego, ale jaskra włazi mi chyba już do tyłka, więc jednak wracamy do kropli ciśnieniowych. Oj, ale co to? Nic nie pomagają? No trudno, trzeba się położyć wcześniej spać. Procedura powtarza się przez poniedziałek, wtorek i środę. Znakiem tego, najpewniej zrobił się nowy wylew. No tylko od czego? Od stania przy zlewie i mycia garów? A może od przejścia się do sklepu, po schodach, w górę i w dół? Słowem, jak zwykle, od normalnego życia, tyle że…Agresywniej odczuwalne skutki niż za pierwszym razem, kiedy to paskudztwo raczyło wleźć do mojego życia. Ból utrzymuje się dzień i noc, dzień i noc, krople nawilżające naprzemiennie z ciśnieniowymi podaję sobie 3 razy dziennie…Nic, cisza. Na SOR okulistyczny jechać nie ma jak, przede wszystkim, nie ma w tym tygodniu akurat z kim, no więc należy spróbować zadzwonić do kochanej pani doktor Hani, u której w poczekalni można zjeść nerwy. 😛 jeśli nie umówisz się na godzinę ósmą rano, bądź pewien, że czeka cię co najmniej godzinna obsuwa przed wejściem do gabinetu, bo przed tobą, na tobie i po tobie, trzeba przyjąć jeszcze nieco bardziej wartościowszych pacjentów, czyli tych prywatnie😏😏😏 A no tak…Ale najpierw weź się dodzwoń. O, jest! Udało się!
– Halo? Dzień dobry! Mam pytanie, chciałabym się umówić na wizytę do pani doktor xxx, pilna sprawa, nieustanny, rozrywający, kłujący ból oka chorego na jaskrę.
– Jak nazwisko?
– yyyy
– No, ale przecież pani była na kontroli u doktor miesiąc temu.
– Owszem, ale boli mnie teraz, a nie miesiąc temu, boli jak nigdy dotąd i leki, które doktor zaleciła nie pomagają nic, a nic.
– Oj, no kurcze, no ja nie wiem, chyba będzie problem. Ja oczywiście mogę wyjąć kartę i podejść, zapytać pani doktor, czy będzie tak łaskawa przyjąć panią pomiędzy pacjentami, bo ma tak zajęty terminarz, że…
– Proszę pani, sprawa jest konkretna, zgłaszam naprawdę, nieustępliwy i silny ból, nie wytrzymuję już. Naprawdę, bardzo proszę, na orzeczenie o niepełnosprawności, w dodatku z silnym bólem, nic się nie da?
– Proszę zadzwonić za półtorej godziny, dowiem się i pani powiem.
Półtorej godziny później. Komenda, przy Pomorskiej. A nie…To nie ten serial. Wykonuję piąty telefon, nikt nie odbiera. Dziesiąty i piętnasty też nikt, aż w końcu…
– Halo?
– Halo, witam ponownie, dzwonię drugi raz, czy udało się coś zrobić w mojej sprawie?
– Pani Kasia, tak? Pani doktor powiedziała, żeby przyszła pani jutro, między ósmą, a osiemnastą na zmierzenie ciśnienia, jeśli będzie podwyższone, przepisze krople ciśnieniowe, które kazała odstawić z powrotem…
– No dobrze…Dziękuję…
No bo co powiedzieć. Przecież mam te krople. Przecież je biorę, trzy razy dziennie, w razie konieczności, a konieczność jest, nie pomaga. Przecież mówiłam, przecież tłumaczyłam. Przecież pani doktor wie, że w moim przypadku, tymi cholernymi aparatami, gdzie trzeba patrzeć się w jakieś durnowate czerwone światełko, nie da się zmierzyć ciśnienia. Nie da się! Nie ma źrenic! Za duży oczopląs! Halo! Boli dalej jak jasny pieron…I nie mam już siły…Trudno, wytrzymam do jutra. Obiad, ibuprom, krople, i spanko, potem kolacja, jakoś zleci. Jutro nadeszło, szósta trzydzieści, pierwszy raz w życiu nie złościł mnie budzik. Ja pokochałam ten budzik. Lekkie śniadanie, prędkie ubieranie, szykowanie i pędem do gabinetu, żeby jeszcze być przed ósmą, zanim ta kolejka i zanim o tobie może zapomną. Jesteśmy! Otwierają! Pielęgniarka, co rozmawiała ze mną dnia poprzedniego zaprasza mnie do gabinetu na zmierzenie ciśnienia.
– Ojej! Tym aparatem to się nie da. Nie ma źrenic, za duży oczopląs, pójdziemy do drugiego gabinetu, tam się da na pewno.
He, he, he! Oj, głupia ty, głupia ty. Ffff, auuuu, przepraszam, już nie będę dla niej taka wredna, kochane oczko, tylko przestań, chociaż na chwilę przestań mnie boleć, błagam!
– No nieee! No nie, tutaj też się nie da. Kurcze, no nie wiem co my teraz zrobimy
– Jak to co? Wycinamy, na żywca.
– ooooj tam oooj tam, już by chciała. Poproszę zaraz drugą doktor, bo nasza ma od dziś tydzień urlopu.
Ach więc to tak…Takim to dobrze. Czekamy na zewnątrz. Druga doktor pędzi do mnie na złamanie karku. Młodziutka, miły, przemiły głos, opiekuńcza. Mierzymy ciśnienie, nie da się. Oglądamy oczko pod lampą…Starsza pielęgniara wchodzi nam w paradę.
– Tu jest karta, pani doktor. Pani Kasiu, cosopt ma pani od roku 2023.
– Tak, zgadza się.
– No i co, nie bierze?
– Nie, kurwa, wylewa do kibla, dokładnie od roku 2023, odkąd wykupiła pierwszą receptę, ty stara jędzo. Spokojnie, tylko spokojnie, ta młoda na mnie dobrze działa.
– Biorę ten lek odkąd mam przepisany, na ostatniej kontroli pani doktor kazała odstawić i brać tylko w razie potrzeby. Potrzeba zaszła w niedzielę, ale przestał już w ogóle pomagać.
Stara na to nic. Chyba tą informacja wykroczyła poza jej kompetencje, bo wyszła, a ja zostałam z tą cudowną, młodą doktoreczką. Poszła czytać kartę.
– Widzę, że przednia komora oka zalana jest już długi czas u pani, tak z historii choroby wynika. Aha, najpierw zdiagnozowano panią na SORZE w Elblągu i skierowano tutaj?
– Tak, dwa lata temu.
– Rozumiem. Pojawił się świeży krwistek…Dlatego tak boli. Martwi mnie, że nic nie pomaga.
Znowu wlazła pielęgniara, nie ta paskudna, stara, ta młodsza, co to się przekonała, że ciśnienia nie da się zmierzyć.
– No dobra, to co? Nie ma naszej pani doktor, to może przepisze pani ten Cosopt i puści panią do domu?
– Oj nie…Ja bym panią do szpitala wysłała. Proszę dać mi chwilkę, nie znam pani i trochę mi tu zajmie.
– A, no to jak już doktor uważa.
Wychodzi. Uhhh! Co to za zwyczaje! Wpieprzać się między wódkę, a zakąskę! Najlepiej! Zrób co musisz, zrób cokolwiek, żeby poszła. Nieważne, czy pomoże, czy nie, nieważne, że już coś mówiła na temat tych kropli, niejednokrotnie. Przepisz i wypuść, bo kolejka czeka, przecież pani Kasia się nie zesra, prawda? Następna kontrola jest 14 maja, no to nie wytrzyma? Bier następnego, musim zarabiać. Ale zaraz…Co ona? Do szpitala? Do jakiego szpitala! O Boże! To już jest aż tak źle? Ale…Ja nigdy w szpitalu na noc nie byłam…No tylko wtedy, na tym SORZE, tych kilka godzin. Jezu, czy ja mam czystą piżamę w domu? Kitek coś prał? Na pewno prał. A jak w tym szpitalu będę chciała do kibelka, to jak to będzie? Przemiła doktoreczka jeszcze oczko męczyła, dopytywała od kiedy nie widzę, a potem stwierdziła, że musi się telefonicznie skonsultować z moją doktor, co zrobić, czy wysłać do szpitala, czy leki jakieś podać. Konsultowały się długo, a ja czekałam na korytarzu, w poczekalni. Paskudy z recepcji przeżywały, że obsuwa, naprawdę? Jakby to było coś nienormalnego dla tej placówki. W końcu przeze mnie? Przepraszam, że żyję. Jednej nawet się wyrwało, podniesionym tonem…
– Oj no nie wiem, do doktór ma dzwonić co zrobić.
Zadzwoniła i wezwała z powrotem do gabinetu. Ustaliły, uradziły, żeby do szpitala nie kierować. Dać na miejscu dwa diuramidy. O mój diuramidzie, rozpuszczaj się! O mój diuramidzieee! Ekhemmmm…Do tego wypić po przyjściu do domu sok pomidorowy i wziąć potas. No dooobrze, mamy potas, mam w domu sercowca, potas bierze co drugi dzień, to mi pożyczy. Pielęgniarka od mierzenia ciśnienia przyniosła mi nawet wody. Ciepławej, ohydnej, ale popiłam diuramid. Dostałam jeszcze jakieś krople, może te same co biorę i zalecenie, że jak nie przejdzie, to nawet w nocy jechać na SOR w Elblągu. No dobra, może w razie czego jakoś się tam dostanę.
– Pani doktor kazała przyjść na kontrolę w przyszły wtorek. Ja wypiszę pani ten cosopt na receptę. Proszę porozmawiać z panią doktor na temat zabiegu przeciwjaskrowego, chociaż dla pani najlepsza byłaby – enukleacja, czyli wyłuszczenie gałek ocznych.
– Dzwon, normalnie bije dzwon. Dzwon Zygmunta. Czy ona to słyszy? Przecież to szczęście niepojęte! Marzenie niewymarzone! Czemu do tej pory tylko ja o tym myślałam, a doktor Hanna nawet nie zaproponowała? Czemu się muszę męczyć, cierpieć, rzeźnię przechodzić, raz lepiej, raz gorzej, a w tym tygodniu to już najgorzej. Ja! Chcę! Protezy! Taak! Cudownie!
– Naprawdę? Byłoby to możliwe w moim przypadku?
– Oczywiście. Jaskra u pani jest dość zaawansowana, charakteryzuje się dość silnymi wylewami do oka, nie ma pani już nawet poczucia światła, obie gałki są ślepe, jedna bardzo wciśnięta do oczodołu…Tu absolutnie nie ma przeciwwskazań. Wiadomo, że po zabiegu nie od razu będzie kolorowo, ale ewentualne powikłania potrwają chwilę, a potem dobrze dobrane protezy nie będą utrudniały normalnego życia. Zabieg przeciwjaskrowy też jest jakimś rozwiązaniem, ale możliwe, że bardziej bolesnym tuż po samym zabiegu.
– Dobrze, bardzo dziękuję za tak szczegółowe objaśnienie sprawy. Z pewnością porozmawiam o tym we wtorek z panią doktor i będę się upierać przy enukleacji, ponieważ rzeczywiście, jestem jeszcze młoda, nogi zdrowe, kręgosłup praktycznie też, a niestety, w wielu dziedzinach życia jestem ograniczona i muszę uważać. Nawet po przejściu kilometra ciśnienie w oku daje mi znać, zbyt duży wysiłek podczas prac domowych niekiedy.
– No właśnie. W takim razie życzę powodzenia i miłego dnia.
– Dziękuję i wzajemnie.
Wychodzę i chyba mniej boli. Diuramid działa, j, ale to jak działa, bo ta rzeczywistość jakaś taka lepsza. Dobrą dawkę dostałam, serio. Wiadomość dobra też może coś pomogła. Już mi nawet przestało siedzieć w głowie to co mnie denerwowało, ale może jeszcze wrócić w przyszły wtorek, jeśli pani doktor stwierdzi, że nic z tego. Zjazd po diuramidzie objawił się po obiedzie, zasnęłam na dobre dwie godzinki. Obudziłam się z bólem, ale albo jest mniejszy, albo się przyzwyczajam. Spróbuję na razie brać krople według zalecenia, w końcu, do wtorku niedaleko, a ja jestem całkiem odporna na ból, a kiedy nie jestem to…Macie to co powyżej.
Tak ogólnie, co tam u mnie.
Pisać, czy nie pisać, o to jest pytanie, a jak pisać, to ile napisać z tego, co by się chciało, żeby nie zrobił się pamiętnik. Po co mi drugi, jeden mam w głowie😂 słowo ma wielką moc i trzeba na nie uważać, dlatego jeśli chcesz być pewien, że to co mówisz o mnie, koło mnie, o sobie, o kimś nie przedostanie się dalej, notuj w głowie, albo powiedz to osobiście. 😛
Pogoda jest tak piękna, że w zasadzie nie wiem jaka muzyka mi do niej pasuje. Mam coś takiego, że do pogody, do atmosfery dnia często dobieram sobie dyskografię, albo piosenkę, a dzisiaj? Kompletnie nic, co kojarzyłoby mi się z tym słońcem, śpiewem ptaków, hałasem biegających dzieci i jazgotu samochodów za oknem nie pasuje. Możliwe, że po prostu nie mam ochoty słuchać muzyki. Zrobiłam sobie całkiem pokaźny zapas książek do słuchania, kierując się jak zwykle moim ulubionym kluczem, czyli ulubieni lektorzy, ale na razie na książki też nie mam ochoty. Filmy i seriale też odpadają i w zasadzie, na razie to mi chyba pasuje, bo wystarczają mi rozmowy ze znajomymi i zajmowanie się rutynowymi pierdołami dnia szarego, codziennego.
Od ostatniego wpisu tekstowego minęło trochę czasu, co przeciekł mi przez palce na…Na właściwie niczym konkretnym, albo może niczym nowym. Po drodze zdarzyło się coś tak fajnego jak moje urodziny i mała, ale sympatyczna imprezka urodzinowa, niespodzianka w postaci wymarzonych słuchawek sportowych od przyszłego mężula. Udało mi się zbudować chyba po raz pierwszy w życiu porządną atmosferę Świąt Wielkiej nocy tuż przed nimi, podczas rekolekcji, przedświątecznych zakupów, ale oczywiście są w mojej rodzinie osoby, które doskonale wiedzą, jak dwoma, niby niewiele wnoszącymi do życia wydarzeniami skutecznie mi tą atmosferę zburzyć.😼 Tak to już bywa. Pracujesz na coś wytrwale, cieszysz się na to, myślisz przed zaśnięciem jak to będzie fajnie i…Przez chwilę jest, potem następuje to kilkunastosekundowe zgaszenie światła, po którym wszystko jest ok dla prawie wszystkich, tylko nie dla ciebie, więc wracasz do domu jeszcze przed zakończeniem drugiego dnia świąt, co spotyka się z niesamowitym oburzeniem, ale co poradzisz, jak nic nie poradzisz? Jedno co trzeba przyznać, to jakimś cudem, zostałam zauważona i wciągnięta do kuchni na dłużej i dostawałam sporo więcej roboty niż zwykle w przygotowaniach przedświątecznych. Przy okazji trwania świąt zorientowałam się, jakie musiałam mieć puste i nudne życie, zanim zamieszkaliśmy z Michasiem w naszej kawalerce, bo okazało się, że spędzenie trzech nocy i trzech dni na siedzeniu głównie w towarzystwie komputerów jest już dla mnie nie do przyjęcia. To było bardziej męczące doświadczenie niż całodzienna robota w kawalerce. 😀 stąd też między innymi decyzja o wcześniejszym powrocie do domu. Przyłapałam się na tym podczas tych kilku dni, że już nie do końca czuję się tam jak w domu. Denerwuje mnie pobieżność sprzątania, zapach wilgoci i pleśni, która temu domowi towarzyszy chyba całe moje życie i całe życie jest stamtąd bezskutecznie likwidowana. Denerwuje mnie to, że pokój, który stoi pusty, nie wliczając moich mebli, gotowy na to, żeby w każdej chwili wrócić, albo spędzić dzień, noc w razie potrzeby, konieczności, on już nie jest mój. Zastawiony jakimiś pierdołami, bibelotami, a nieopatrzne przewrócenie któregoś z nich grozi bliskim, nieprzyjemnym spotkaniem z nestorką rodu. 😀 Teraz już wiem przynajmniej, skąd to paniczne pragnienie czystości, ciągłe wynajdywanie niedociągnięć 😀 😀 powoli robi się z tego choroba…Ups! Czy jest na sali lekarz?
Znalazłam miłość, znalazłam szczęście i zaczęłam dążyć do tego, co najbardziej w życiu chciałam. Do jak największej samodzielności i w niecały rok udało się zrobić ku temu więcej, niż przez całe życie, co jest kroplą w morzu potrzeb, ale na to jest właśnie to całe życie. Czegoś mi jednak zaczęło brakować w tym wszystkim. Nie do końca wiem czego i jak to sprecyzować. Chyba chciałabym wyjść do ludzi, ale tak do słownie. Do ludzi, którzy mnie nie znają i ja nie znam ich. Czuję, że trzeba mi zacząć do tego wszystkiego jakiś nowy rozdział, potrzeba mi nowych znajomości, które mnie doświadczą, chciałabym, żeby w miły sposób, pomogą się dalej rozwijać. Ostatnich dziewięć lat miałam raczej poczucie, że chcę od ludzi uciekać, moja samoocena jakoś się zaniżyły i moje wnętrze wręcz histerycznie reagowało na pytania w stylu: Co u ciebie? Jak żyjesz? Studiujesz? Pracujesz? Śpiewasz gdzieś jeszcze? Teraz już przestałam się bać odpowiedzi na te pytania. Jest jak jest, to co się zawaliło, już nie wstanie, a to co się zbudowało, niech pnie się ku górze. Z pewnością chciałabym podjąć jakąś aktywność fizyczną. Oczywiście z siłownią nie wyszło, czyżbym się tego nie spodziewała? 😀 z rodziną zazwyczaj wychodzi się dobrze tylko na zdjęciu, a na pewno z moją. 😛 Bardzo podobały mi się rajdy na tandemach. Uczestniczyłam tylko w dwóch, ale poza tym sporo przejażdżek na moim tandemie z siostrami przebyłam. Problem w tym, że to już czas przeszły dokonany, a tandem stoi i nie ma chętnego pilota, który by usiadł przede mną, na zmianę z Michałem. W moim mieście nie dzieje się nic, absolutnie nic, co pozwoli mi dopełnić moją sielankę o jakąkolwiek aktywność fizyczną, muzyczną, czy inną, której mi trzeba.
Ostatnimi czasy dobrze mi idzie rozmyślanie nad tym, co było, a najczęściej przed snem. Oczywiście przywołuję we wspomnieniach tylko te dobre rzeczy, fajne rzeczy, kiedy byłam zajęta od rana do wieczora muzycznie, głównie muzycznie. Myślę o tym nie tylko w kontekście siebie i tego, jak wtedy było fajnie, ale w kontekście rodziny. W momencie mojej największej aktywności muzycznej, rozjazdowej i miejscowej, to był najlepszy czas mojej rodziny. Relacje w niej były naprawdę dobre, wspólne imprezki od czasu do czasu, święta. Nie umiem niestety znaleźć momentu, kiedy to wszystko upadło do poziomu zero, ale raczej już nie wskoczy na kolejny level. Tamten czas był najlepszy sprzed i po tym, jak stwierdziłam, że schodzę ze sceny. Często zastanawiam się, czy gdybyśmy z Michałem już wtedy mieli tyle lat ile teraz, relacje rodzinne były dobre, nie było w rodzinie tyle wilków co teraz, czy byłoby nam łatwiej z tym wszystkim? Czy chociaż odrobinę milej czasem? Lubię sobie zadawać takie pytania bez odpowiedzi, bo sama sobie odpowiadam, że tak! 😉
Od jakiegoś czasu zaczęłam rozważać powrót na scenę. Oczywiście nie wiem, co mnie do tego skłoniło, najprawdopodobniej przeglądanie pewnej strony internetowej, o której pewnie tu kiedyś wspomnę. Tak sobie weszłam, chciałam coś przejrzeć, coś poczytać i oczywiście zaczęły się wspomnienia, sentyment się zderzył z rzeczywistością. Cały czas to robi, bo dwie Katarzyny się we mnie biją, próbować? Czy nie próbować. Dziewięć lat przerwy od kontaktu z mikrofonem i publicznością na żywo. Po tym cholernym covidzie poprzestawiało mi się w głowie i nie jestem pewna, czy jestem jeszcze w stanie nauczyć się czegokolwiek na pamięć? Skoro do tej pory zdarza mi się zapomnieć jak coś się pisze, a przedtem nie miałam z tym problemu. Jedna część mnie bardzo chciałaby spróbować, ale ta druga na razie skutecznie ją tłamsi, dość konkretnymi argumentami. Kobieto, przecież dziewięć lat przerwy to nie jest mało czasu. Czy jesteś w stanie sobie zagwarantować, że tego się nie zapomina? Jak jazdy na rowerze? Że się nie rozczarujesz, jeśli coś nie wyjdzie i potem przez następną dekadę nie będziesz sobie wyrzucała tego, że po co to było próbować? Tamto życie już za tobą, teraz masz inne, nowe, dużo lepsze, a na pewno sporo jego aspektów. Nauczyłaś się iść na łatwiznę, nagrywasz przed komputerem kiedy chcesz, co chcesz, ile chcesz, jak chcesz. Na żywo nie możesz przecież piętnaście razy poprawiać jednej i tej samej rzeczy i potem wysłać najlepszej wersji piosenki do miksu i masteringu, pamiętaj o tym. Ta druga podsuwa mi te sensowne argumenty ilekroć mi się pomyśli, że może, by, jednak, spróbować? Ale wtedy ta nieśmiała postanawia z nią zawalczyć swoimi argumentami. Hej! Przecież poczułam potrzebę, żeby wyjść do ludzi, wrócić do nich! Poczułam potrzebę, żeby jeszcze coś do tego fajnego życia, które mam dodać! Fakt, nie jestem w stanie wyeliminować strachu, że jednak nie będę w stanie pamięciowo czegoś ogarnąć, ale nie dowiem się, dopóki nie sprawdzę, czy to nadal jest kwestia nie wyćwiczenia, zapomnienia i trochę lenistwa, czy może jednak to okaże się jedną, wielką, niepotrzebną blokadą psychiczną. No i te dwie Kaśki, one tak się biją, jedna swoje, druga swoje, a ja dałam sobie jeszcze trochę czasu, żeby podjąć decyzję, z którą z nich się zgodzę. Michał wspiera tą nieśmiałą, która jednak chciałaby próbować, ja jeszcze nie wiem.
A co u nas tak poza wszystkim, co mnie trapi i z czego po krótce potrzebowałam się wypisać? Powoli do przodu. Testujemy różne kawy ziarniste, teraz przyszły dwie pyszne prosto z palarni kawy, ziarna wypalane nie dalej jak dwa tygodnie przed wysłaniem. Kawa idzie u nas jak woda. 😀 Jutro spisujemy protokół przedmałżeński, więc to wszystko zaczyna ruszać naprawdę pełną parą i jeszcze to do mnie nie dociera…Ale obawiam się, że jak zacznie, to będzie kosmos haha, chociaż nie, kosmos to będzie, jeśli nie zacznie docierać. Nie będę się ani denerwować, ani nic z tych rzeczy. 😛 Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to dwudziestego kwietnia jedziemy na ostatni, kilkudniowy relaks do teściów, no i pewnie przywieziemy jakieś smaczki, a w planach mamy na pewno fajne spotkanie w drodze powrotnej, więc już nie mogę się doczekać.
Bijan Marta – Nocne godziny.
Cześć!
Nie mam w zwyczaju recenzować tego, co czytam, w sumie nie wiem dlaczego. Może powodem jest to, że potrafię przeczytać sporo w jednym czasie i pewnie na konstruktywną recenzje każdej przeczytanej książki zabrakłoby mi czasu, o ile konstruktywnej recenzji w moim wydaniu można w ogóle powiedzieć. Może nie recenzuje też dlatego, że zarówno jak dużo potrafię wciągnąć powieści i to zazwyczaj jednego autora na jeden raz, tak duże w czytaniu potrafię mieć przestoje. Możliwe jest, że ten recenzjopodobny twór powstaje, ponieważ wypadałoby coś napisać…A tak naprawdę, to, jednak chyba dlatego, że chyba dawno nie rozczarowałam się tak książką, jak również super produkcją, którą z niej zrobili.
Coś o autorce. Martę Bijan na pewno kojarzycie z kilku utworów, takich jak: Mówiłeś, Milcząc, Nasze miejsce. Przyznam, że jej piosenki nigdy nie przypadły mi do gustu, krótkometrażowy film, pod tytułem Luna, który wyreżyserowała też nie objął mnie zachwytem, międzyinnymi dlatego, że nie lubię filmów krótkometrażowych. Postanowiłam więc dać szansę na razie jednej z jej książek – Nocne godziny. Może to będzie okrutne, co powiem, ale takie po prostu mam zdanie, jeśli ktoś jest od wszystkiego, to jest do niczego.
Zuzanna, Natalia i Wiktor to troje młodych, początkujących aktorów. Każde z nich właśnie dostało główne role w horrorze i przylecieli do Szkocji, gdzie w starym zamczysku, otoczonym mokradłami, wrzosowiskami, mają spędzić dwa miesiące na rzeczonym planie filmowym. Każde z nich, jeszcze przed przylotem wnikliwie przestudiowało scenariusz, a gdy się spotkali postanowili, że będą zwracać się do siebie imionami postaci, które mieli odgrywać, a dokładniej, mieli zagrać rodzeństwo. „To będzie najpiękniejszy horror na świecie”. Salla, Lamia i Kajl właśnie stracili rodziców. Ich dom to wielkie, stare zamczysko na klifie, owiane mgłą, przytulone do cmentarza i jeziora śmierci. Po stracie rodziców, zostali w tym upiornym miejscu zupełnie sami, a przynajmniej tak im się wydaje. Tak brzmi scenariusz horroru, w którym mają odegrać swoje wymarzone role. Bardzo szybko okazuje się jednak, że reżyserka filmowa ma zupełnie inny pomysł na fabułę tego horroru, w której powoli przestaje być wiadomo, co jest jeszcze rzeczywistością, a co już nie.
Jeśli to miała być książka grozy…To, z przykrością informuje, że nie przeraziła mnie, ale może to dlatego, że zalicza się do literatury młodzieżowej? 😛 Jestem na nie, nie bałam się iść nocą do toalety, ani wyjść na balkon, więc…Przykro mi, nawet klimat starego zamczyska, cmentarza i jeziora śmierci na mnie nie zadziałał. 😀 Książkę możemy faktycznie podzielić na trzy części i może to jest dobre, bo każdą część, dzięki temu, możemy ocenić z osobna. W pierwszej części jeszcze się nie zniechęciłam, obserwując spokojnie przeżycia młodych aktorów, którzy odkrywają mroczne tajemnice zamku i z coraz większą pewnością, każde z nich, orientuje się, że coś tu nie gra tak jak grać powinno. W drugiej części, myślę, że najbardziej ocenianej na minus przeze mnie, reżyserka filmowa Faustyna czyta dzinniki Salli, Lamii i Kajla, które zresztą sama kazała im prowadzić tak, jakby pisały to odgrywane przez nich postacie. No i wreszcie, dochodzimy do trzeciej części, która jest już epilogiem i na swój zagmatwany sposób ma połączyć wszystkie, poprzednie wątki i międzyinnymi okazuje się, że pisane przez aktorów dzienniki, były ich własnymi historiami, w które ubrali odgrywane przez siebie postaci, czyli to coś zupełnie innego, co pokazane było w części drugiej. No spoko, rozumiem chyba ten zabieg, trzeba zwiększyć liczbę stron, do samego końca nic nie może być takie jak się wydaje…Nie mniej, jak dla mnie, trochę słabe, myślę, że można to było rozwiązać zupełnie inaczej. Nie widzę zbytniego celu wkładania tu wątków z przeszłości bohaterów, poza bardzo szybkim i najprostrzym do wyłapania zabiegiem, powiedzmy psychologicznym, który niejako wyjaśnia nam, dlaczego boją się tego, czy tamtego i też bardzo mi żal, że zostało to tak prosto rozwiązane. Natomiast była rzecz, która mnie nawet w jakimś stopniu zaskoczyła. W jednym z wplecionych wątków z przeszłości była mowa o bardzo szybkiej utracie wzroku i jedyną możliwością jego odzyskania była operacja polegająca na przeszczepie gałek ocznych. Autorka pisząc książkę musiała orientować się, że jeszcze czegoś takiego nie było, chociaż ja właśnie przeczytałam, że ponad rok temu odbył się pierwszy, ale to mało istotne. Bardziej zadziwiający jest fakt, że rodzice bohatera, który na łeb na szyję wzrok tracił, kazali mu o tym nikomu nie mówić, zamknęli go w domu, jego świat ograniczył się tylko do łóżka i pokoju i oczywiście, nauczyciele do niego przyjeżdżali, a on nagrywał wszystko na dyktafon. Natomiast wszystko to, co zapadało mu z jakichś powodów w pamięci lubił notować i robił to w zeszycie, więc, no można by to podpiąć pod logiczny fakt, kiedy tracisz wzrok, ręka potrafi odtworzyć ruchy zapisywanych dawniej liter, podobno można coś narysować, ale po pierwsze, to nie do końca wiadomo, czy rzeczony bohater całkowicie zaniewidział, czy jednak jeszcze coś, coś…W każdym razie litery w trakcie tego niewidzenia zapisane są już niedbale, podobno nie wszystko da się odczytać. No ale to tam…Takie moje czepialstewko. Pozytywniejszą rzeczą, na temat tego bohatera jest to, że autorka albo zrobiła research, albo miała jakieś fajne, niewidomskie konsultacje, ponieważ siedząc w kawiarni, wyjął telefon z funkcją mowy dla osób niewidomych i wiecie co się stało? Podłączył słuchawki, żeby nikt tego nie słyszał, pomijając fakt, że rodzice zabiliby go, gdyby dał po sobie znać, że nie widzi, albo ktokolwiek dowie się o rzeczonej operacji przeszczepu gałek ocznych, o który wystarał się jego ojciec lekarz. Jak się domyślacie, przeszczep się udał i to byłoby na tyle z większych spojlerów. 😀 Autorka zaznaczyła w słowie od autora, że lubi pisać o tym co czuje, co ją dotyka. No więc pomyślałam sobie, że historia z przeszłości kolejnej bohaterki, która ukazuje te wszystkie przykre strony bycia influenserem, piosenkarzem, czy na przykład pisarzem, mogła być wzięta z osobistych doświadczeń autorki książki, chociaż mogą to być tylko moje przypuszczenia. Nie było tam nic, czego bym nie wiedziała, że tak się dzieje, nie mniej, no jeśli już musiało, to było dość fajne. Historia z przeszłości drugiej bohaterki nawet mnie poruszyła na samym jej końcu. Tutaj strata bliskiej osoby bardzo zmyślnie poprowadzona. Ok, łezka się może zakręcić, można nawet sobie rozważyć, co by było, gdyby to mi się przydarzyło, czy dałabym radę zrobić coś więcej, żeby uratować tą drugą osobę, która straciła życie trochę przez naszą wspólną, w tym wypadku nieodpowiedzialność, trochę przez nieszczęśliwy traf, co się do tego przyczynił. No i, w zasadzie dzięki tej historii i dalszemu biegowi akcji, ta bohaterka staje się trochę kontrowersyjna, bo albo możemy jej żałować, albo ją znienawidzić i stwierdzić, że wszystko co złe, było przemyślane. Ciężko tu opisać w jakiś spójny, logiczny sposób głównych bohaterów, niektóre wydarzenia nie zostały wyjaśnione, spójność narracyjna też pozostawia wiele do życzenia.
Jeśli zaś chodzi o super produkcję, to według mnie, jest jedną z gorszych. Mocna dyszka dla muzyki, ale jeśli chodzi o dźwięki, to albo słabe biblioteki, mały budżet, albo mała wyobraźnia co do konstruowania tej super produkcji w wielu momentach. Granie na rozstrojonym fortepianie brzmi jak, keyboardzik, pewnie przeciętny słuchacz nie zwróci na to uwagi, ale na przykład we mnie rozstrojone fortepiany budzą właśnie jakąś nutkę strachu. 😀 O, albo coś najbardziej rozwalającego chyba, kiedy rzeczony niewidomy wyjmuje swój gadający telefon, podłącza słuchawki, i, włącza dyktafon, naszym uszom ukazuje się dźwięk conajmniej odpalanego dyktafonu na kasety. Biję pokłony, xd. Ciężko złapać klimat, kiedy dialogi aktorów zlokalizowane są w zamczysku z fajnym pogłosem, ale ich kroki są takie, jakby szli po żwirze, z ledwością można to nazwać dywanem, a w dodatku bez tego samego pogłosu, który nadano na dialogach. No i chyba nie rozumiem też, po co tło kroków trwa przez cały czas, kiedy narrator coś tam sobie opisuje. O właśnie, narrator, więcej go było niż samej super produkcji, więc to mi się na pewno nie podobało, bo równie dobrze mógł powstać sam audiobook, bez podziału na role, dodaniu kilku dźwięków i muzyki, ale to tylko moje, oczywiście zdanie. Jeśli zaś chodzi o aktorów, to nie mogę zarzucić im niczego złego, a na kolejną dyszkę zasługuje moja ulubiona lektorka Ewa Abart. Nie rozczarowała mnie, jak zwykle. Nie mniej, postanawiam jeszcze się do tej autorki nie zniechęcać i sięgnę po dwie pozostałe i polecane książki.
Druga niedziela marca
Dobry wieczór 🙂
Postanowiłam i obiecałam, ale na ten moment sama nie wiem co było pierwsze, postanowienie, czy obietnica, że pisemne niedziele nie znikną. Natomiast z racji tego, że postanowiłam dokumentować twórcze tygodnie w kuchni, na pewno wpisy tekstowe będą zawierały mniej treści.
Trochę czasu upłynęło od ostatniego wpisu tekstowego, a to zwyczajnie dlatego, że we wpisie noworocznym postanowiłam sobie, że jeśli uznam, że nic twórczego nie dzieje się w naszym życiu, czym warto by się podzielić, to po prostu niedziele nie będą się pojawiać, a jeśli będą to ich tytuł będzie zgodny z datą zamieszcznia wpisu. W tym przypadku, druga niedziela marca 😀 no i w zasadzie chyba tego punktu regulaminu, który sobie sama napisałam nie łamię, bo trzy twórcze dni zostały nagrane, dwa pozostałe poleciały na gotowcach, bo jednak zdrowie dalej nie takie, ale te trzy nagrane bardzo mi się podobają, ten kontent idzie w dobrą stronę i chciałabym to polepszyć, ze świadomością, że to nie będzie każdego tygodnia, bo może to dziwne, ale przynajmniej my nie każdy tydzień mamy taką chęć zrobić coś twórczego w kuchni. O ile twórczym można nazwać to wszystko co robiliśmy do tej pory, kwestia gustu, a o gustach się nie dyskutuje. Natomiast w samym tym pomyśle, w nagrywanu fascynuje mnie to, że kilka z tych rzeczy robiliśmy jak wiecie z nagrań, po raz pierwszy i sami nie wiedzieliśmy co z tego wyjdzie, dlatego chyba taką frajdę sprawia mi dokumentowanie tego wszystkiego, a zawsze, jak to bywa w moim przypadku trzeba liczyć na coś śmiesznego, czego nawet ja się nie spodziewam, a żyję z sobą już ładnych parę wiosen i, kurdeee, ja rozumiem, przesolić wszystko, ale jajca? 😀 ponadto, bawi mnie to, że nie planuję tego co mówię, a potem, jak uznam, że to byłoby spoko, dobieranie sampli. Dla mnie bomba, to się liczy! Jednak faktycznie, w jakichś tam, powiedzmy, 60, 70% staramy się coś ciepłego przygotować, w ostateczności właśnie jakieś gotowce, na szybko, jeśli doba bywa za krótka i zbyt wiele rzeczy jest do zrobienia w domu i poza nim.
Co tam u nas tak poza wszystkim? A no, kiedy pobyliśmy przez tydzień sami ze sobą po dwóch lutowych wizytacjach gości, postanowiliśmy odwiedzić Warszawę. W Warszawie mieszka nieoceniony mistrz słowa mówionego i pisanego, tylko coś rzadko ostatnio pisze, ale nie sposób się z nim nie zgodzić, że niewidomi, nie mogą, nie powinni, nie potrafią niczego i tak dalej.😂 prawda, Żywku? Oczywiście nie mieszka w tej Warszawie sam i to jest prawdopodobnie zbawienne akurat w tej sytuacji, bo przynajmniej w tej tezie może się na spokojnie cały czas utwierdzać, a tak…Mogłoby to ulec zmianie, a wtedy byłoby mi smutno.🤣🤣🤣🤣 Najgorsze jest to, że nie pozwolono mi tam zrobić niczego, co podchodzi pod jakiekolwiek sprzątanie, zapewne na wypadek właśnie, żeby tej tezy nie złamać. 😀 i powstało nawet słynne wykorzystywane po dziś dzień zdanie: Nie krzycz na mnie, bo zacznę sprzątać. 😀 😀 😀 no cóż, ale za tak udaną wizytę należy sowicie się odwdzięczyć, więc chociaż bardzo się opierali, mówili nieee, nieee, nie trzeba, to zostawiliśmy im sporo zarazków i nasze wirusisko.🤣 Pierwszy raz mi się chyba zdarzyło, żeby pojechać do kogoś w gości i przechorować cały wyjazd. Nie wiem czy w końcu ja kasłając bardziej tym blokiem trzęsłam, czy windy, no nieważne, zdania są podzielone na ten temat, ale mam nadzieję, że przy następnej okazji będę jednak bardziej użyteczna i groźba zakręcenia wody, kiedy tylko wezmę do ręki gąbkę do naczyń już mnie nie przestraszy xd..
Z pozytywnych nowinek, oprócz tego, że zdrowiejemy, zdrowiejemy, wraz z nowym rokiem wskoczyliśmy na listę oczekujących na mieszkanie w urzędzie miasta, z numerem czterdziestym na ponad sto, a z negatywnych? Pierwsze miejsce czeka tam od roku 2018 😛 także grosz do grosza i ten…Ścigamy się, czy szybciej kupimy, czy może jednak dostaniemy cokolwiek. Był plan, żeby kupić suszarkę na pranie, ale zawisł w powietrzu, ze względu na to, że wszystko to teraz zmierza do końca świata, do wiecznego domku, wszędzie tylko ten dotyk, dotyk, dotyk, dotyk i dotyk. No ja rozumiem, że oni wszyscy wiedzą, że jak się nie widzi, to owszem, zostaje dotyk, ale nie w tą stronę. 😀 trzeba będzie po weselu pomyśleć o czymś z apką jednak, taką dziś męską decyzję podjęłam, bo założyłam w końcu spodnie. 🙂 Wczoraj postanowiliśmy nabyć jeszcze dwa gadające gadżety z lumenu i zaopatrzyliśmy się w gadający termometr do ciała i zewnętrzno-wewnętrzny do temperatury pomieszczeń, oraz tej na zewnątrz. Rozmyślam też nad metkownicą brajlowską, chociaż wiem, że w czasach, gdzie wszystko można zczytać telefonem to takie trochę przestarzałe rozwiązanie, ale dla leniwych? Chyba całkiem nadal się sprawdzające, ewentualnie korzystać z jednego i z drugiego.
Ostatnio znowu mam smaczek na filmy z audiodeskrypcją i obejrzałam trochę fajnych pozycji jednym ciągiem. Z kolei do książek na razie mnie nie ciągnie w ogóle, ciekawe, kiedy się to zmieni? Nie wiem, za to Aleks w tym właśnie momencie, czego po raz pierwszy jestem świadkiem, za naszej bytności razem, słucha książki czytanej przez pana Macieja Sztura. Książki, na podstawie której zrobiony został serial – Król. O, właśnie, apropo seriali, sezon trzeci Rojsta na netfliksie w ogóle mnie nie rozczarowuje, trzymają poziom, przynajmniej według mojej opinii, czego nie można zazwyczaj powiedzieć o jakimkolwiek kolejnym sezonie jakiegoś serialu, czy kolejnej, nowej części filmu. Tak jak w wypadku kogla mogla, czy Belfra.
Od przyszłego weekendu zaczynamy chodzić na siłownię. Na razie chyba tylko raz w tygodniu, bo to przy okazji uczestniczenia w zajęciach zumby przez moją siostrę mamy ten zaszczyt, ponieważ w sali obok znajduje się siłownia, więc przy okazji skorzystamy. Przez to paskudne choróbsko, co drugi tydzień trzyma, troszkę spadłam na wadzę i teraz, byle to utrzymać i iść dokładnie w tą stronę, schodami w dół. A, wiecie? Sama sobie wymyśliłam fajną nominację, którą postaram się zamieścić w przyszłym tygodniu. Na ten moment, to chyba wszystko czym chciałabym się z wami podzielić i będę się żegnać, ale na koniec wpisu mam prośbę. Jeśli macie chęci, to wrzućcie mi w komentarzu, albo na prib, przepis na jakieś proste ciasto, na początek proste, z użyciem miksera i potem piekarnika. O, no i może, jak macie, na zupkę serową z klopsikami, albo z grzankami. Co bym miała na swoje twórcze tygodnie w kuchni. Tymczasem, do następnego napisania.
Wtorek i środa.
Poniedziałek.
Och, jak cudownie, że komuś chce się robić takie rzeczy! Takie sześciominutowe, piękne rzeczy! Takie, od których miło się robi na serduchu, od tego głosu, od samej myśli, ile pracy w to włożone. Kobieto złota, jakże bym chciała cię za ten singiel uścisnąć, bo takie ciepłe wspomnienia bajkowe dzięki niemu dziś do mnie przyfrunęły, rozgościły się między naszą pyszną kawą i nieśmiałym słońcem, a i ono potem jakoś śmielej wyszło i się wypogodziło. Kochana Olgo! Jak cudownie, że takie rzeczy pani tworzy i robi mi niespodzianki, kiedy po miesiącu przeglądam niewyświetlone powiadomienia w youtub! Kocham panią! Sercem mym całym, muzycznym!
Druga niedziela lutego.
Siemanko!
Dziesiątego lutego pobiliśmy swoistego rodzaju rekord, ponieważ przywitaliśmy pięknie śpiewającego kosa. Aleksik był bardzo zdziwiony, bo zazwyczaj usłyszeć je można było dopiero po dwudziestym, a tu proszę. Znakiem tego, coraz szybciej idzie do nas ciepło, miejmy nadzieję.
Kiedy przyjeżdża do ciebie gość z Warszawy, pamiętaj, ugotuj mu dużo strawy 😛 Z takiego założenia wyszliśmy w poniedziałkowy poranek, kiedy to nasz gość poinformował nas, że zaspał na pociąg i będzie nieco później, niż to było planowane. No dobra, ok, mam czas na to, żeby zabłysnąć w kuchni, ale nie jestem pewna, czy mi to wyszło, bo colorino nie rozpoznało mojego wewnętrznego światła, które biło ze mnie w tamten poniedziałek.😃 w każdym razie, zabrałam się za przyprawienie mięsa do spaghetti, tym razem już takiego prawilnego, nie z mięsem z kurczaka, ale z mielonym i z sosem bolognese. Problem w tym, że nie mam czutki do przyprawiania nadal. Znaczy…Ogólnie to chyba mam, bo piersi, schab, kurczaki już przyprawiam normalnie, da się zjeść ze smakiem, ale okazało się, dwukrotnie w minionym tygodniu, że pół kilograma mielonego to jakoś…No nie wyszło…Słone i pieprzne, za bardzo, ale zjadliwe…Ponoć. 😀 Spaghetti szykowało się pod czujną protezą Aleksa, a ja, w końcu, po raz pierwszy, zabrałam się za robienie zupy krem. Najprościej, jak tylko się dało, czyli po mojemu. Seler, pietruszka, ziemniaczki, marcheweczka obrane, umyte i pokrojone, gotowane na dwóch kostkach rosołowych, z niewielką ilością magi. O! No i muszę wam powiedzieć, że o to przedstawiłam udany, jak dla mnie, sposób na dobrą zupkę krem z wyżej wymienionych warzyw. Mam tylko problem, bo nie jestem pewna, gdyż blender, który mamy nie ma instrukcji i nie wiem, czy mogę mu wlewać zawartość garnka zaraz, gdy tylko uznam, że warzywa są mięciusie i można kończyć gotowanie. Skoro tego nie wiem, czekam sobie aż wszystko przestygnie do momentu, w którym włożenie palucha stanie się całkiem możliwe i wtedy wlewam całą zawartość do kielicha blendera…No i…Trwa procedura blendowania jakąś chwilkę, następnie łyżeczką do latte upewniam się, czy taka gęstość mi odpowiada i tak dalej i tak dalej, a potem mogę już tylko się delektować. Aleks niestety poległ, spróbował tylko łyżeczkę, ale tak tylko, żeby mi nie było przykro 😀 Wiadomo, o co cho…Dobre, ale…no…No…*Mlask, mlask, mlask*…Nie luuuubię takich zup. natomiast w ogólnym rozrachunku, nakarmiliśmy dwudaniowym obiadem siebie i gościa. No dobra…Przyznaję się…Jak mi powiedzieli, że to mięso takie słone i pieprzne, to nie spróbowałam tego spaghetti, ale ten krem…Kremem się najadłam…Eeee…Dbam o linie…He, he, he. Kurde, albo nie…Lepiej od razu skończyć z tymi wykrętami o linii, zwłaszcza, że wieczorem robiłam tosty…Z masła…Eeee, z masłem. Ja tam masła nie żałuję, a potem wychodzi…Wylewa się z naszego grilla, a każdy zapomina o tym, żeby podstawić pojemnik na takie wypadki. Motto tygodnia, jak się przekonacie brzmi. W tym domu mop nigdy nie śpi. Mop czuwa.
We wtorek podjęliśmy próbę zrobienia domowych hamburgerów. Pewnie byłyby lepsze, gdybym, oczywiście, znowu, nie przeprawiła mięsa, ale i tak nie było źle, bo nawet ja zjadłam. 😛 Jak uniknąć olejowej powodzi? Wydawało mi się, że zawsze to wiedziałam, ale w życiu pewnie jeszcze wiele razy okaże się, że coś mi się tylko wydaje xd.
– Przyprawiłaś mięso?
– Tak, ulepiłam już kotlety.
– A to może by je trochę poolejować.
– A nie lepiej oleju trochę do frytownicy?
– Eee, lepiej na kotlety.
– No ale…One już na tależyku leżą, gotowe do włożenia do frytownisi.
– No to polej, ale z czuciem… – No i okazuje się, że faktycznie, czucie w tym tygodniu u mnie nie funkcjonuje. Kotlety zostały zatopione w oleju, a próba bezpiecznego odlania nadmiaru oleju do zlewu, skończyła się…Między stołem, a zlewem? Tak? Dobrze pamiętam? Ach, to sprzątanie w trakcie gotowania, kochamy to!
przy okazji dowiedzieliśmy się, że w naszej frytownicy mielone fajnie się…Yyyy…Co się robi we frytownicy, bo mam teraz niewiadomą…Smaży, czy piecze? 😀 No i może…Lepsze by były, gdyby były do tego bułki do hamburgerów, a nie kajzerki, ale tak poza tym, mięsko mielone z tym serkiem i miksem sałat, nawet w kajzerce było całkiem dobre, z majonezikiem…Hmmm…No i koniecznie, troszku większe kotlety.
W środę zabraliśmy się do robienia schabu po francusku, tak podobno to nazywa się w oryginale, a ja nazywam to schabem pod pierzynką. Nasmarować naczynie żaroodporne olejem. Skroić dwie duże cebule, następnie trzy czwarte skrojonej cebuli wyłożyć w naczyniu tak, by ułożyć na niej potem kotlety. Cebulę pokrojoną w piórka, albo w krążki, jak kto lubi. Na cebulę poukładać kotlety schabowe, najlepiej cienko rozbite. Kotlety wysmarować sosem majonezowo-musztardowym i obłożyć je resztą cebuli, która została i posypać potartym serem. Wstawić do piekarnika, piec bez przykrycia około godzinę czasu. Przepychoooota! Dwa takie kotlety i człowiek najedzony, nawet bez ziemniaczystych ziemniaków i surówki.
W czwartek miały być nuggetsy, ale tak to jest, jak każdy słowo paski rozumie inaczej. Paski z kurczak, znaczy…No myślałam, że takie płaty, żeby przekroić i będzie w sam raz, a nie paseczki grubości i długości mojego najmniejszego palca u ręki 😀 więc dupa blada. Czterysta gramów…Niczego. No fakt, na siłę dało się z tego polepić kotleciki, przyprawić i upiec, ale kiedy coś nawet nie próbuje dorównać już w samym przygotowaniu do smaku, to na jedzenie tego czegoś odchodzi ochota. W związku z tym, trzeba zadowolić się czymkolwiek, na przykład frytkami, tak jak w moim przypadku. 😛
Niestety, nie zdążyłam zrobić wymarzonego krupniku, nie zdążyliśmy też niczego upiec, nawet przy okazji tłustego czwartku, bo nasz gość odjeżdżał w piątek. Babka ziemniaczana też czeka na lepszy czas, ale co by o tej wizycie nie powiedzieć, to…To są takie wizyty, które przekraczają pojęcie ludzkiego umysłu…Ponieważ obawiam się, że jeszcze się taki nie narodził, który znalazłby wyjaśnienie tego, jak można, moi drodzy, jak można, wypijać podwujne espresso, bez mleka, z tej okropnej thibuchy, nawet po godzinie 23, tak, bo tak i się, kolokwialnie mówiąc, nie, po, rzy, gać. Tym samym robiąc przysługę gospodarzom tego domostwa i wypijając to okropieństwo, mieląc i wyparzając do cna tylko po to, żeby wsypać kupioną, poleconą przez cofee doctorka kawuchę – don caruso ricco. Nooo oczywiście, żeby również samemu spróbować, w końcu jakaś nagroda się należy po espressowym maratonie z thibuchą. 😀 Co można powiedzieć o kawie Don caruso ricco? Daje kopa i świetnie smakuje. Coś w stronę czekoladowej, mlecznej, 85% arabiki, 15% robusty. Wracając do naszego gościa…Zastanawiał się, co ja będę o nim w niedzielniku pisać. Co tu można napisać…Niewidomi mają blindysmy, a on klepie się po brzuchu. Oooo, pochwalić go trzeba, ponieważ poszedł do netto chcąc nauczyć się trasy i przekazać umiejętności pozostałym mieszkańcom tego domu. Po dziesięciu minutach powrócił z cenną informacją, że trasy nauczyć się nie da, bo ludzie za dużo pomagają. 😀 Co by tu jeszcze…Aaaa, powiadają, że jeśli przyjedziesz do kogoś do domu i tam coś zostawisz, to jeszcze wrócisz w to miejsce. Tylko co wtedy, kiedy w całym domu, w żadnej z szaf, szafek, szafeczek, zakamarków różnistych tego nie ma, a już na pewno w plecaku właściciela? Czy istnieje możliwość, żeby zgubić coś na tak małej powierzchni i to bezpowrotnie? Coś, czego szukali, w całym domu, niewidomi i widzący bądźmy razem, a tego nadal, nie ma! Jeżeli nie znajdzie się zawinięte w materac, który trzeba ponownie rozwijać już jutro, na wizytację teściów, to…Naprawdę uwierzę, że istnieje coś takiego jak czarna dziura. 😛 Zaraz zaraz zaraz…Przypomnijmy sobie, jak to było. Drogi gościu, poddamy cię hipnozie.
3. Wypijasz podwujne espresso z thibuchy, duszkiem, do dna.
2. Wyjmujesz kosmetyczkę z odjazdową szczoteczką do zębów, z funkcją zaparzenia dwunastu napojów mlecznych…Eee…Wybacz, jeszcze czasem mi się ten nawyk z oglądania ekspresów włącza.
1. Aleks wychodzi do bankomatu, ja idę się kąpać, a ty? Co wtedy robisz? Co robisz ze szczoteczką, którą zapewne włożyłeś do kosmetyczki? To twój czas, jesteś w głębokiej thibohipnozie, przypomnij sobie xd.
Weekend minął spokojnie, chociaż wczoraj było bardzo deszczowo i tylko potrzeby wynikające z założenia rodziny zmusiły nas do tego, żeby z laską, przez morze wody tuptać po mieście. 😀 a najbardziej w domu lubię te chwile, kiedy wiem, że coś jest do zrobienia, ale w zasadzie nie tak dużo, jak mi się wydaje, bo w poprzednich dniach wszystko zostało zrobione, a więc, na spokojnie, można oddać się lekturze pisania niedzieli…:P Teraz to już chyba kończyć i oddać się przyjemnemu rozleniwieniu.