Dzień dobry🤪
Ostatnio pomyślałam sobie, że…A właściwie nie…Zastanawiałam się po prostu, w trakcie doprowadzania szklanej tafli do nieskazitelności, na cholerę komu lustro? A potem doszłam do wniosku, że już wiem. Otóż, zapewne w moim przypadku, gdybym tylko mogła się w nim zobaczyć, wpadłabym w samozachwyt.😂 a na pewno po tym tygodniu.
#Poniedziałek. Wspólna wyprawa do pobliskiej cukierni po zamówione kilka dni wcześniej pączki z czekoladą.
– Dzień dobry. My po zamówione pączki z czekoladą.
– A dzień dobry. Nooo, niestety, jednak nie przyszły, tak sobie o państwu myślałam, że na darmo przyjdziecie.
– Eee, nie na darmo, zawsze to forma spaceru, rekreacji, rehabilitacji, (Śmiech).
– Taaak, no to dobrze…Ale…O, żebyście tak państwo z pustym nie wracali, to mogę zaproponować serowe pączusie. Takie malutkie, puste w środku, pyyychhha.
– Tak, no to weźmiemy cztery i ten pyszny chlebuś.
Naprawdę, coraz większe mnie wątpliwości nachodzą, czy sobie tej cukierni nie odpuścić, 😀 😀 😀 co nie przyjdziemy, to tam prawie nigdy nic nie ma xd. Jak to mawiają? Człowiek planuje, diabeł rujnuje? No chyba tak…Tak tak tak…Na pewno jakaś rogata bestia pokrzyżowała plan na poniedziałkowy obiad. O, bigosik sobie zjemy. O, cały pojemnik w zamrażalniku czeka. O, nic tylko wyjąć, rozmrozić, na talerz włożyć i z chlebkiem wszamać. A taki ten poniedziałek był piękny…Taki mocno słoneczny…Delikatnie wietrzny, chłodny, ale dość przyjemnie chłodny…Taki, że energia w człowieka jesienna wstępowała i chandra ulatywała….No taki…Mmmmmua, mmmmmmua, mmmmmua. A co się po rozmrożeniu tego…Czegoś okazało? No chociażby to, że nie jest to ani bigos, ani gołąbki, ani lody nawet, o dziwo. Nie wiadomo co to, może jakieś bitki w sosie, albo cholera insza jeszcze wie, ale, w każdym razie…Niezdatne do zjedzenia, bo po rozmrożeniu stała się z tego galaretowata breja i…Ja na pewno nie odważyłabym się tego tknąć łyżką, a co dopiero językiem 😛 i w tej sprawie byliśmy również bardzo zgodni z szanownym przyszłym małżonkiem. –
A więc co na ten obiad? Znoooowuuu fryyytkiii?
– No a co zrobisz na szybko?
– No niby…Nic tak nie mamy, ale…Frytkiiii? Nieeeeee!😱 No dobra, zjemy.
– Należy tu za pewnik powziąć fakt, że tak na szybko szybko to by było co zrobić. Zupki z proszku 😀 a także za kolejny pewnik trzeba wziąć fakt, że pamięć dobra, ale krótka do tego, żeby kupić jakieś ziemniaki i zacząć rozprawiać się z ich obieraniem i tak dalej, a za kolejny pewnik trzeba wziąć to, że mimo że ochota jest, to poprzedzające ją w głównej mierze pyrkowe lenistwo też jest. ;D ale…Ale…Zawsze należy mieć nadzieję, że minie. No bo ile można jeść ryże, makarony i frytki…To głównie tylko moje zdanie, bo szanowny mówi inaczej, ale…O, czasem się chce zupy i to głównie nad zupami trzeba będzie teraz pracować, bo drugie dania wychodzą naprawdę dobre. A przy tak pięknej poniedziałkowej pogodzie, zachciało nam się wyskoczyć na kawkę do rodziców i przy okazji zakupić potrzebne produkty na bardziej udaną kolację w stosunku do obiadu. Tym razem tosty z chleba tostowego. Nie wiadomo dlaczego dwa z czterech postanowiły się tak brutalnie rozwalić ppodczas pieczenia, ale oczywiście były zjadliwe….A o to kolejny wniosek a propos robienia tostów…Nie znoszę potem doczyszczać tostera z przyschniętego sera. Staram się to robić najszybciej jak to możlie po takim w miarę ostygnięciu, nie mniej…Nie, na, wi, dzę! Więcej przy tym roboty niż przyjemności i byłabym wdzięczna, gdyby ktoś mi o tym przypomniał przy następnej chętce na smacznistego, gorącego tościka. 😛
#Wtorek. Śniadanie – m jak miłość. Kawa – m jak miłość. Szykowanie obiadu – m jak miłość. O tak, dokładnie odcinek 363. Fajnie tak powspominać przy domowych obowiązkach stare czasy, stare odcinki. Pomysł na: Kurczaka w sosie ziołowo-śmietankowym. Winiaaaaaryyy, dobre pomysły dobry smak!🎤🎶🎶🎶 Jakże się nie zgodzić z tą reklamą? Wyszło mi przepyszne. Tym razem nie przeprawiłam…W ogóle w tym tygodniu jakoś mi to w końcu zaczęło wychodzić. Czego nie można powiedzieć o tym, że bez jakiejś rejwy przy kucharzeniu w moim wydaniu się nie obejdzie. Wrzucam pokrojonego i przyprawionego kurczaczka na patelnię. Znajdował się on w takiej plastikowej miseczce, z której jakoś ciężko mi go było przerzucić na jeden raz na patelnię. No więc sposobem, sposobem, drewnianą łyżką dziada. Raz, jebut, dwa, jebut, trzy…Ups! Wszystko zlądowało wokół patelni z rozgrzanym już olejem. Ajjjjj, no to spróbujmy zabawić się w widzącego, przechylmy delikatnie miseczkę i z tej kuchenki, łyżką do miseczki, a potem już wycelujemy dobrze na patelnie. Jebut…Porcja z łyżki zamiast do miseczki zlądowała na podłodze.😂 na szczęście niewiele się zmarnowało, a reszta usmażyła się, roznosząc wspaniały zapach po domu. Następnie, z kolejnej miseczki, wrzucamy już bez kłopotu pyszne pieczareczki, których Aleksik nie lubi, ale tak jak wspominałam, na kompromisy trzeba chodzić, a następnie, kiedy to się tam wszystko jeszcze momencik razem podsmażyło, podlewamy to wcześniej zrobionym pomysłem na. Co prawda nie miałam śmietanki dwunastki, a mleczko zagęszczone, więc tak pół kartoniczka wlałam do miseczki i rozmieszałam to z całą zawartością torebuszki. O, właśnie, rozmieszałam, powiadają, rozbełtałam, powiadają, więc ja sobie znalazłam w swoim domu ulubioną łyżkę rozbełtuszkę haha :D. No i tak gotową potrawę włożyliśmy na talerze i wspaniale komponowała się z ryżem, o, przy okazji trzeba się pochwalić, do ugotowania go skorzystaliśmy z dobrych rad z komentarzy do którejś potrzebnej niedzieli. Skorzystane, zapamiętane, dziękujemy.😋😋😋 A co zrobić po tak pysznym obiedzie? Najpierw posprzątać, a potem…Zaplanować wspólny wieczór. Można zacząć od gorącej, romantycznej kąpieli pod prysznicem, koniecznie solo, bo wtedy okazuje się, następnego dnia się to oczywiście okazuje, że nie ma gumki do włosów.🤣
#Środa. Dynamiczne poszukiwania gumki do włosów czas zacząć. Jak się nie znajdzie, nie ma mowy o wyjściu z domu, a przecież jedną tylko mam, bo i po co mi więcej, skoro nie tylko do mężczyzny podchodzę z uczuciem i sentymentem, ale i do przedmiotów :D. Za komodą? Nie ma. Pod ławą i fotelami? Nie ma. Za łóżkiem, pod łóżkiem? Nie ma. W łazience i wszelkich jej zakamarkach? Nie ma. No więc powiedzcie mi, jak to jest, żeby nie wypić ani kropli alkoholu i tak kompletnie nie pamiętać co się zrobiło z gumką do włosów? Do tej pory nie wiem co z nią wtedy zrobiłam, ale za to Aleksik w środę zrobił fenomenalne skrzydełka z kurczaka, które, jadłam sama, bo tego też nie lubi. Do prawdy, lepiej go ubierać jak karmić, drodzy państwo. 😀 i nie wiadomo dlaczego decyduje się na te brutalne kroki, takie jak przygotowanie obiadu dla ukochanej, którego on sam nie tknie nawet koniuszkiem języka. Rozważając to tak czysto filozoficzno-psychoanalitycznie…Dochodzę do tego, że powodów jest kilka. Otóż, albo jego miłość do mej osoby jest tak wielka, że sam rezygnuje z jedzenia, żeby zjeść byle co, ale sprawić mi tę przyjemność zjedzenia nie byle czego tylko czegoś, co lubię, albo chce się szybko pozbyć mięsa z lodówki, bo wypadałoby ją rozmrozić.😂 albo, może jedno i drugie naraz.
#Czwartek.
– Idziemy na ogórkową do rodziców. Przy okazji trzeba pozałatwiać kilka spraw. No kurde, ale gdzie jest ta gumka nooo! No to już przestaje być śmieszne, naprawdę! Święty Antoni, pomóż nam znaleźć te gumkę do włosów.
No i nagle, cudem jakimś, Aleksik pochyla się w okolicy łóżka! Jest! Mam ją! Ale…Ale…Ale jak to? No kurde, przecież odkurzaliśmy tu wszędzie kilka razy w tygodniu, pod łóżkiem, za łóżkiem, wszystko było odsuwane…No tak? Po prostu, jak dla mnie modlitwa do Świętego Antoniego ma odpowiednią moc i już nie jeden raz się o tym przekonałam, a w tym wypadku, żałuję, że tak późno z niej skorzystałam. Gumka się znalazła, można więc w łazience do konać odpowiednich przygotowań na wyjście z domu.
– Hmm, których by tu perfum użyć?
Zdążyłam siebie tylko zapytać o to w myślach, a w międzyczasie, przypadkiem, trąciłam paluszkiem taką felerną mgiełkę w szklanej butelce. Trzask! Po butelce. Delikatny syk świadczący o tym, że cała zawartość się rozlała na te cholernie trudne do czyszczenia płytki w łazience. No i to tak słodko, przed samym wyjściem, cholera…No nie, zapewne na jednego świętego przypada jeden rogaty, który w tym wypadku bardzo się zezłościł, że gumka się znalazła i postanowił się zemścić. No cóż, trochę mu się nie udało, bo i tak tej mgiełki nie lubiłam, a po drugie, butelka stłukła się tylko na dwie części. No więc od razu trzeba było to wymyć i wyodkurzać, a zapach, no może nie najgorszy tej mgiełki pozostał, a ogórkowa smakowała jeszcze wyborniej.
#Piątek. Oj, duże zakupy, bo i dużo pracy. Szykowaliśmy tego dnia imprezkę na sześć osób, a przy okazji produktyu na sałatkę, którą chciałam zrobić wczoraj i na blok czekoladowy, który też miałam zamiar zrobić po raz pierwszy. Dla gości sałatka dość zdrowa, z rukolą, fetą i pomidorkami, a wszystko to polane sosem sałatkowym greckim. No, tylk trochę się przeliczyłam w proporcji trzech łyżek stołowych wody. Nigdy nie wiem, albo raczej, nie umiem jak odmierzyć sobie wodę na łyżki, żeby potem przenosząc to do naczynia nie wylać zawartości, tak samo jest z olejem. No nic, ale i tak wyszło smaczne, bo z wodą przesadziłam, ale z olejem nie i smakowało wybornie. Następnym razem dodam tam jeszcze zielonego ogórka i uprażę słonecznik, to dopiero będzie petarda! Do tego, na talerzyk trochę swojskiej kiełbaski, boczku, kaszaneczki, prosto od teściów, ale z naszego zamrażalnika 😀 i impreza się udała. No i obiad przedimprezowy też bardzo szybki. Krokiety z mozzarellą i pieczarkami, bo innych nie było. Domyślacie się, kto musiał zjeść tego więcej, prawda?
#Sobota. – Gdzie jest pierś z kurczaka, którą kupiłam wczoraj na sałatkę? Przecież na pewno wkładałam ją do zamrażalnika, no halooo! Jeeeeessssu ja to kiedyś głowę zgubię. Cała lodówka przeszukana, a piersi się nie znalazły. Nawet modlitwa do Antoniego na razie nie pomogła, ale czasem to trzeba poczekać. Kawę do ekspresu trzeba dosypać. O, a jak to z kuchcikowaniem kuchcikowej bywa? Kawa się dosypała, a niewielka ilość ziaren za ekspres, za mikrofalę, pod czajnik, no i na tą szafkę. Ile się dało, wyzbierałam, a potem mówię, do mojego tytanowego chłopa.
– Słuchaj no, Michale, weź ze mnie odłącz te ustrojstwa, podnieś, a najlepiej przestaw na czas jakiś, bo ten blat cały muszę ogarnąć. Nie wiem ile tej kawy jeszcze zostało.
A że wcześniej uzbierana kawuszka zlądowała na górze ekspresu, na ściereczce z zamiarem wrzucenia tych kilkunastu, dziesięciu ziaren do ekspresu, nnnno to…Ta przepyszszszna kawuszszszszka wylądowała sobie, gdzie chciała podczas, gdy Aleksik brał Pawełka w ramiona. Och, kto by pomyślał, że taki dźwięk, jak spadające na podłogę ziarna kawy, może rozbawić do łez. Taka pierdoła, a śmiech, to zdrowie i rzecz potrzebna. Mimo odkurzania zawziętego jak chihuahua, do końca dnia ta kawa skądś spadała bawiąc do łez. Niemniej bawiła wciągana do odkurzacza. 😀 No więc skoro z sałatki nici, najpierw trzeba zrobić obiad. Pierwszy raz sama rozbiłam kłotlety. W dotyku się takie cienkie wydały, ale jak je usmażyliśmy, to już jakieś takie grubawe się zrobiły haha i co najważniejsze? Mogłyby być ciutkę więcej przyprawione! Ha! Idziemy w dobrą stronę. Skoro po obiedzie posprzątane, to znak, że można z powrotem nabałaganić, a w dodatku, nie samemu😁.
– Szeleczko, chcesz pomóc mi nabałaganić w kuchni?
– Że co? Ale jak? Nie rozumiem…
– Zwyczajnie. Czytaj mi przepis do słuchaweczki, skoro i tak już gadamy, a ja będę czynić według tego bałagan w kuchni.
– Aha, no dobra! (Śmiech).
– ½ szklanki mleka. Masz?
– Taaa. Nalałam. Oooo kurrrrrrrwaaaa!
– Cooo, co się stało?
– Właśnie trąciłam otwarty karton z mlekiem i czeekaaaaj bo powódź!
– Dużo się wylało?
– Na szczęście nie aż tak. Dobra, ogarnęłam. Co dalej?
¾ szklanki cukru. 3 łyżki kakao.
– No niestety nie mam tyle, dam ile mam.
– Noo, to nie wiem czy wyjdzie jak powinno.
– Ja też nie wiem, pierwszy raz robię. Co dalej?
– Kostka masła. Masz to wszystko w garnku?
– Taaa.
– No to odpalaj kuchnię i mieszaj aż się rozpuści.
No i oczywiście po jakimś czasie składniki się pięknie rozpuściły i połączyły, a więc zdjęłam garnek z kuchenki i stopniowo dodałam dwie szklanki mleka w proszku, intensywnie mieszając, mieszając, mieszając, aż zgęstniało jak…Jak…o, jak, Tomecki to wczoraj dobrze powiedział, jak nutella. Wiadomo, że w mleku w proszku było wszystko wkoło na szafce, na której je otwierałam, a co najważniejsze, nie zrobiłam jakiejś dużej tej dziurki w opakowaniu, ale trochę się rozsypało…Na koniec pokruszyłam herbatniczki i voilà", pierwsze, prościutkie ciasto z okresu prl mamy zrobione. Najgorsze było przelać to do foremki i równo rozprowadzić, ale w miarę mi się to udało. Tężało to sobie pięknie przez noc w lodóweczce, aż dzisiaj stało się przysmakiem dla nas i rodzinki przy poobiedniej kawusi.
No i tym sposobikiem dobrnęliśmy do końca tego tygodnia. O czym zapomniałam? Wiem, że colorino mieszka już z nami od piątku, więc jutrzejsze sortowanie prania powinno pójść jak z płatka, a na zakupy z mamą umówiłam się już o 9.30 rano. Sama nie wiem jak to osiągnąć i co ja najlepszego zrobiłam, ale…No…Byle nie wiało aż tak jak dzisiaj, a wtedy to wszystko powinno być dobrze :D. Plany wyjazdowe na najbliższy czas się szykują, a czy wypalą…Zobaczymy. Do następnego.