Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela piętnasta.

Dobry wieczór wszystkim, moim dalekim i moim bliskim! 😛
Jak to jest, dlaczego tak jest, że ślepemu to zawsze wiatr w oczy? Wtedy, kiedy wieje oczywiście, a dziś wieje z mniejszym zapałem niż wczoraj, ale…Nie zmienia to faktu, że wieje mocno i chyba wolę gubić się w śniegowych zaspach, niż iść dobrze znaną drogą i nie słyszeć nikogo, niczego przez ten cholerny wiatr. 😀
Wiecie co jest najgorsze w pisaniu, oprócz samego pisania, bo to długo schodzi, jak się ma dużo do przelania na papier? Na jaki papier, przecież to wszystko w internety idzie. No to dobrze, na e-papier. Więc najgorsze jest to, żeby jakoś zacząć. Czasem idzie to jak z płatka, jest pomysł na humorystyczny początek. Czasem jak go nie ma, to napisze się jedno, albo kilka słów i reszta układa się sama. Cały wstęp, od niego rozwinięcie i zakończenie. Dzisiaj po raz pierwszy mam wrażenie, że ten początek to lanie wody. Zero pomysłu na wstęp, rozwinięcie i zakończenie hahaha, miejmy nadzieję, że się rozkręci.
O piątku, który nastał sobie po czwartkowym wpisie dodanym zaraz po podróży raczej nie ma co pisać. Nuda, zakupy i obiad u rodziców, próba ogarnięcia mieszkania po przyjeździe spełzła na niczym. No nie tak zupełnie, na leniwieniu z serialami i pogaduchach z frendsami :Da, chyba nie…Coś was chyba okłamałam. Jednak musiał nadejść czas kolacji i zrobiliśmy sobie po raz pierwszy sami, bez kontroli nikogo tosty. Wyszły pyszne…No tylko…Może następnym razem jednak kupować ten dedykowany chleb od appla….Znaczy tostowy, bo na tym zwykłym to jakoś trudniej to idzie.
#Sobota. Nic tak nie umila mycia, czyszczenia, polerowania, wycierania, jak serial włączony na edifierkach w dobrym towarzystwie oczywiście. Do prawdy, kiedy w leśniczówce tyle się dzieje, to te zabrudzenia z kuchennych płytek na ścianach jakoś łatwiej schodzą, wiecie? Nie wiadomo kiedy w szafkach kuchennych, uprzednio wyczyszczonych z wszelakich tłuścizn, czy ewentualnych rozsypanych przypraw, wszystko układa się pod linijkę. To samo dzieje się w wypadku szafek z ubraniami, kurzy na komodzie i ławie, tym razem już przy na dobre i na złe i na sygnale. Magia jakaś…Naprawdę wystarczy sobie to włączyć, żeby nerwy przestały się szargać w stylu: Jeeeeezu ile tu kabli, no i jak tu niby ostrożnie zetrzeć kurz? Dooobrze, że są te seriale!😂 Kiedy wszystko z grubsza już ogarnięte, wypadałoby zabrać się za robienie obiadu. W sobotę zabraliśmy się po raz pierwszy za robienie schabowych. Były już rozbite, więc wystarczyło tylko wrzucić je do jajka i potem do panierki, a ponieważ ostatnio, kiedy ktoreś z nas stanie na wadze, ona wyświetla komunikat: Proszę wchodzić pojedynczo, no to…Cóż zrobić…Nie ma rady. Zawsze powiadali, słuchaj ojca, matki, a teraz trzeba słuchać wagi.🤣 a mówiąc poważniej, stwierdziliśmy, że każde z nas jednym kotlecikiem naje się w zupełności. W tym domu istnieje również brak przekonania do jedzenia ziemniaków…Albo może istnieje całkowity brak motywacji do rozprawiania się z nimi, więc do takich potraw jak schabowe, jemy frytki z frytownicy beztłuszczowej, a żeby było jeszcze zdrowiej, no to…Słoik domowych buraczków, na dwoje, o! A żeby było sprawiedliwie, każdy usmażył po jednym kotlecie. Okazało się, że wyszły lepsze niż w domu. Przyprawione idealnie, niezbyt mocno, nie za słabo, panierka nie odpadła, aż żal było jeść…Czy też, żal było, że jednak tylko po jednym kotlecie do zjedzenia było…Ale, nie ma się co cieszyć. Ja wyczucia do przypraw nie mam, po prostu nie mam i już. 😀 przyprawić w sam raz uda mi się raz na ileś potraw. Dlatego, kochani twórcy urządzeń dla niewidomych, weźcie ten problem pod uwagę w najbliższym czasie. Mówiąca przyprawialnica przydałaby mi się jak najbardziej.🤣
#Niedziela. To jeden z dni, który lubimy najbardziej. Wcale nie dlatego, że niedziela uważana jest za dzień, w którym się człowiek opierdziela, nie nie. Po prostu, przynajmniej w naszej okolicy, w okolicy każdej ulicy, jest bardzo mało ruchu, co jednocześnie daje przyjemną ciszę, kiedy podąża się spacerem na niedzielne, rodzinne obiadki. Na śniadanie, chleb w jajku, czy jak kto woli, tosty francuskie. Jajo rozbite, przyprawione, chlebki obtoczone, smażyć nadszedł czas. Byle nie za długo, ani nie za krótko. O ile problemu z przewracaniem schaboszczaka nie miałam, tak z chlebem coś mi nie szło. Wtedy do akcji wkroczył on…Wysoki, barczysty, przystojny i z delikatnym zarostem….A nie, sorry…To efekt czytania książek i tworzenia rollplaya w popmundo. Wróć, jeszcze raz. Wtedy do akcji wkroczył on. Kochany, niezastąpiony, zawsze pięknie pachnący, o głosie niskim tak, że na jego dźwięk…Topią się szczypce na patelni. Tak jest, to się stało, to nie film. Aleksikowi stopiły się nasze plastikowe szczypce podczas przewracania chlebka.🤣 metalowych nigdzie nie możemy znaleźć, ale mamy już dwie pary drewnianych. Powiem wam, że w życiu nie jadłam smaczniejszych tostów francuskich, z delikatnym aromatem i kawałkami plastiku. Było smacznie! Mniam! Polecam! Magda Gessller!
#Poniedziałek. Mówią, jaki poniedziałek, taki cały tydzień. No i w zasadzie można by powiedzieć, że tak było. W poniedziałek nic nie nastrajało do tego, żeby się z łóżka szybko zerbać. Zupełnie tak, jakby nasza okolica zmówiła się i nie wiadomo dlaczego nie chciała nas budzić. Na parkingu, który już widać z naszego balkonu cisza. Samochody nie brum brum, śmieciarki nie piiiip, piiiip, piiiip, ludzi ani widu, ani słychu. Co to, znowu pandemia? No nie wiadomo co myśleć. Najlepiej wstać, na przekór światu i robić swoje. Czyli odważnie, z optymistycznym podejściem do sprawy przede wszystkim, zabrać się do robienia pierwszej, autorskiej jajecznicy. W domu już tylko trzy jajka. Jak wobec tego dwie osoby mają się najeść jajecznicą z trzech jaj? Uwaga, bo odpowiedź was zaskoczy…Zupełnie, w ogóle się jej nie spodziewacie. Jakoś muszą.🤣🤣🤣 przecież trzeba spuszczać z tonu z jedzeniem…Do tego może, ale to tak zupełnie ewentualnie jakaś owsianka lubelli, ewentualnie kromeczka z odrobiną masełeczka 😀 Jaja rozbite, cebulka pokrojona, szyneczka też. Masło na patelni, tak sobie trochę, ani mało, ani dużo, grzeje się, rozpuszcza się. Tak jest, wjeżdża szyneczka z cebulką, mieszam, przez chwilę podsmażam, a gdy uznaję, że to już, biorę miseczkę z rozbitymi i przyprawionymi jajami i…Nagle…Dotykam palcem rozgrzanego palnika. Odskakuję tak gwałtownie, że jakaś część zawartości z miseczki rozlewa się na podłogę i nie wiadomo ile tak naprawdę zostało do podziałki z trzech rozbitych jaj. No i znowu ten stan zawieszenia…Co robić…Smażyć, żeby się nie spaliło, czy wycierać podłogę? Trochę tego, trochę tamtego…A w międzyczasie trzeba jeszcze ratować palec, bo miałam wrażenie, że zostało z niego niewiele więcej co z tych przeklętych szczypiec poprzedniego dnia. W konsekwencji jajecznica smażyła się na dużym ogniu, przemieszana co kilka chwil, podłoga się wycierała, palec się ratował…No i z jajecznicy zrobiło się…Coś na kształt grudek w postaci jaja sadzonego suchego jak wióry w tartaku, z cebulką i kiełbaską…Trochę zabardzo pieprzne, jak zwykle, żadna nowość, ale Aleksikowi smakowało. Najadł się, najważniejsze. Ten dzień, jak dobrze się zaczął, tak oprócz tej jajecznicy był naprawdę całkiem dobry, no może poza tym, że u mnie pamięć dobra, ale czasem krótka i nic to, po raz kolejny, żadna nowość, że zapomniałam wyjąć z zamrażalnika paszteciki roboty domowej kochanej teściowej, żeby je zjeść z barszczykiem na obiad. Ot co, wigilijne danie, a czasem w październiku się chce, nie? Na szczęście zbliżały się zakupy z mamą, więc mogłam coś na to zaradzić. Po raz pierwszy miałam iść do rodziców sama. Zawsze chodzimy razem. Aleks sam poszedł już raz, kiedy byli u nas SkyDark z Szeleczką, natomiast ja jeszcze nie miałam okazji. W zasadzie to pewnie miałam, ale ten przystojny, zawsze pięknie pachnący gentelman niebardzo chce mnie samą gdziekolwiek puszczać, a ja wcale nie traktuję tego jako czegoś w rodzaju klosza nakładanego już przed ślubem, czy zamykania w jakiejś klatce. Wprost przeciwnie, tego zawsze brakowało mi w związkach, żeby ktoś się martwił o to gdzie pójdę, jak pójdę, o to co zrobię. Nie zawsze, albo chociaż nie do przesady. – A co jeśli się zgubisz? – Gdzie, na tej trasie, którą przemierzamy razem już od ponad czterech miesięcy? – No, a co jak stanie ci się coś na pasach? – Z tobą mi się nic nie dzieje, samej też nie. – Może chociaż odprowadzę cię do naszego osiedlowego sklepu? – Nie, dziś idę sama, koniec, kropka. – Zgoda, ale jak dotrzesz na miejsce, zadzwoń, a jak będziesz wracała, wyjdę po ciebie i spotkamy się przy sklepiku. – Okeeej, na kompromisy też trzeba chodzić. Po rozmowie. Nawet jeśli trochę mnie to chwilami złości, to jednak bardzo to doceniam, uważam to za urocze, kochane…Dla mnie tak powinno być. Te drobne gesty właśnie doceniam w Michasiu najbardziej. Kiedy dzieliła nas jeszcze odległość, często dzwoniliśmy do siebie tylko na chwilę, żeby powiedzieć kocham. Bez tych drobnych gestów zapewne nie byłoby nas dzisiaj w miejscu, w którym jesteśmy. Bez tylu pasjonujących rozmów nocami, nawet bez nieporozumień większych i mniejszych, ale one też przynoszą efekty i to jest najważniejsze. Do rodziców dotarłam faktycznie nie bez problemów, to znaczy…Nie bez jednego. Zagubiłam się na ulicy dojazdowej, która jest szeroka, a w dodatku wjeżdżały tam jak na złość auta i zupełnie mnie zdezorientowały. Na szczęście była tam jakaś kobieta, najprawdopodobniej bezdomna szukająca czegoś w śmietnikach, ale pomogła mi dostać się na te podwujne pasy. Ona sobie poszła, ale za to dwoje ludzi się do mnie niemal przykleiło jak magnes. – A czego ty tutaj szukasz? – Ja? Ja chcę przejść przez pasy. – No to chodź, chodź, przeprowadzę cię. – Nie, naprawdę nie trzeba, poradzę sobie, znam tu wszystko, chodzę tu prawie codziennie. – Ale dokąd pani chce iść? Na jaką ulicę? Zaprowadzę panią. – Kobieto, nie pytaj, bierz za rękę i przeprowadź przez pasy. – DziękujE! Dziękuję! Naprawdę, nie trzeba! Dzida, szpula, czy jak to się tam…Trzeci bieg, turbodymoment, tup, tup tup tup tup tup tup. Zgubiłam ich…Ufff! No i dalej poszło jak z płatka. Jestem, doszłam. Aleksik poinformowany, trzeba wypić kawuchę z poczciwym ojczulkiem, iść na zakupy i wracać do hałupy. 😀 Przecież zostawiłam tam pana domu z całkiem niezłą stertą roboty. Zmywanie, pranie, odkurzanie…Koń by się uśmiał, ale chłop może paść i co wtedy?😏😏 Z pełnym plecakiem wracałam do domu. Tak jak obiecałam, spotkaliśmy się przy sklepiku, tym osiedlowym, a przy okazji poinstruowałam, żeby Aleks wziął plecak, jeszcze jeden plecak, soki się kończą, woda się kończy, mleka nie ma…Koń by nie udźwignął, ale na szczęśćie Aleksik tak😈😈 – Dzień dobry. – Dzień dobry. – Czy może pani poinstruować jak dojść do lady? Nie chcielibyśmy tu laskami niczego pozrzucać. Cisza, więc trzeba sobie radzić. Znaczy, można, byle z wolna i z ostrożna. – O! Uwaga, słup! – A więc jednak, można się odezwać. Rzeczywiście, jest tam słup, tylko po co? Może podtrzymuje stropy? A może ma blokować ewentualnego złodzieja przed próbą szybkiej ucieczki? – Co podać? – Trzy soki tymbark wiśnia, dwa mleczka półtora procent w kartonie. Wszystko stawia przede mną, uprzednio nabijając na kasę. – Wszystko? Tak, dziękuję. Płatność kartą. Klik klik klik klik. – Czy może mi pani nakierować rękę? Nie wiem gdzie ten terminal się znajduje. Znowu cisza. No więc machać ręką można, byle z wolna i z ostrożna. – Piiiiiiip! Poszło. O, cudownie! – Zapakować panu? Zapakuję. A więc jednak, można zrobić coś więcej i wyjść poza strefę komfortu? Nie wiem z czego wynikał ten jej brak reakcji momentami. Nie kojarzę kobitki odkąd tam chodzimy, była raczej starszawa, może głuchawa…Może pierwszy raz trafiło jej się w życiu piękne monstrum niewidomej kobiety i przystojnego niewidomego mężczyzny i nie mogąc się napatrzeć ignorowała prośby? A może powzięła sobie za cel reagowania tylko na tego mężczyznę. Nie wiem, nie dowiem się tego, ale zapakowała, podziękowaliśmy i wyszliśmy. Następnie udaliśmy się do cukierni. To kilka kroków dalej, a czekają niemal z rozciągniętym czerwonym dywanem. – Państwo zapewne tutaj. – Tak, do cukierni. – Jasne, podprowadzę do lady. Zwinnie, szybko, o to chodzi. – Co podać. – Czy macie państwo chleb oliwski? Oj nie, nie dostajemy nawet takiego, ale mamy nasz firmowy z cukierni niucka. – Mały, krojony? – Tak. – To poprosimy. – Oczywiście, coś jeszcze? – Są może dzisiaj gniazdka? – Oj nie, nie ma. – Jaka szkoda. W takim razie to wszystko. Płatność kartą. – Jasne, terminal jest tutaj, nakieruję pani rękę. Piiiiip, o, proszę. – Dziękuję. – Zapakować pana? No, no dobrze, jeśli to nie problem…- W żadnym razie. A potem już tylko romantyczny powrót do domu. Ona i on, wędrujący wąską ścieżką pośród haszczy. I nie ma tam nic, oprócz stada aut po jednej stronie trawnika. I nie ma tam nic, oprócz rozrastającego się krzaka latem pełnego os, śmierdzącego piwskiem i ponoć zamieszkiwanego przez szczury. I nie słychać nic, tylko przyjemny terkot dwóch białych lasek, różnych firm i różnej długości. A po wejściu do domu, romantycznie, rozładowują wypchane zakupami plecaki, a potem zdobywają się na przyrządzenie romantycznego obiadu, w postaci barszczu czerwonego z torebki i krokietów z mięsem z biedronki.
#Wtorek miał być obfitujący w gości zza gramanicy. Dowiedzieliśmy się o tym wcześniej, ale przygotowania zaczęły się dopiero we wspomniany wtorek. Ach, jakie tam znowu przygotowania, zwykłe sprzątanie i cukierki do kawy, o. Zapowiedziała się kuzynka z ośmioletnią córką. Jak to niewidomi mieszkają, jak to mieszkanko wygląda, jak sobie radzą. No niestety, takie są konsekwencje tego, jak wszędzie chodziło się z kimś, od małego. Kiedy następuje taka rewolucja i rodzina zaczyna się tego dowiadywać, no to trzeba to sprawdzić. Nie! Jak to możliwe! Wszyscy mieliśmy się spotkać na obiedzie u rodziców, a stamtąd mieliśmy przyjść do nas. Niech popatrzą, niech z zachwytem obserwują, jak idziemy pięćset metrów samodzielnie, z laską, nie za rączkę i w dodatku się nie gubimy. Przecież o to im właśnie chodzi, prawda? No więc przyszliśmy, zjedliśmy. Kuzynka z córką i z moją siostrą tego dnia były jeszcze za jakimiś tam sprawami i zwiedzaniem czegoś tam w Elblągu. – Wiecie co? Nie damy rady już dzisiaj do was przyjść. Jesteśmy zmęczone po tym Elblągu, tyle się nałaziliśmy. No ale chyba się nienastawialiście, prawda? Będziemy tu jeszcze jakiś tydzień, wpadniemy innego dnia. Nie robi wam to różnicy, prawda? Nie, skąd, tylko następnym razem, po prostu nie będzie nas w domu. 😛 To oczywiście odpowiedź znana tylko dla czytających 😀
#Środa. W środę w kuchni rządził mój przystojniak. Ja w zasadzie tylko rozmroziłam i przyprawiłam udka z kurczaka, a on je upiekł i dorobił po solidnej porcji frytek dla każdego. No i w końcu nadszedł ten dzień, kiedy to stwierdzam, że frytki są już nuuudneeee, trzeba zacząć molestować te ziemniaki, ryże i makarony. Do tego mieliśmy po solidnej porcji ogórków konserwowych. Dla mnie jak zwykle kurczak był za słony, ale Michasiek mlaskał, kwiczał i krzyczał z zachwytu. Jak można mieć tak wysoki próg słoności? Na dodatek pod wieczór tata dostarczył nam przepyszny tatar z łososia sałatkowego od mamy. Sama jeszcze nigdy nie robiłam i dokładnie nie znam składników, wiem tylko, że łososia skroić bardzo drobno, razem z cebulką, ogórkiem konserwowym, papryką i posypać koperkiem, ale nie mam pojęcia, czy trzeba to skropić jakimś olejem, oliwą…
#Czwartek. Postanowiłam, że zrobię żurek, w wersji dla leniwych oczywiście. Czyli żurek z torebki. Z filmików na youtube już wiem, że pan Makłowicz to raczej by mnie zrugał, niż pochwalił, choćby mi ten z torebki nie wiem jak dobry wyszedł. Dla niego najlepszy jest żur na zakwasie, kiszony przez cztery dni, czy jakoś tak. Nieważne. Sposoby robienia mojego żurku poznałam dwa. Moja kochana mama twierdzi, że taką torebkę żurku wsypuje w momencie, kiedy w garze odmierzy sobie 3 szklanki wody, a następnie miesza, póki nie znikną wszystkie grudy, potem wstawia na mały ogień i to się tam pierdoli, pierdoli, mieszane aż do zagotowania, słowa mojej mamy. My natomiast nie będąc pewni, czy to co trzymam w jednej ręce to żurek, a to co w drugiej to barszcz czerwony skorzystaliśmy z seeing A I i rozpoznając krótki tekst dowiedzieliśmy się, że żurek wsypać i zamieszać dopiero gdy woda się zagotuje. No i co robić, komu wierzyć? Mamuśce czy torebce? Wybrałam mamuśkę. Wsypałam do zimnej wody, zamieszałam póki nie było grudek, dorzuciłam dwa ząbki czosiu i kiełbasę. Tylko nie wiedziałam, co to znaczy gotować na małym ogniu aż do zagotowania…I mieszać, cały czas mieszać. Na małym ogniu, też na torebce pisali. No to wzięłam na półtora. Stoję przy tej kuchni chyba już 30 minut, niby gorące, niby pachnie, ale jeszcze nie wrzątek. Coś chyba kiełbaska się przypala…Może to już? No nie, no nie zagotowało się na pewno…No ale zgęstniało, no jest dosyć ciepłe, ale nie wrzątek…A kij z tym…Chyba się jednak przypala ta kiełba…Ja pierdole, trzeba było zrobić jak torebka kazała…Trudno, zjemy jakie jest. Wcześniej ugotowane jajka do miseczek i…Nagle…Kolejny problem. Przecież ja nie umiem nalewać hohlą z gara do czegokolwiek. Kuuurwaaa! No rozlewa mi się! Michałowi też, przecież problemy z tarczycą i ręce się trzęsą! Jedno chce pomóc drugiemu…Aaaaaaa, do dupy z tym wszystkim. Leję z gara do miseczki nad zlewem. Jakoś się udało! No nie za ciepłe, niezbyt sycące…Kurrrde, ale przecież chciałam żurku zjeść, tak mi się chciało kuuuurdeee nooo! Nic nie pojedliśmy. – To może zamówimy pizzę? – No chyba tak. Raz na czas chyba można, nie? – No można. Pizza gyros, pizzeria Castello, nie polecam, okropniejsza niż mój żurek, zgaga była na drugi dzień.
#Piątek. Znowu wizyta w osiedlowym sklepiku. Tym razem była pani z poprzedniego wpisu, ta od gesslerowej. Swoją drogą, jak dla mnie, ma łudząco podobny głos do mojej byłej bratowej, ale to nie ona. W cukierni udało nam się dostać gniazdka. Mama je zamówiła wracając od nas któregoś dnia. No cóż, to są…No takie…No…Ja wiem? Jakby warkocze z ciasta pączkowego, zaplecione w okrąg i puste w środku, oblane jakimś lukrem i posypane zapewne cukrem pudrem. Świeżutkie, smakują do kawy wybornie.😀 Czekając u rodziców na siostrę, zjedliśmy obiad, a następnie udaliśmy się do naszego domostwa. Agusia bardzo jest zaprzyjaźniona z Pawełkiem i uwielbia go odkamieniać, więc czemu odmawiać jej tej przyjemności? Przy okazji odbyła z nami ciekawą rozmowę obfitującą w jeszcze lepszą propozycję kupienia nam colorino już teraz, natychmiast, żeby był w przyszłym tygodniu w naszym domu, w ramach potrzeb użytkowania codziennego i już prezentu ślubnego. Kochana, moja Agunia, siostra i chrzestna mamcia. Obiecała, że tortem też się zajmie.
#Sobota. Miałyśmy sobie zrobić z Agą babski wypad do gdańskich galerii po ciuchy, może jakieś kosmetyki, ale pogoda nam przeszkodziła, bo tak wiało, że nic z tego nie wyszło. Czekaliśmy tylko, aż okno balkonowe wyrwie, ale nic takiego się nie stało, a ciśnienie wczoraj sprzyjało tylko spaniu, oglądaniu m jak miłość odcinków już coś ponad 300, a potem czytaniu książki pani Zimniak Magdaleny pod tytułem ”Piwnica”. Ja polecam, o ile ktoś lubi książki historycznoobyczajowe, ale Szeleczce się na przykład dobrze na tej książce przysypiało. 😀
No i doszliśmy do niedzieli, sporo mniej wietrzystej niż to było wczorajszego dnia, ale takich challenge nie przyjmuję na klatę. Nie no, przyjmuję, bo jakie mam wyjście. Obiad u rodziców dziś bardzo smaczny, szczególnie te pieczone ziemniaczki w piekarniku, ale na wydawanie kolejnych porcji różnych rzeczy do domu dziś powiedziałam stanowcze nie. Ile można, potem się zapomina co jest w lodówce i bywa tak, że się marnuje. Rozmyślamy o zakupieniu blendera i miksera w jakimś tam odleglejszym czasie. Może macie jakieś godne polecenia? Przydałoby się nauczyć robić sobie zupy krem, a z czasem zmiksować cosik na jakieś proste ciasto. O, na ten przykład, możliwe, ale też niewiadome, chciałabym w przyszły weekend zrobić blok czekoladowy. To chyba da się bez miliarda urządzeń, zwyczajnie mieszając. Na ten moment kończę ten wpis, bo i tak jest dużo do czytania. Trzeba zapalić w tą rozpoczynającą się powoli zimną, niemal mroźną noc…No dobra…Wieczór.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela trzynasta i czternasta.

Bry wieczór😁
Widząc jaką uciechą cieszą się moje wpisy niedzielne, postanowiłam zrobić kolejny, niedzielny, w czwartek, bo dlaczego nie. Mało tego, wierząc, że niedziele mają swoją popularność, nawet tą cichą i skromną, jadąc do Krakowa w zeszły czwartek i idąc w ślady największych gwiazd z ekranu telewizyjnego, postanowiłam zorganizować zlot swoich fanów podczas postoju na centralnym w Warszawie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nie zleciały się nawet osy…😂😂😂😂😂😂
Tak jest. Nawet padając na twarz po podróży, trzeba się postarać o odrobinę dobrego humoru, który z wpisu dzisiaj będzie tryskał bardziej niż z jego autorki, ale jutro na pewno będzie lepiej. 😀 Jakby tu opowiedzieć wszystko to, czego nie było, ale żeby jednak coś było. No bo podobno nigdy nie jest tak, żeby czegoś nie było, albo czegoś się nie dało. Ponoć nie da to się parasola w dupie rozłożyć, prawda? No więc tak.
W poniedziałek, który nastąpił po ostatnio dodanej we wpisie niedzieli, a także we wtorek, nie wydarzyło się raczej nic szczególnego i wiecie co? Nawet nie pamiętam co wtedy robiliśmy na obiad, bo na pewno coś musieliśmy, gdyż nie odwiedzaliśmy rodzinnego domostwa aż do zeszłej środy. Natomiast w środę, która nastąpiła po zapomnianym przeze mnie poniedziałku i wtorku wydarzyło się już trochę więcej. Znowu przyjechała Szeleczka, a więc na przyjazd trzeba było naszykować dom, wiadomo. Tak to robimy to tylko na święta.🤣 Tego dnia obudziłam się nawet zmotywowana do roboty. O! Posprzątam chatę! O! Zrobi się na szybko jakiś obiad z gotowca! O! Pójdzie się po zakupy! O! Zrobimy sałatkę na wieczór, może coś do tego się wypije. Zmotywowanie opadło, kiedy pociąg Szeleczki miał ileś godzin opóźnienia, a mi nagle narosło więcej czasu do przygotowania tego wszystkiego. Nagle znalazła się dłuższa chwila, żeby jak to lubię, pałętać się w piżamie po domu, potem leniwie jak kot wypić kawę, coś posłuchać, obejrzeć, a potem dopiero zabrać się do roboty, której wcale okazało się niemało, ale jak się w końcu do niej zabrało, to czas jakoś przyspieszył i zabrakło mi ze czterech rąk przez chwilę. No i wydarzyło się coś, czego się sam diabeł nie spodziewał. Wszystko wysprzątane, jedzenie w lodówce, zakupy zrobione, można siąść i pierdnąć w krzesło, a tu nagle…Jak się wiatr nie zerwie, jak nie wypieprzy suszarki z praniem na balkonie, jak nie zerwie w uchylonym w kuchni oknie rolety, przy okazji przewracając dzbanek pełen przefiltrowanej wody, kilka pustych, szklanych słoiczków i robiąc to tak umiejętnie, albo, jak bądź, że wszystko to siłą odrzutu powędrowało na środek pokoju. No i jak myślicie? Co wtedy zrobiłam? No właśnie, co? Nie, nie spanikowałam…Najpierw podeszłam do okna i usiłowałam je zamknąć, ale ten cholerny wiatr mało mi go nie wyrwał z ręki. W końcu z pomocą Michasia się udało, a trwało to nie więcej jak dwie minuty. No więc zamknęliśmy to okno, on ogarnął pobojowisko na balkonie. Jakież szczęście, że mamy na barierkę po całości założoną taką ratanową siatkę i nic nie przeleciało na parking, a potem stanęłam ze spokojem na środku tego pobojowiska, panele pływają w wodzie, razem z tymi przedmiotami, co je roleta porwała, części dzbanka nie wiadomo gdzie…Na co ja stwierdziłam ze spokojem, że ja tak właściwie, to…Nie wiem co mam zrobić…Po co to było dzisiaj sprzątać?😂😂😂😂😂 a potem rozpoczęła się akcja, jak z tych właśnie filmów akcji. Ręczniki, ścierki, wszystko co pod ręką, wycieramy cały pokój i zbieramy uszkodzone przedmioty. Szczęście w nieszczęściu, że szklane słoiczki się nie potłukły, bo to by był już chyba naprawdę koniec świata tego dnia. On od początku był pechowy, od tego przeklętego, opóźnionego pociągu! W godzinach wieczornych szeleczka wreszcie dotarła i pierwsze co należało z tym zrobić, to napić się piwa. Za spotkanie, za ten przeklęty dzień…A następnie, należało zrobić sałatkę. O tak! To zdecydowanie był najlepszy punkt tego dnia! Pichcenie z Szeleczką, moi drodzy jest najlepszym punktem każdego dnia.😀 Sałatka smaczna i prosta, poje nią sąsiad i poje starosta.🤣 Makaron ryżowy ugotować, pokroić szynkę konserwową, kukurydza, czerwona fasola, jajko ugotować i skroić, majonez, sól i pieprz dla smaku dodać, wymieszać, odstawić do lodówki. Ot, co 😀 pyszoota! Tą sałatkę często się u mnie w domu robiło, bo jarzynowa to już dla mnie się przejadła.
W czwartek miał przyjechać SkyDark, zapowiadał chłopina, że dużo je i pije, więc zakupy trzeba było zrobić 😀 i jeszcze kilka spraw na mieście załatwić. Za to po powrocie do domu, zaczęło się pichcenie. Nasz przyjaciel miał przyjechać dopiero wieczorem, więc musieliśmy dla naszej wspaniałej trójeczki muszkieterów sporządzić jakiś obiad na szybko. Padło na kotlety mielone z frytkami i surówką, a ponieważ ta moja młodzież się zbuntowała, że nie, oni to zdrowo jeść nie będą, oj nie, bo trzynastki, czternastki, piętnastki i osiemnastki, to przecież trzeba coś zamówić na kolację i padło na kebaba. No i prrroszsze prrroszszsze, tak to jest, jak się nie słucha Kasieńki. Kto się po kebabie pochorował? No kto? No kto? A na szczęście nie ja🤣 lepiej żartować jak chorować, wiadomo.
W piątek postanowiłam tą młodzież nauczyć rozumu, wyobraźcie sobie. No bo sobie myślę, kurła, przecież jak nie ja, no to już nikt. Jaaaa wam dam glovo! Jaaaa wam dam pyszne.pl! Jaaaa wam dam! A to taki ten…Reżyser filmowy jest, nie? Jean-Claude Van Damme. No, więc ochoczo w ten piątek, nie po katolicku, bo to by do młodzieży nie przemówiło, zabrałam się do nauczania. Jak ja wam ugotuję! Jak ja was nauczę gotować! To nic innego jeść nie będziecie już chcieli. Pokroiłam dwa cycki w kosteczkę, przyprawiłam, szast, prast, puf, pif, paf! Makaronik się ugotował zacnie z rąk Aleksa, szpinak się rozmroził, sos serowo śmietanowy czekał w pogotowiu. Kurczak na patelnię! Łubudu! Łubudu! Smaży się ten kurczak, a tyle go jest, aż z patelni wyłazi. Dodał się szpinak, dodał się sos serowo-śmietanowy. Wszyscy skaczą zachwyceni! Będzie obiad! Będzie obiad! Takie święto, raz, przy piątku. Już wkładamy na talerze, każdy swój talerzyk bierze. Wnet zajada się ze smakiem…Proszę państwa, mamy drakę! Wszystko pięknie, ale moja nauka młodzieży, żeby jeść, co w lodówce spełzła na niczym. Przyprawiłam tego kurczaka troszki za dużo. No tak…Tylko troszki, no bo tyle tego mięsa było, jak żech raz sypła, to mnie się mało wydało i nawet nie pachniało, a to se myślę, chłopy lubią śwarne dziołchy, pierne kłotlety, heeeeeej! No i…Tylko jeden SkyDarczek przejadł tą porcję, którą potem cały tydzień, zdaje się, bidulek przepijał czym popadło, a że u nas alkohol tańszy od wody……Nnno tak, ale za to potem miała wpaść na drineczka moja siostra, a my z szeleczką zdążyłyśmy zrobić coś, co jadłam dwa razy w życiu na imprezach, a robiłyśmy wspólnie po raz pierwszy. Carpaccio z buraka. Taka sobie przystaweczka, sałateczka, mniamuśna, z wyglądu fikuśna. Poszłyśmy na łatwiznę, kupiłyśmy już dwa, ugotowane buraki. Pokroiłyśmy je w plasterki i jak zalecał przepis, rozłożyłyśmy na półmisku. Pestki słonecznika uprażyłyśmy…No, prawie, w każdym razie były dobre. W tym czasie na plasterkach buraka rozłożyłyśmy umytą rukolę, którą przedtem trochę pociachałyśmy. Następnie na całej tej miksturze ułożyłyśmy pokrojony przeze mnie…No prawie w kostkę ser feta. No i na koniec, ten powiedzmy, uprażony słonecznik wysypałyśmy na to nasze dzieło, zrobiłyśmy sos miodowo-musztardowy z odrobiną octu balsamicznego. Aaaaach, ta sałatka zeszła u nas najszybciej…O dziwo szybciej niż alkohol😂
W sobotę i niedzielę leniuchowaliśmy przy serialach i książkach i chyba czymś dowożonym. Chociaż niee, w niedziele były gołąbki mamine, tym razem przygotowane bez przygód. Nawet zrobiliśmy sobie po tych gołąbkach spacer, do pobliskiej cukierni. Takiego strasznego smaka miałam na gniazdka, albo na eklerka, albo na ptysia, albo na poczulka z konfiturą różaną… Na stronie pisali, że mają kanapki, hot dogi, ach, czego oni tam nie mają: Dzień dobry, czy są gniazdka? Oj niee, mam tylko wczorajsze, niedobre już. Aha, a ptysie, eklerki? Oj nie, nie mam dziś, tylko w tygodniu. Hmm, a pączki? Też nie ma. A te kanapki, hotdogi? Nie niee, w tygodniu też. A co jest, może chociaż rurka francuska z bitą śmietaną? Oj nie, tylko zczekoladą. Nnnnoo…Niech będzie. A cholera była tak słodka, chyba mi ją przeklęła, że większość zjadła Szelka, bo nie dałam rady. 😀 Wyprawa państwa młodzieży do sklepu też była bardzo śmiechowa. Poszli ci oni do sklepu, jak przystało na niewidomych obywateli tego kraju, z białymi laskami, z plecakami. Przed nimi w kolejce lokalni pijaczkowie: My państwa przepuścimy. Nieee, nam się nie spieszy. No ale my naprawdę przepuścimy. Nieee, nie trzeba, możemy poczekać. Zniecierpliwiona sprzedawczyni do pijaczków: Panowie, decydujecie się, bierzecie coś, czy nie, bo mi się spieszy, nie będę tu z wami do dwudziestej trzeciej siedzieć. Oooo, a gdzie to pani się tak spieeeeeszy, na meczyk pewnie. A nie! Srać mi się chce i Gesslerową będę oglądać!🤣
W poniedziałeczek, moi drodzy, kolejny dobry dzień obfitujący w doświadczenie na pichcenie. Oczywiście trzeba było zrobić zakupy, no bo SkyDark był…A nie…No bo po prostu się wszystko pokończyło…😂😂😂😂😂 a plan na tamten dzień, jeśli chodzi o pichcenie był, a jakże! Na obiad udka z kurczaka zapiekane na kiszonej kapuście. Przygotowanie jest bardzo proste. Przyprawiamy udka, pałki, czy tam co chcecie z kurczaka. Kiszoną kapustę kroimy i układamy w naczyniu żaroodpornym. W osobnym naczynku przygotowujemy sobie sos majonezowo-ketchupowy. Proporcję zależą od tego jak i kto co lubi, czy więcej majonezu, czy ketchupu, następnie polewamy tą przygotowaną miksturą kapustę w naszym żaroodpornym naczyniu i układamy na tym kurczaki. Zapiekamy półtorej godziny w piekarniku na 180 stopni, my piekliśmy bez przykrycia i nie mamy termo obiegu. W ten sposób za jednym razem mamy i mięsko i suróweczkę, a do tego zrobiliśmy frrrytkiiiiii! Tylko mój biedny Michaił nie jest smakoszem takich obiadków, gdzie mięso ciapcia się w kapuście, a kapusta w takim sosie też mu nie smakowała, więc jako przyszła żona, miałam już awaryjny plan na kolację, żeby sobie chłop mój pojadł. Po obiedzie posprzątane, a tu trza się za kolację brać, bo coś do roboty jednak jest. Obrać pieczarki, przygotować farsz z mięsa mielonego, żółtego sera, cebulki, czosneczku, nadziać pieczarki, opanierować….Ach. Błąd pierwszy, przyszły mąż też tego nie lubi, błąd drugi, zapanować nad sklerozą co do panierki, to jest…Zapisać sobie w notatniczku te komentarze jak się ją robi, to następnym razem z pieczarek na pewno nie odpadnie. Tak czy siak, były pyszne. Co dalej…Dalej…Ach, no tak! Aleksik nie lubi pieczarek, więc z pozostałego farszu, ulep mu, babo jedna, wstrętna kotleciczków mielonych. Mielone lubi, mecze lubi, meczy nie zrobisz, mielone ulepisz…Jakoś tak. Takie małe lep, na ząbek jeden, więcej wyjdzie, o, o tak. Tak tak tak. Gitara, usmaż na patelni niech wpieerrrrrrrrrdziela aż mu miód uszami i nosem pójdzie. Powiedział nawet, że przyprawione były nieźle, a ja zazwyczaj albo za mocno, albo prawie wcale według skali przyprawialności Aleksa. Następnie wyjmujemy parówki, kroimy na części, razem z ciastem francuskim. Smarujemy ketchupikiem i zawijamy, i zawijamy, i zawijamy. No a potem do piekarnika, na 180, 30 minut, u nas się upiekły extra, chrupały. A, no i najważniejsze, Aleksik też to uwielbia😂
Wtorek, dzień odpoczynku od pichcenia, dzień odpoczynku od picia kawy, herbaty, alkoholu, wody, od skrzypienia materaca po całych nocach, jak się te wieloryby przewracały……A nie, to może jednak się wyciszę. 😀 bo następnego dnia młodzież mi odjeżdżała do swoich domów. No i znowu te seriale i te audioseriale i to popmundo i to leżenie bykiem……I To sprzątanie……
W środę Szeleczka zostawiła nas już z samego rana, a ja, zrobiłam panom śniadanko, potem zajęłam się pakowaniem nas na wyjazd na aleksikową, rodzinną wieś następnego dnia, potem dalszym sprzątaniem i wreszcie, nakarmieniem panów kupnymi nagetsami i dewolajami z netto. Nie ma co, ledwo żem zdążyła na czwartkowy pociąg o 6.26 rano.😂
Oj tak. Podróże uczą i kształcą. A już miałam pisać, że nic się nie działo, że nudno było. No bo tak było, gdyby nie to, że gdy wysiedliśmy w Krakowie ja, Aleksik i mój tata, który to postanowił wybrać się w kolejną podróż do swatów i czekaliśmy na dworcu autobusowym, a czasu mieliśmy nie zadużo. Jakieś takie, 45 minut, a on akurat postanowił szukać sklepu, nie mając oczywiście zegarka, ani telefonu, bo po co mi to i o 11.50 podszedł do nas spokojnie mówiąc – Aaaaa, kawy dla was szukałem…Gdybyśmy tylko sobie tej kawy życzyli, no ale…na ten autobus zdążyliśmy tak…No…Więcej szczęścia jak rozumu… Tydzień na wsi zleciał tak szybko, że dzisiaj mam wrażenie, że nie wiem co się tak właściwie wydarzyło, ale co dobrego się zjadło, wypiło, powiedziało, usłyszało i przywiozło, aaaa, bo się przywiozło, taki ciężki plecak swojskiego jedzenia i…Nie tylko, że sam diabeł by tego nosić nie chciał. Droga powrotna również byłaby prawie nudna, gdyby nie to, że obudziliśmy się o 6 rano, żeby tak wstać, na spokojnie, zjeść, herbatkę i kawkę wypić. No i potem o 8 rano dostać się na autobus do Krakowa. Na spokojnie się spakować, właściwie to…Wiadomo, dopakować. O! Na przykład zabraliśmy z domu Aleksika odkurzaczyk pionowy, świeżo zakupiony, nieco ponad roczek temu. Jakieś tam, eeee, jak to się? Siajo majo dream coś tam…Ja się na technologii nie wyznaję, ale Aleksik wam napisze i pewnie nawet zrobimy recenzje porównując te dwa odkurzacze. No i odkurzacz w walizce się zmieścił, ale rura już nie. No i mówię grzecznie, jak do kogo głupiego. Spakujcie tą rurę w reklamówki jakieś, w siatki jakieś, to przecie głupio tak paradować z rurą w ręku, ale ojciec nieeee, pffeeee, a bo to rury nie widzieli? Jjjeeeeetam! Nnnnno to jjjjjetam dalej! Wsiadamy do autobusu, klima chodzi na całego, iiii po nogach, iiii po nogach, iiiiii po nogach. Drodzy moi i nie moi, nigdy w życiu nie byłam tak pewna jak dzisiaj, że albo za chwilę umrę, albo za chwilę mnie rozerwie, albo najpewniej zleje się, bezczelnie, po prostu, 14 kilometrów przed mda w Krakowie. Ani stać, ani siedzieć, sama nie wiedziałam co robić, ale rozwalona klima gdziekolwiek zawsze tak na mnie działa, szczególnie jak daje po nogach. Nie byłam nawet pewna, czy dam radę dolecieć z tym do kibelka, jak już w końcu wysiedliśmy i zostawiliśmy Aleksa gdzie bądź, ale się udało. No tyle że…Spędziłam w nim…Baaaaaardzo długi czas, bo nie wszystko poszło naraz…Nie polecam, nie zazdraszczam, nie, dziękuję! 😀 Potem z przyjemnością wypróżnionego pęcherza przysłuchiwałam się rozmowom dwóch starszych pań na dworcu. To mówisz? Na dymka ci się chciało? Nooo baaardzo, eeeechhhhhhu echhhhhu echhhhhhu! Łooooj, coś ty masz jeszcze mokry kaszel kochana, z wydzieliną, musisz pić coś na rozrzedzenie tej wydzieliny. Aaaa taaaak, kupiłam już elektrolyty, mam elektrolyty. No ale to nieee, znaczy elektrolity to taaak, ale to jeszcze jakiś syrop na ten kaszel musisz pić. W pociągu za to mój tata musiał się kilkukrotnie przesiadać i oczywiście czego najczęściej zapominał? Brawo! Rury! Jakież to było zabawne, co ilekroć się przesiadał, a ta rura to pana? Przepraszam, czy to pana rura? O, to chyba też pana. Szczęście w nieszczęściu, że ona nie wygląda chyba tak jak rura od odkurzacza, w sensie…No niekoniecznie to tak na pierwszy rzut oka przypomina podobno. O, a na przykład na którejś Warszawie to włączyli Szopena. Nagle jedna kobieta do drugiej! Przepraszam, to u pani tak gra? Co? A nieee! To tutaj, w pociągu takie atrakcje lokalne. Hyyyyyyy, napraaaaaawdeeeee? Na to Aleksik, no, a jakże, chcieliście premium, macie premium, a kobietki w śmiech. Ale to…Ojej, ale to jakto…To tam ktoś gra, czy jak? Na to Aleksik, tak taaak, tam koło maszynisty siedzi pianista i obok tej asystentki, co tu często zapowiada i się zacina, sza, sza, szanowni państwo. 😀 i potem dopowiedział ciszej: Ciekawe tylko…Gdzież oni to pianino postawili. 😀
No i to by było na tyle, mili państwo z tego, co się działo i nie działo. Kolejny wpis będzie, jak się zadzieje, już raczej w przyszłą niedzielę. Dobranoc, sorry za błędy, niedoskonałości, ale pisane szybko, bo tak się domagaliście, chcieliście, martwiliście, to wiecie. 😀

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dwunasta.

Hello everyone, z tej strony Kasisko szalone 😛
Ciężko dzisiaj wykrzesać wpis, żeby śmiesznie i wesoło było, bo chyba jest u nas za gorąco. ;D no i żeby było długo, jak zawsze, ale co by nie powiedzieć, a trzeba to powiedzieć, że minęło trzy miesiące, odkąd rozpoczynamy walkę o samodzielność i aż strach pomyśleć, że generalnie to całkiem nieźle nam to wychodzi. 😀
1. #Poniedziałek. Zdecydowałam, że na obiad będą nuggetsy. Nie przeraziło mnie to, że Żywek powiedział, że akurat jemu to one średnio wychodzą, że panierka dopieczona, a w środku surowe, że to wcale nie takie proste. No trudno, co wyjdzie, to będzie i się zje, albo nie. Ochoczo zabrałam się do pokrojenia piersi, następnie do przyprawienia i opanierowania. Wszystko było spoko, chociaż wiedziałam, że to moje krojenie to tak za bardzo nuggetsów nie przypomina, jedne kawałki większe, inne mniejsze. Rozbiłam nawet trzy jajca do miseczki, bo sobie myślę, skroiłam dwa cycki, no to chyba będzie ok. Do jajek dodałam nasze ulubiene przyprawy, czyli vegetę, przyprawa do kurczaka po staropolsku, słodka papryka, trochę soli i pieprzu. Potem zanurzone w tej miksturze, leżały kilkanaście minut cierpliwie w lodówce, a potem zabrałam się do panierowania tych kawałków w bułce tartej. Pomyślałam sobie, że to raczej koło nuggetsów nie leżało, ale już koło mikro kotlecików z piersi kurczaka owszem. Patelnia podlana olejem, ale nie głębokim, z tą mięsną zawartością rozgrzewała się spokojnie na dwójeczce. Tak, wiem, lepiej wrzucać na rozgrzany olej, bo mniej go wessie, ale ja w zasadzie w smaku nie odczuwam różnicy, zwłaszcza, że nie leję go jakoś nie wiadomo ile, żeby mi pływało wszystko, chociaż prawidłowo nuggetsy to powinny być nim przykryte, ale takie po mojemu niekoniecznie 😀 no i trochę posmażyłam ja, a trochę Aleks. Nie mam pojęcia, czy sąsiedzi słyszeli te wodospady przekleństw, jakimi obdarzał pryskający tłuszcz i gorąc, kiedy za pomocą szczypców i palców przewracał to mięso, ale jeśli słyszeli, to pozdrawiamy serdecznie. 😛 ja przewracałam raczej mniej odważnie, bo sztuczką na widelec i łyżkę, ale co trzeba powiedzieć, to trzeba. Następnym razem smażyć po dwa, trzy kawałki, a nie siedem naraz, bo może jednak będzie szybciej.😂😂😂 ale, ale…Generalnie…Te mikro kotleciki się wysmażyły nawet całkiem dobrze. No kilka poszło do śmietnika, kilka jeszcze ciutkę dłużej mogło poleżeć jeszcze na patelni i tak…Panierki odpadło z tego bardzo dużo przy smażeniu, trzeba na to znaleźć patent, ale i tak się najedliśmy. Zrobiłam domowy sos czosnkowy i wyszedł mi lepiej, niż kebabowniom i pizzeriom, z których w ostatnim czasie coś tam sobie zajadaliśmy. Potem tak przyjemnie pachniał nim cały dom i lodówka, że Aleksa zbierało na wymioty.😂😂😂 bo trzeba wam wiedzieć, że czego jak czego, ale zapachu czosnku Aleksik nie znosi, za sosem też nie przepada.
#wtorek. Dzień jak co dzień. Masa sprzątania przed wyjściem na noc do rodziców, żeby domostwo pachniało i błyszczało. No i to jest ten moment, kiedy mój kręgosłup raz na czas postanawia się zbuntować, kiedy wykonuje czynności długofalowe w pozycji pochylonej, albo kiedy kilka godzin stoję przy garach i zlewie, następnie przechodzę do czynności wymagających dłuższego pochylania, to nagle coś tak pstryk, cyt i czasem tego samego dnia, a czasem następnego kuniec balu pannlo lalu 😀 w tym wypadku stało się to dnia następnego, po powrocie od okulisty. Kontrola u pani doktor przebiegła całkiem sympatycznie, to jest: krople od ciśnienia śródgałkowego przyjmować, krople do nawilżania przyjmować. No i w międzyczasie trochę prywaty się wkradło, bardzo się pani doktor ucieszyła, że życie moje pobiegło tak do przodu. Nawet doradziła, co chyba by nie zdało egzaminu, coś w sprawie oznaczania prania, zamiast colorino. Zawiązywać węzełki na jasnych ubraniach, tak, żeby były wyczuwalne, ale niewidoczne, zawsze w tym samym miejscu. Wtedy. No tylko co z ciemnymi i białymi? 😀 na kolorowych jeden węzełek, na ciemnych dwa, a na białych trzy, xdd. Nie no, bez jaj, trzeba kupić urządzenie jak najszybciej. Koniec kropka.
1. #Środa. Plecy bolą, szczególnie w okolicy żeber po prawej stronie, niezbyt mogę się ruszać po powrocie od okulisty, a przecież trzeba wrócić do domu. No to wracamy sobie spokojnie, aż tu nagle, kiedy docieraliśmy na naszą chaszczową ścieżkę, słyszymy głos tego rowerzysty, który przeprowadzał nas ostatnim razem: Jak państwo sobie świetnie radzicie! Nie mogę wyjść z podziwu, bo tak was czasem obserwuję. Tak? Dziękujemy bardzo. A proszę. A mogę spytać skąd wracacie? A od moich rodziców, tak sobie chodzimy wie pan, czasami na obiadki, czasami po jakieś zakupy, albo zanocować. O, to bardzo dobrze, a to stąd państwo jesteście? Ja pochodzę ze Świętokrzyskiego, a ja jestem z Malborka – odpowiedzieliśmy po kolei. No ale jak wy to robicie? No chociażby przez te pasy, jak przechodzicie? Na słuch, proszę pana, na słuch. Nnno tak…Nnnno tak, ale to słuch muzyczny też macie taki dobry? W zasadzie…Tak…Ja lubię śpiewać. O! To bardzo dobrze, ja z zawodu jestem oboistą, wie pani? Naprawdę? To pięknie, obój to chyba najtrudniejszy instrument do nauki. No, coś w tym jest, wie pani. No, ale jak mnie wzięli do wojska to już przerwałem granie, ale wszystkie nuty ze słuchu rozpoznam. Aha, super! A państwo jesteście rodzeństwem, czy jak? Jesteśmy już prawie małżeństwem! Ooooo! Małżeństwem, o proszę…No to pięknie. Czyli, można powiedzieć, wspieracie się? Nnno…Nnnno taaak! No nie, nie będę się darła, że nie usłyszał słowa prawie, bo szedł dość z przodu ode mnie z tym rowerkiem, myślę, że i tak wystarczająco głośno ten kawałek drogi rozprawialiśmy w wyżej wymienionym temacie. W tym momencie, zagadani przez tego pana, chcemy skręcać już do bloku, ale jakoś tak, żeby nie wejść w dwoje gawędzących tam ludzi: Dobrze pan idzie, dobrze dobrze, teraz troszkę w prawo. Pokierowani idziemy sobie spokojnie, a do tych państwa podchodzi nasz towarzysz i mówi: Proszę państwa! Wiecie, że to małżeństwo jest? Hohoo, a pan młody, to aż ze Świętokrzyskiego pochodzi. Ooo prooooszszszeeee! Ale państwo tu wspaniale sobie radzą, można? Można! Trudno po takim uroczym powrocie nie wejść do klatki i biegnąc po schodach nie wybuchnąć śmiechem, prawda?
#Czwartek. Jeden dzień, a właściwie pierwszy dzień w miesiącu, kiedy to pan domu był obupłciowy. Panem i panią domu. Moje plecy były tak obolałe, a mięśnie odczuwały straszny wysiłek nawet przy pięciominutowym postoju. No więc…Śniadanie poszło gładko, zmywanie poszło gładko, pranie poszło gładko, ale przyszedł ten dzień, w którym mój luby musiał po raz pierwszy zmierzyć się z czymś dużo groźniejszym niż smażenie na patelni, mianowicie z Pawełkiem. Tak, teorię jak przyrządzić w nim aromatyczną kawuchę miał w paluszku, ale do praktyki się nigdy nie garnął, twierdząc, że odkurzanie, pranie, to owszem, ale ekspres do kawy i smażenie to…Tak niekoniecznie. Natomiast sprawdziły się tutaj moje słowa, że jak zaniemogę, albo wyjadę, to musi być nie tylko poprane, poodkurzane, ale podłogi muszą być pomyte, ugotować też coś musisz, nie tylko jajca i makaron, a jak goście przyjdą, to muszą dostać kawy.😂😂😂😂 no i wiadomo, to działa w obie strony, więc i ja zostałam wreszcie do pralki dopuszczona i zostałam poinstruowana, co i gdzie się w naszej pralce naciska, przekręca, wlewa, nalewa, żeby był taki, a taki program. No dobra, jak on zaniemoże, albo wyjedzie, to śmieci same się wyniosą, bo tam za dużo os lata, ja nie dam rady.😂😂😂😂😂 albo, nie! Jednak dam radę, tylko poproszę o ten strój, kochanie, co to go mają ci super panowie usuwający gniazda os i szerszeni z miejsc, w których nie powinny się tam znaleźć, a tak? Zrobię wszystko xd. No więc, instruowałam go leżąc w łóżku krok po kroku, jak spienić mleko, co nacisnąć, żeby zrobić dużą kawuchę, filozofii nie ma, ale koniec końców się udało. Chociaż był zestresowany niesamowicie i powiedział, że Pawełek jest groźnym urządzeniem. No, nie wiem czy groźnym, ale już ma pierwszą awarię, chyba nakładka od spieniacza się popsuła, bo wchodzi i schodzi bardzo luźno i podczas robienia piany wyrzuca ją pod ciśnieniem. Także ten, może za dużo razy ją ściągałam do mycia.😂😂😂😂😂 no nic, kupić można, to nie problem. Na wszelki wypadek, weźmiemy już tak na zapas.
#Piątek. Wspólny obiad z moją siostrunią, a potem czterogodzinne zakupy w malborskich galeriach. Nie miałam pojęcia, że jestem do tego zdolna po uprzedniej awarii pleców, która zazwyczaj jak szybko przychodzi, tak szybko odchodzi, po jednym, dwóch dniach, ale babskie zakupy są nawet bardzo fajne. Przez lata zmieniał mi się do nich stosunek. Długi czas nie znosiłam tego łażenia, chociaż nie. Bardziej nienawidziłam przymierzania tych wszystkich ciuchów, szczególnie zimą, latem jeszcze jak cię mogę. W piątek było bardzo sympatycznie i powiększyłam kolekcję ciuchów, bo już był na to czas po ostatnim remoncie w ubraniach. Michasiowi marzył się jakiś ładny perfum, albo to mnie marzył się jakiś ładny dla niego…A nie wiem…No w każdym razie nabyłam i jest niesamowity. W sam raz w moje klimaty, jeśli chodzi o męskie perfumy. Mocny, nawet bym rzekła, że seksowny, chociaż męskich perfum nie umiem klasyfikować na takie, czy to wieczorowy, czy do klubu, do teatru, czy do łóżka. Nie wiem, ale ładny, a mój szwagier też go ma i podobno kobitki pytają czym tak ładnie pachnie.😂 no to, zobaczymy. Po zakupach wybraliśmy się na weekend do rodziców, a w piątek mieliśmy świętować czwartkowe imieniny mamy, czego nigdy dotąd nie było, ale tatuś się postarał, nie wiedzieć czemu w tym roku, róże dał i nawet zadzwonił do mnie z zaproszeniem na imprezę mówiąc, że mama ma dzisiaj urodziny. CO? Jakie urodziny! No urodziny, ciotka dzwoniła jej życzenia złożyć. Eeeeech, no przecież urodziny w lipcu miała, teraz ma imieniny? Tak, a no to może. No i co w związku z tym? Nic, kwiatki jej dałem i impreza w piątek będzie, to przyjdźcie już na weekend. No i odmówisz staruszkowi? Skoro się nawet o imprezę postarał? 😀
2. W sobotę i dzisiaj testowaliśmy kolejną frytownicę. Nie wiem, czy wszyscy, którzy czytacie te wpisy nadążacie za forum, bo na forum szukałam dostępnej dla nas frytownicy po tym, jak uszczęśliwiona do granic mamcia, w tygodniu wpadła do nas z wiadomością, że po co wam piekarnik! Dzieci kochane! Ciocia Basia ma frytownicę beztłuszczową, wszystko w niej piecze. Frytki, mięsko, rybkę, żre mniej prądu jak piekarnik, jest nad tym większa kontrola na początek. No i ja z tego wszystkiego, pobiegłam do biedronki na zakupy, a tam, patrzę, jest taka frytownica! Firmy Hoffen! Taka piękna, macie, podotykajcie sobie. No i odpakowali, wysoki, okrągły gar z rączką, za który się ciągnie i wyskakuje garnuszek na te wszystkie smakowitości…No i w zasadzie to by było wszystko. No ale jak to? Miały tu być pokrętła, jakieś przyciski? No i przyciski są, a i owszem, kochana mamciu, jak podłączysz to urządzonko do prądu, a następnie włączysz to ustrojstewko, to możesz sobie otworzyć taką klapeczkę, której bez uprzednich czynności nie otworzysz, a tam…Znajduje się taki wyczesany panel dotykowy! Yeah! I like it! Próbowaliśmy to okropkować, na tych przyciskach i nawet, wiecie, się da…No tylko, że problem leży w tym, że nie ma jak się nauczyć i zapamiętać która kropka jest od czego, bo musiałoby to chodzić pod tym prądem, a dotknięcie skrzydłem motyla, nawet nieświadome powodowało, że coś tam się na tym urządzonku włączało, więc dupa. No więc postanowiłam założyć wątek na eltenowym forum, w poszukiwaniu takowej i przez weekend tam nie zaglądałam, a tu okazuje się, że ciocia Basia chętnie się zamieni z nami frytownicami. Noooo! Bomba! Fajny dil, bo ta przynajmniej ma dwa pokrętła, to od temperatury można sobie całkiem słodko okropkować, od czasu też, a no i Aleksik chyba dzięki temu urządzonku polubi gotowanie. 😀 bo wczoraj robił kurczaka, dzisiaj już drugi raz robi frytki…Ale, ale…Ale ja obierałam ziemniory i nawet całkiem dobrze mi to poszło, jak na właściwie pierwszy raz, wymagało małych poprawek. Wczoraj byliśmy też na festynie, organizowanym najpierw zawsze z okazji rozpoczęcia wakacji, a potem ich zakończenia i rozpoczęcia roku szkolnego. Takie tam, pitu pitu do przesterowanego mikrofonu i jednego, lichego głośnika dla dzieci, nawet zdarzało mi się tam śpiewać, jak jeszcze mieli pieniądze, żeby jakotaką scenę rozłożyć. Do tego jest kiełbaska i kaszana z grila, kawa, herbata, popcorn i wata cukrowa, a, no i ciasto, dmuchańce dla dzieci, pokaz sprzętu policyjnego, strażackiego. No i najlepsza była taka wieeelka krowa, zrobiona z jakiegoś tworzywa plasticzanopodobnego, cztery cycki miała, gumowe, taaaakie tam…Jak są przy tych piłkach do skakania. Wodę się w nią wlewało i nawet ja krasulinkę wydoiłam, a co! 😀 Także ten…W tym tygodniu siedzimy sobie w domu, pitrasimy, testując wzajemnie swoją cierpliwość i frytownicę i jajecznicę i nie wiem co jeszcze będziemy mieli ochotę zjeść, a w czwartek spodziewamy się gości znamienitych, aż na cały tydzień, a 21 września wyjeżdżamy do moich ukochanych teściów, na odpoczynek, korzystanie z ostatnich chwil pięknej pogody.
3. Tymczasem idziemy mieszać fryty we frytownicy, oglądać kabareciki, także do następnego. <3

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela jedenasta.

Dżem dobry, marmolada jeszcze lepsza. 😛
Naprawdę, muszę popracować nad kreatywnością, bo poza pomysłami na fajny roleplay w popmundo, kończą mi się pomysły na powitania dla was.😀
Dzisiaj to w zasadzie będzie krótko…A nie, to też już było, no, ale dzisiaj to naprawdę będzie krótko, bo ten tydzień, jest praktycznie absolutnie wykluczony z jakichkolwiek osiągnięć i dokonań kulinarnych, życiowych i jakichkolwiek. No, ale jestem zdania, że cokolwiek by to nie było, niedzielom musi stać się zadość, jak pisać, to pisać. Może nie tak do końca lać wodę, ale coś napisać. No chyba, że już naprawdę nie będzie o czym. Jak zasiądziem w fotelach, po przygotowaniu własnoręcznie kaczki w borówkach i uznamy, że teraz pozostaje tylko siedzieć i pierdzieć w te fotele, to nie będzie co pisać w niedziele😂 ale do tego to jeszcze kupa lat. Przed nami niedokładnie obrane ziemniaczki, następnie trochę lepiej obrane, niż niedokładnie, ale to jeszcze nie to, a potem już w zasadzie dobrze obrane, ale w kostkę i tak dalej i tak dalej. To tak apropos tego, że ktoś ostatnio pytał, ile jeszcze będzie tych niedziel? No to wydaje mi się, że póki nie umrę, ale głowy nie dam haha.
#Poniedziałek. Nic szczególnego, poza tym, że towarzyszył nam smuteczek po odjeździe szeleczki, a potem miałam 3 godziny przymusowej posiadówki u fryzjerki. Z godzinnym opóźnieniem usiadłam na fotelu, tak, zupełnie jak u lekarza, robiłam jak zawsze balejaż , włosiska mam gęste, grube, więc trochę to schodzi, potem czekanie na mycie głowy przez praktykanta…Brrrr, dlaczego ja! 😀 no dobra, fajnie mi umył tą głowę, szarpał jak Reksio szynkę.🤣🤣🤣🤣 czyli jak lubię. Strasznie nie lubię miziania przy myciu głowy, lubię czuć jak paluchy szorują mi skórę głowy, może nie paznokcie, ale opuszki, tak dokumentnie, to jak najbardziej. Mam wtedy może mylne, ale tylko wtedy wrażenie, że mam umytą głowę. No a potem suszenie i prostowanie. A potem, powrót do rodzinnego domciu i ten znienawidzony kapuśniak……Nigdy nie będę się uczyć tego gotować…Nigdy! Chociaż Aleksik go uwielbia. Kapuśniak, wątróbka, rosołek, żeberka w każdej postaci i gotowana/smażona łopatka nie zagoszczą w naszym domu. Nie wiem o czym ohydnym zapomniałam, ale tak…:P na pewno nie mogę zapomnieć dodać, że mój ukochany zrobił kolację. Tak, zrobił kolację. Ja wiem, że to wydaje się niemożliwe, bo przecież moje kanapki są lepsze, ale mój kiciuś zrobił kolację. Ugotował jajca, nie swoje oczywiście i pięknie obłożył ich połowami talerz, a mnie zostało się je tylko pomajonezować. Do tego kanapeczki z roladą ustrzycką, mniam! Oj, dawno tak dobrze mi po kolacji nie było.😂
#Wtorek. Ach, co to był za dzień. Ileż ja się w tym dniu rzeczy dowiedziałam i nauczyłam, huhu. Zapowiadało się magicznie. Śniadanko, kawka, muzyczka, mama wpadła z drobnymi zakupami, bo coś tam dla nas kupiła, a przecież mówiła, że nie będzie, że to kłopot…No w pewnych sprawach to dobrze, że u niej kończy się tylko na gadaniu. Tego dnia na obiad miały być gołąbki, te domowe, pysznościowe, leżały w pojemniku w zamrażarce, czekając aż je pańcia wyjmie i rozmrozi i przygotuje na obiadziszcze. Tak, tak było. Pańcia zwlekła się z rana z wyrka, wyjęła, żeby się rozmroziły. Zanim jednak dojdziemy do finału tej historii, musimy się cofnąć do momentu pakowania różnorakich produktów do mrożenia przez moją mamę w różnorakie pojemniki. Otóż, ona preferuje pojemnikowe wszelakie zbieractwo, na przykład takie pojemniki jak po lodach marletto, jak się je dobrze wymyje, to są u niej wielorazowego użytku, pffffeee! No u mnie coś takiego po maksymalnie jednym razie do śmieci, wielorazowe pojemniczki to się kupuje, myje, używa, myje, używa, myje, używa. No i takich wielorazowych to u nas jest w bród, kupnych, twardych, stabilnych. No ale los tych nieszczęsnych gołąbków został zapisany w ten cholerny pojemnik po lodach marletto z biedronki, bo dlaczego nie. A jakby tego było mało, bo nieszczęścia chodzą parami, to lody marletto, jakąś tam część też dostaliśmy na wynos, ale w pojemniku wielorazowym właśnie, bo dlaczego nie. Tylko jak to bywa z niektórymi osobami widzącymi żyjącymi z niewidomymi na co dzień przez lat 28, nie uznają za stosowne poinformować cię, drogi niewidomy członku rodziny, co znajduje się w jakim pojemniku, tylko dostajesz okrojoną instrukcję, tu masz, dwa pojemniki, jeden z gołąbkami, drugi z lodami. No ok, bierzesz w torbę, idziesz do chaty, czy przychodzi ci na myśl zastanawiać się/pytać, czy w tym po lodach są gołąbki, a w tym wielorazowego użytku lody? No może tutaj właśnie, drogi niewidomy użytkownik pojemników od mamusi robisz błąd, bo jednak czasami warto o taką oczywistą, nieoczywistą rzecz zapytać, żeby się potem nie okazało, że we wtorek, o godzinie 13, chcesz przygrzać gołąbki z sosem w mikrofali, bo się rozmroziły i zjeść z chlebkiem, a tu nagle słyszysz od ukochanego: Kiciusiaaa! Te gołąbki to coś słodkie są. Co? Jak słodkie, no kapusta raczej gorzka nie jest, no to może i słodkawe. Słyszysz ponownie charakterystyczne ciamknięcie upewniające się na temat słodkości gołąbków: Eeee, jakby z konfiturą? Coś ty rozmroziła…Z jaką, kurwa, konfiturą? Zanosisz się śmiechem, idziesz spróbować? Loooodyyyy! Sernik jagodowy marletto! Zajebiście! Tylko dlaczego w pojemniku wielorazowym? W tym momencie opadają ci ręce, stanik, majtki, bo rajstop w sierpniu nie nosisz jak mniemam, no i biegniesz do lodówki rozmrozić te prawdziwe gołąbki, ale tym razem po wyjęciu pojemnika z zamrażarki otwierasz go i wąchasz, kurła, ten zamrożony na kość materiał. Mimo wszystko czujesz kapustę i przynajmniej wiesz, że nie było tym razem opcji, żeby się pomylić. No to jak tu to szybko rozmrozić, przecież jesteś głodny jak sto diabłów. Hm, może do mikrofali, na rozmrażanie? No dobra. 10 minut i nic. W internecie piszą, że godzinę trzeba. Eeee, dobra, wpierdzielasz to do gara, z desperacją i głodem wielkim jak arabski członek…Już ci nie zależy, czy się zrobi zupa gołąbkowa, czy jednak ugotują się w całym kawałku. Ty chcesz jeść! Tak potwornie chcesz jeść! Rozumiesz? Kiedy twój widelec w ręce informuje cię po czasie, że gołąbki zrobiły się miękkie, gorące i można je wyłączyć, chcesz je zjeść, ale uświadamiasz sobie, że w domu jest samiec alfa, którego trzeba nakarmić i już wiesz, że gdyby nie ta pomyłka i to czekanie przez nią, ilość tych gołąbków by ci wystarczyła, żeby się najeść, ale w obecnej sytuacji……Po prostu zjadasz to, jakby to był posiłek pierwszy od tygodnia. Samiec alfa coś tam mamrocze, że rozwodnione, że coś tam teges, śmeges, ale dla ciebie są najlepsze! Ukochane! Wyczekane. A kiedy tak już kończysz zjadać i stajesz przed stertą garów do pomycia, z całego bodaj dnia, twój oszukany żołądek prosi cię o sprawiedliwość. A w tobie rośnie agresja! Bunt do świata. Więc tłuczesz się tymi garami, a kiedy wreszcie kończysz, dajesz ostateczny upust agresji i dzwonisz do mamuśki! Czemu dałaś mi gołąbki w pojemniku po lodach, a lody w takim normalnym, zajebistym pojemniku na żywność? Ach, przepraszam, a bo tak pakowałam szybko, w pierwsze co miałam pod ręką. Ojej, ale to co, rozmroziłaś lody i jesteście bez obiadu pewnie? No i teraz ręce niżej opaść nie mogą, dupa też nie, bo na wszelki wypadek leżysz sobie spokojnie i myślisz, tłumaczyć? Czy nie tłumaczyć? Że jednak jakiś olej w głowie został, przeterminowany i do wymiany, ale jednak i jakiś obiad był? Ale w konsekwencji, dochodzisz po prostu do wniosku, że każdy pojemnik wyciągany do rozmrożenia od teraz otwierasz i wąchasz!
#Środa, dzień loda. A nie, to wtorek był, już przecież pisałam, no tak. Więc w środę chcieliśmy zrobić śmietnik. Śmietnik w naszym wydaniu to makaron smażony z cebulą, papryką, kiełbaską jaką tam się lubi, serem żółtym i przyprawami dla smaku. No i taki też obiad zaserwowała nam moja mamuśka. Lekcja ze środy jaka jest, taka jest, ale na pewno nie mówić co chcesz zrobić na obiad, a już na pewno nie dać się wkręcić w słowa, przyjdę, popatrzę i może coś pomogę, bo to oznacza, zrobię za ciebie cały obiad w ilości jak dla wojska, a ty się potem martw, żeby to zjeść przez kolejne dwa dni. Tak czy siak, nie jest to trudne i nadal nie mam strachu do kuchenki, więc wiem, że sama też to jeszcze kiedyś zrobię.
#Czwartek. Śmietnik z poprzedniego dnia prawie zjedzony, ale trzeba naszykować jakieś zakąski, bo jest jakiś tam ważny mecz w nogę/siatkę/moskitierę/ręczną, nie pamiętam, przychodzi tatuś, więc panowie będą jeść i oglądać, a ja z nimi będę pić alkohol.😂😂😂😂😂😂 Nie zrobiłam nic specjalnego. Na talerzyk wyroby rzeźnika Zielińskiego z Pomorskiego, podwędzana rolada ustrzycka, kabanosiki grube, suche, wędzone, moje ulubione zresztą, pomidorek w plastry z solą i pieprzem i…I…Majstersztyk wieczoru! Jaja w majonezie! 😀 No i tego by było na czwartek na tyle. Pojedlim, popilim, meczyk panowie zobaczyli, a na drugi dzień to zmywanie. 😀
1. #Piątek. Idziemy sobie radośnie do rodzinnego domu, na obiadek złożony z rodzinnej porcji łososia, a tu nagle przelatuje nad nami myśliwiec f35, najprawdopodobniej. Znajdujemy się na środku pasów i nie słyszymy nic, kompletnie nic, więc idziemy na ślepo, o ile inaczej się da po niewidomemu. No dobra, może na ślepo głucho. Przy kolejnych pasach stojąc słyszymy pana z rowerem i słowa: Chodźcie za mną! No więc stoimy, czekamy, niech te jego dzieci, czy do kogo to mówi pójdą zanim. Halo! Drodzy państwo, tu są pasy, chodźcie za mną! Aha! To do nas było. No to chyba siedem pimpusiów poprzedniego dnia i jedno piwo źle nam zrobiło, skoro oboje nie ogarnęliśmy, że to było do nas hahahaha. W piątkowy wieczór Pawełek przeszedł swoje pierwsze odkamienianie i robiliśmy wszystko według instrukcji, ale kiedy po odkamienieniu i trzech płukaniach, wypróżnieniu pojemnika na fusy, oczyszczeniu tacy na skropliny, po ponownym włączeniu kontrolka prosząca o odkamienienie migała dalej, zwątpiliśmy czy zrobiliśmy to dobrze, ale kawa wczoraj była wyborna, a internet i Marolk podpowiedzieli, że Pawełek po prostu już tak ma. Często długo mu zajmuje zanim zatrybi, że już wysrał kamienia xd.
#Sobota. Ileż można sprzątać chatę i w ogóle dlaczego to się tak przyjęło, że sobota to sprzątanie chaty! A właśnie nie! U nas w domciu posprzątane, wymyte, wypucowane było w czwartek, więc sobota minęła nam na poszukiwaniu materaca dwuosobowego, w miarę niedrogiego dla przyszłych gości, ale w Malborku nie istnieje coś takiego jak niedrogi materac i to dwuosobowy i jeszcze żeby nie miał wbudowanej pompki, tylko taką osobną, więc przynajmniej zrobiliśmy trochę kroków dla lepszej kondycji, w międzyczasie ogarnęliśmy praktycznie drogę na najbliższy przystanek, bo okazuje się, że nie jest taka trudna, a materac to i tak trzeba zamówić. Już nawet znaleźliśmy. Tego dnia po powrocie ze sklepu na obiad był bigos, również z pojemnika, wielorazowego użytku tym razem, na szczęście i o dziwo, po tamtej sytuacji z gołąbkami, mama zaczęła się pilnować z pojemnikami. 😀 ziemniaków własnoręcznie jeszcze nie obrałam, mea culpa, zrobiła to siostra, ale przynajmniej wiem, że my, którzy dzióbiemy jak kurki, najemy się w zupełności, jeśli obierzemy sobie 4 ziemniaczki góra. No, ale za to ziemniaczki pięknie ugotowałam, odlałam, tylko se zapomniałam, że jak się gotują, to trzeba pokrywkę zdjąć, bo nagle…Jak mi para gorąca nie strzeli…Jak mnie nie nie poparzy! Kiteeeek! Para na mnie buchaaaa gorącaaaa! Cooo? Zdejmij pokrywkę? No to zmniejszyłam ogień! Nieee! Pokrywkę zdejmij! No i tak się dogadalim, że sam przyszedł, zdjął, a potem to już gotowały się bezpiecznie i razem z bigosikiem, który szybciej mi było odgrzać w mikrofali nałożyłam na talerze i zjedliśmy, a ja to się nawet…Ochwaciłam, jak to było powiedziane w którymś odcinku na dobre i na złe, tym starszym oczywiście. No, bo jeszcze nie umiem wycyzelować ile tego bigosu dla każdego, więc cały, spory pojemnik poszedł naraz, na dwa talerze. 😀 no ale skoro zjedliśmy, to chyba dobrze wycyzelowałam, to może jednak umiem 😛 albo mieliśmy wyjątkowo dobry apetyt tego dnia. Ach, porządki w lodówce. Chcesz wyrzucić zupę rybną, bo dostałeś, ale o niej zapomniałeś, idziesz nad kibel z pełnym słojem, w drodze otwierasz, wąchasz, no ok, chyba pachnie jak zupa rybna, ale w sumie to głębiej się nie zastanawiasz. Dopiero w momencie, gdy po wylaniu całej wody czujesz, że w słoiku zaczyna się coś ciężkiego przesuwać, wsadzasz łapę, a tam ogórki kiszone. No taaak, gdyby człowiek czasem był bardziej świadomy co mu przyniosą i w lodówkę wsadzą…:D No i wczoraj nauczyłam się w końcu, dzięki @Siwy4don, zamawiać z glovo na IOS. Problem leży w tym, bynajmniej u mnie, że wszystko się da zrobić, oprócz wpisania adresu, gdzie pole tekstowe jest po prostu wygaszone i koniec, trzeba na nie najechać palcem, pozostawić ten palec w tym miejscu i w międzyczasie wyłączyć na sekundkę VO, a po włączeniu okazuje się, że nagle jednak wpisać adres można. Naprawdę? To było takie proste? No tak, ale ja technologiczna nie jestem. 😛 No ale jak już się udało z tym dojść do ładu, to przynajmniej pierwsze w życiu zakupy zamówione i wieczorek z the voice of poland spędzony…Ha! A żeby tylko z nim, bo skropiliśmy go czymś wyskokowszym i zapieczętowaliśmy znajomość z pewnym jegomościem i jego lubą, prawda? 😛
#Niedziela. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek szłam gdziekolwiek mając wrażenie, że znajduję się na płynącym statku, ale też obiad, który mama zrobiła w domciu rodzinnym znamienicie mi to wynagrodził hahahaha. Teraz natomiast zakańczam ten krótki wpis, bo kabarety lecą, a ja to uwielbiam, więc do następnego. Bajooo!

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dziesiąta.

Dobry wieczorek. 🙂
Co słychać? Jak tam zleciał tydzień? A, no to w sumie ja tu przeca miałam odpowiadać i opowiadać. No to dzisiaj będzie naprawdę krótko, bo sensacji brak, ale przełomy powstają…:D
#poniedziałek. Ten słynny dzień, w którym wrzucona została poprzednia niedziela. Zanim w ogóle przyjechaliśmy do Malborka, można powiedzieć, że w większości mieliśmy rozplanowane co danego dnia przyrządzimy do jedzenia. Na poniedziałek zaplanowane było cannelloni, czyli takie fajne makaronowe rurki, do których można przygotować farsz, jaki kto lubi. Rurki są różnej długości i szerokości, nasze były, takie…No takie w sam raz. Wielokrotnie robiłam to w domu sama, oprócz momentu wsadzania do rozgrzanego piekarnika. Jedyne czego nie wiedziałam, jako kompletne, wiadomo, zero w gotowaniu, to ile będzie mi potrzeba mięsa, żeby zrobić trzynaście takich rurek, bo tyle mi się zmieściło w naczyniu żaroodpornym, chociaż i tak trzeba było je dojeść na drugi dzień. Farsz, który zrobiłam składał się z pół kilograma mięsa mielonego, do tego oczywiście wbijamy jajco, ja dodaję pieczarki posiekane w kostkę, chociaż tym razem trochę poszłam na łatwiznę, bo siekałam je w tym pojemniczku zamykanym z nożykami, ot, żeby było szybciej. Do tego ucieramy serek żółty, dodajemy cebulki, przypraw dla smaku, tudzież na oko, czyli akurat w tym wypadku, ręka mi zadrżała, albo opatrzność nie czuwała i pieprzu sypnęła się taka zdrowa, chłopska garść…Ooooo, do dzisiaj to czuję.🤣🤣🤣🤣🤣 No i poszło jeszcze troszki vegety i odrobina soli. Po wymieszaniu tego wszystkiego w misie, możemy przystąpić do nadziewania makaronowych rurków. Ważne jest, żeby były przed nadzianiem surowe, bo po ugotowaniu nadziewanie nie wyjdzie, gdyż rurki będą się rozrywać. W sumie to logiczne, ale znam ludzi, którzy tego nie wiedzieli i nie ma w tym nic złego, więc lepiej napisać. Farsz z wymieszany, zrobiony, ale ja sobie radośnie stwierdziłam, że kurła…Chyba cosik za mało będzie tej dobrości na tyle rurków. No to trzeba może dodać drugie, tyle samo mięsa.😂😂😂😂😂 jak stwierdziłam, tak zrobiłam, jajco jeszcze jedno dobiłam i cholera…Jako ta świerzynka, niedoświadczona łudziłam się, że jednak ten pieprz się jakoś w tym całym kilogramasie rozejdzie, rozpieprzy, roz….Cokolwiek, ale nie…Żegnaj błoga nieświadomości od tego momentu już na zawsze. 😀 a mięsa i tak okazało się za dużo i wyszły z niego też kotlety mielone, w liczbie dwunastu. Kiedy już rureczki są nadziane i ułożone w naczynku żaroodpornym, musimy zrobić do nich jakiś smaczny i sympatyczny sosik. Ja zawsze stawiam na mój ulubieny, sosik serowy, ale z saszetki. W tym momencie nie pamiętam jakiej firmy, byćmoże winiary, w każdym razie zawartość saszetki przesypujemy do szklanki, wlewamy do niej mleko, żeby wypełniła się ona tym mlekiem w połowie, a potem mieszamy łyżeczką. Całą tą zawartość wlewamy do naczynia żaroodpornego i można jeszcze dodatkowo przykryć to plastrami sera, to tak dla serowych miłośników, czyli dla mnie, a następnie wstawić tak na 40, 50 minutków do piekarnika na 180 stopni. No i do momentu wstawiania do piekarnika, następnie wyjmowania i rozkrajania, wszystko robiłam sama. W ten poniedziałek poczułam, że to jeszcze nie ten moment…Jeszcze chwileczkę na odwagę do tego kroku potrzebuję, ale myślę, że już jest bliziutko. W każdym razie wyszło bardzo smaczne i…Pierrrrneeeee! Tego dnia zrobiłyśmy też sobie z szeleczką na kolację tosty z żurawinkową konfiturcią i z wędzonym seruniem, ale jednak liczyłam na to, że będzie mi to smakowało bardziej tak, jak sobie to wyobrażałam, a nie tak, jak smakowało w rzeczywistości. Wtorek zleciał nam na zjadaniu reszty obiadu z poniedziałku, typowych, codziennych obowiązkach domowych, które dzień w dzień łączą się jak wiadomo z jedzeniem 😀 i chociaż czasem sobie trochę ponarzekam, tak dla kurażu oczywiście, to cieszę się, że mogę to robić i nie muszę studiować haha. Aleksik, przypomnij mi to następnym razem skarbie.😂😂😂
#Środa. Ach, co to był za dzień. Jeden z sukcesywniejszych dni w tym tygodniu dla szaraczków codziennego życia i uczenia się wszystkiego od podstaw. Otóż, wymyśliliśmy sobie spaghetti. No i…No i…No i…Mamy tooooo! Aleks ugotował samodzielnie makaron. Dla jednych najprostrza rzecz na świecie, bo taka jest w rzeczywistości, ale innych cieszy za pierwszym razem jak wspięcie się na sam szczyt everestu. Pierwsze gotowanie makaronu w tym domostwie nastąpiło już podczas pobytu mojej teściowej kilka tygodni temu, gdzie kochana mama Ula przyuczała Michała, a teraz się okazało, że jedna lekcja wystarczyła i prrroszę barrrrdzo! Spisał się na medal. Jedno jest fajne, że Aleks gorącego dotykać się nie boi, w ogóle kontaktów z prądem, ogniem, fotowotaiką, automatyką, informatyką i mechaniką…No wiecie o co chodzi 😀 czego nie można powiedzieć niestety o mnie, ale i to powolusiu się zmienia. No, bo jak przyszło do smarzenia kurczaczka do tego wyśmienitego spaghetti, to w zasadzie nie pamiętam, czy oddychałam stojąc przy tej patelni i mieszając najpierw metalową łyżką stołową, potem widelcem, a potem, jakoś najbezpieczniej się poczułam z drewnianą łyżką w dłoni. Może to był moment, w którym zaczęłam oddychać, nawet cisnęły mi się łzy do oczu i strasznie chciałam uciec z okolic kuchenki, chociaż oczywiście nic nie strzelało, ogień ustawiony był tak na dwójeczkę. Jak przyszło do podlewania mięsiwa sosikiem pomidorowym ze słoja, to wiem jedno…Chirurga by ze mnie nie było, bo ręce bardzo mi się trzęsły, ale dało radę, nawet kuchenka się nie ubrudziła. Byłam leciusieńko nadzorowana przez Szeleczkę, która pokazała mi jakie ruchy płynnie wykonywać ręką trzymającą łyżkę, żeby mięsko było dobrze przemieszane i się usmarzyło, no i pokazała mi też, w jaki sposób oprzeć sobie słoik, tudzież inne naczynko, z którego wlewamy coś na patelnię, żeby zrobić to bezpiecznie dla siebie, kuchenki itd. Ufff, w końcu po spróbowaniu mięska stwierdzamy fakt, że jest dobre, kuchenkę można wyłączyć, a ja przyjęłam to z niesamowitą ulgą i drżąc ze stresu, spocona z wrażenia, poszłam odetchnąć na balkon, chociaż już w głowie, powolutku mi się przejaśniało: Hej! Zrobiłaś to! Mieszałaś łychą w gorącej patelni, wlałaś ten sos! Zrobiłaś to, o czym całe życie marzyłaś i czego do tej pory wszyscy ci zabraniali! Kiedyś przestaniesz się tego bać, poparzeń nie unikniesz! Głowa do góry! Nie pamiętam jak w tym spaghetti znalazł się ser żółty i za czyją sprawą, ale było przewspaniałe! O ile mnie pamięć nie myli, to tego dnia, zrobiłam wieczorem twarożek z rzodkiewką, szczypiorkiem dla moich towarzyszy, żeby zjedli sobie następnego dnia pyszne śniadanko, no i to też zdarzało mi się robić samodzielnie w domu. Tyle, że tutaj zaeksperymentowałam smakowo i połączyłam dwa twarożki, tłusty i chudy. 😀 chociaż tym razem nie przesadziłam z przyprawami. Jak odstał swoje w lodówce, to rano był absolutnie doskonały!
# czwartek był dniem obiadowym w domu rodzinnym, bo gołąbków domowych nie można przepuścić, nawet za cenę kolejnych eksperymentów w kuchni, ale jednak wieczorem naszła nas ochota na…Pieczarki w jajku. No przecież trzeba to zjeść, skoro tyle ich zostało po cannelloni, prawda? Miałyśmy więc szesnaście pieczarków tylko dla siebie, bo Aleksik takich rarytasów to nie lubi. No, ale rozbijanie jajców, przyprawianie i obtaczanie i panierowanie poszło mi szybko, ale do patelni tego dnia jakoś nie miałam przekonania mimo połowicznego sukcesu przy spaghetti. Następnym razem.
#Piątek, dokładnie taka sama sytuacja, tyle, że przy okazji chleba w jajku. Rozbijanie, przyprawianie, obtaczanie, ale od patelni precz, jak najdalej, dokładnie tak było. No ale zanim był ten chleb, to po powrocie z domostwa rodzinnego, musieliśmy stawić czoła zapoznaniu się z sąsiadami spod dwunastki, gdyż kurier miał być po niedzieli, a postanowił być właśnie w piątek. A męskie spodenki krótkie, a przynajmniej takie, jakie ma Aleks mają jedną, podstawową wadę. Nie mają kieszeni, a jeśli mają, to takie minimalistyczne…Ot, na buszka 😀 więc kurier się nie dodzwonił. 😀 zostawił paczkę pod dwunastką. Niestety odebranie paczuchy nie było takie proste, bo nikt nie otwierał, więc nachodziły nas rozkminy, czy na pewno do tego bloku pod dwunastkę trafiła ta paczka? A może ten ktoś otworzył tą paczuchę i odkrył tam całkiem przyzwoity i dość drogi routerek, a teraz już go opycha lokalnie na allegro, albo instaluje w pracy xdd. No w każdym razie, o godzinie dwudziestej drugiej, sąsiadeczka zadzwoniła do drzwi i jakoś tak mnie zdziwiło to wydarzenie, że podziękowałam, przeprosiłam za zamieszanie i już w ogóle nic nie tłumaczyłam. 😀 ale miła była, stwierdziła, że nic się nie dzieje, a z głosu to mogła być najwyżej po pięćdziesiątce.
#Sobota była dniem, w którym w mojej głowie, na szczęście diametralnie wszystko się zmieniło. Jakieś zapadki powskakiwały na swoje miejsce, strach wyparłam do przodu razem z biustem i dzielnie ruszyłam do kuchni, żeby zrobić obiad. Rozmrożone dwie porcje piersi czekały na mnie spokojnie w miseczce, a więc chwyciłam za nóż, jak by to miało być moje być, albo nie być i najpierw pokroiłam je w kostkę i tak mi się ta czynność podobała i szło mi to tak szybko, że śmiałam się sama do siebie. Potem przyprawiłam to dzieło przyprawą do kurczaka po staropolsku i przyprawą do kebaba, wymieszałam i odstawiłam na dwadzieścia minutków do lodówki. Następnie obrałam i utarłam sera, czosnku i cebuli i zostało to wymieszane ze śmietanką trzydziestką i słodką papryką. No, a potem? Potem, moi drodzy, dzielnie przystąpiłam do walki o wyższą samoocenę. Na patelnię wlałam olej, na ten jeszcze chłodny olej włożyłam przygotowane mięcho, a potem postawiłam to spokojnie na palniczek, włączyłam kuchenkę i z marszu zarzuciłam dwójeczkę, idąc za radą moich współmieszkańców/towarzyszy. Następnie czekałam aż to zacznie się porządnie rozgrzewać i wydawać jakieś dźwięki, a czekając, trzymałam już w pogotowiu moją ukochaną, drewnianą łychę, którą już nie bałam się mieszać i szło mi to naprawdę sprawnie i żwawo. Stałam tam sobie czując się jakoś dziwnie bezpieczna i bez lęku, z przeświadczeniem, że co będzie, to będzie, nawet jak się poparzę, to trudno, ale nic złego się oczywiście nie stało. Nie mam odwagi jeszcze próbować tak ręką z patelni jak niektórzy, żeby sprawdzić, czy mięso jest dobre, więc robię to widelcem leżącym obok, ale kiedy miecho było już w miarę dobre, wlałam ten wcześniej przygotowany sos i pozwoliłam się temu przegryźć, słuchając rady Szeleczki. No i nastąpił koniec mieszania, próbowania, nadszedł czas nakładania mięcha z sosem do wcześniej ugotowanego przez szeleczkę ryżu. No i stwierdzam, że to było najlepsze danie tego tygodnia! A zaraz po nim tamto spaghetti. Tym razem nic nie przesadziłam z przyprawami, wszystko udało mi się idealnie wyważyć, a zapach był…No raczej nie do opisania. 😀 proste, łatwe i przyjemne. Czyli jednak…Moi drodze…Nic na siłę…Na wszystko przyjdzie w człowieku odpowiedni czas…Więc smarzenia na pewno się już nie boję, niech się dzieje wola nieba, parzyć też się czasem trzeba. Następny raz pewnie w nadchodzącym tygodniu.
#Niedziela, to dzień rodzinnego obiadowania, więc spaliśmy dziś bardzo długo, na śniadanie uraczyliśmy się wczorajszą pizzą z Dagrasso, która do złudzenia przypominała nam o minionym spotkaniu w Łodzi. Zapach…Smak…Choć na chwilę zanużyć się w fajnych wspomnieniach sprzed tygodnia, to fajna sprawa. No i mamy dzisiaj taki typowy, luzacki dzionek, ostatni dzionek we troje na jakiś czas. Szeleczka ze SkyDarkiem raczej zjawią się u nas w połowie września. W końcu każdy musi nas odwiedzić, czegoś nas nauczyć i z nami pobalować. Takwięc dzisiaj na kolację się nie zapowiada, mimo przyniesionych z domu medalionów z indyka z obiadu i gołąbków do zamrożenia, ale dwie torby popcornu z mikrofali już poszły i tym razem nic się nie spaliło i nie zgrillowało w mikrofali bez grilla. 😀 seriale przedpremierowo obejrzane, rodzinny klimat zachowany. Naprawdę, fajnie tu u nas…Cichutko, spokojnie…Coraz częściej włączamy wieczorkami telewizor, który dodaje tego klimatu rodzinnego, przytulnego, zupełnie innego niż w rodzinnym domu…Już wyczuwam ten nasz powoli.
No, a teraz zakańczam ten jak zwykle krótki wpis, idę zapalić i cieszyć się wspaniałym towarzystwem, bo jutro odjeżdża nam Szeleczka, ja wychodzę na większość dnia z domu, Aleksik zostaje w oczekiwaniu na kuriera z naszą paczuchą, no i tym razem to on zabawi się w ochmistrza i zrobi, co tam trzeba. 😀

Ps: Najszczersze i najserdeczniejsze podziękowania dla Szeleczki za cierpliwość do pokazywania najprostrzych rzeczy. Takich nauczycieli jak ty mi właśnie potrzeba. <3 #MyBFF

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela dziewiąta.

Dzień dobry wieczór, cześć i czołem i wszystkie powitania świata tak na początek dla was! 🙂
Dzisiaj będzie raczej krótko, niewiele o kolejnych postępach w samodzielności, ale coś tam się znajdzie.
Otóż, od czego by tu zacząć…Hmmm…Od niedzieli do wtoreczku pomieszkaliśmy sobie u moich rodziców w domku i faktycznie…Pojechaliśmy nad to morze. Ja się nawet wykąpałam, w tej gloniastej wodzie, ale co by o niej lepszego powiedzieć to na pewno to, że była ciepła. To wspaniałe, że mogliśmy zabrać nad morze Aleksika, który to w swoim życiu był tam po raz pierwszy, ale jednak nie odważył się wejść do wody. Za dużo wrażeń, emocji i dźwięków naraz jak stwierdził, no ale nie raz jeszcze zdąży to zrobić. Ja też zwolenniczką wody, gdzie trzeba pływać to nie jestem, ponieważ nie umiem pływać i jak tracę grunt pod stopami to dostaje ataku paniki i już jest po ptokach 😀 ale na szczęście mam kółeczko duże, nadmuchiwane i tak sobie pływam i opalam swoje ciałko. Wyjazd nad morze zaliczam do udanych, końcowy wypad do kfc również ;D
W środę natomiast udaliśmy się do Łodzi. No i co by tu o tym wyjeździe powiedzieć na sam początek? To może tak…Nie pamiętam kiedy ostatnio w ciągu pięciu dni wypiłam tyle alkoholu, wydałam tyle pieniędzy i tyle się uśmiałam i tak fajnie się bawiłam w doborowym towarzystwie.😂😂😂😂😂😂 A jeśli chodzi o jazdę do samej Łodzi, to zarówno jak w jedną, tak i w drugą stronę były to podróże z przygodami. Nigdy! Więcej! Tlk! Nigdy! No właśnie…To była kara za zwlekanie z kupnem biletów, na pewno. 😀 Otóż, jechaliśmy sobie w jedną i w drugą stronę pociągiem o wdzięcznej nazwie – Flisak. W stronę Łodzi, wszystko było w porządku, a jakże…Ale tylko do sierpca. Jak to pewien nagłówek internetowy o zdarzeniu, które miało miejsce 16 sierpnia z udziałem tego pociągu głosił? Jedzie pociąg z daleka, ale w sierpcu stanął i już dalej nie pojedzie.😂😂😂😂😂 jakoś to tak było. Już w Jabłonowie czuć było, że coś jest nie tak, a w sierpcu przyszła jakaś pasażerka do naszego przedziału i powiedziała, że ten pociąg dalej już nie pojedzie i musimy wysiadać. No i cóż zrobić w takim wypadku? Nic, wziąć plecak na plecy, laskie, torebkie i wyjść na 35 stopniowy upał razem z innymi oczywiście. Swoją drogą tu bardzo ciekawa rzecz nastąpiła, bo dokładnie tak zrobiliśmy, a jakby tego było mało, nie byliśmy tym faktem w ogóle zestresowani i nie wiem kto raczy wiedzieć, dlaczego tak było…No przecież powinno się w tej niesamodzielnej głowie pełnej bojaźni i niesamodzielności w wielu sprawach włączyć SOS! Pomocy! Jesteśmy niewidomi! Co z nami będzie? Kto nam pomoże? Haloooo! A tu…Nic…No zupełnie nic…Wysiedliśmy i zaczęliśmy gawędzić z ludźmi i czekać, aż łaskawie nastąpi decyzja, czy ten pociąg jednak pojedzie dalej, naprawią to co się zepsuło, czy karocą nas powiozą dalej, albo inno dryndo na trytytkach…Interakcja z ludźmi szła jak po maśle, pomogli nam w końcu po upłynięciu odpowiedniego czasu przemieścić się na zastępczy autobus do Płocka, a stamtąd na dalszą podróż do Łodzi. No i tak sobie jechaliśmy, w opóźnieniu 120 minutek, dostaliśmy po butelcynie wody, po wafelcynie jakiejś, kakaowej…Zjedlim, wypilim…No i nagle konduktor się pyta, czy chcecie państwo skorzystać z asysty w Łodzi kaliskiej? No właściwie czemu nie, bo dworca nie znamy, ale tam się nie da, bo są remonty, więc ludzie chodzą, no to sobie poradzimy. Okazuje się, że konduktor jednak przejął się rolą licząc na to, że go nie opierdolą i po chwili wrócił z tymi słowy na ustach: Faktycznie, nie ma teraz możliwości asysty na kaliskiej, ale udało mi się kogoś mimo wszystko dla państwa załatwić, ktoś tam będzie na was czekał. Ha! Widzicie! Vipy mają zawsze lepiej. 😀 No więc podziękowaliśmy uprzejmie, dojechaliśmy do Łodzi, miła pani odprowadziła nas do taksóweczki, no i tu opowieść przyjazdu trzeba by zakończyć, bo w sumie nie bardzo wiem jak tu opisać jemy, pijemy alkohol, pijemy alkohol, pijemy alkohol, jemy, jemy, pijemy alkohol, pijemy alkohol, pijemy alkohol, śpimy, słuchamy muzyki pomiędzy tym wszystkim, śpiewamy na głosy piosenki, których oryginały znajdą się pewnie pod wpisem, no chyba, że ktoś to nagrał, ale jak można o o tym pamiętać, kiedy tyle jemy, jemy, pijemy, jemy, idziemy do sklepu i tak w kółko.🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣 Powrót z Łodzi również odbył się z przygodami i to nawet jeszcze większymi niż w tamtą stronę, rzekłabym. Otóż, siedzimy sobie wczoraj w taksóweczce, która wiozła nas z hotelu na dworzec kaliski w Łodzi i nagle…Nagle…Uświadamiam sobie, że, moi drodzy państwo, nie mam telefonu w torebce. No tak! No bo przecież sprawdzałam godzinę i pewnie odłożyłam go na łóżek hotelowy, ten małżeński, ten najwygodniejszy na świecie, ten najpodwujniejsiejszy, najwspanialszy…O nie! No i co tu robić? Może dlatego, że byłam z Szeleczką i Aleksikiem to nie włączył mi się po raz kolejny tryb SOS, ale po prostu zadzwoniliśmy do ludzi, czy jeszcze ktoś znajduje się pod hotelem i w te pędy odzyska mój telefon. Na szczęście okazało się, że tak i dojechawszy na kaliski, kolejną taksówką, drogą jak kolorino…A nie, no nie aż tak, ale dostaliśmy się na widzew, gdzie przekazano nam mój telefon. Droga z kaliskiego na widzew okraszona była…No jakby to rzec…Wrzaskami starszego pana taksówkarza, który to z natury miał raczej bardzo głośny sposób mówienia, aż mi się w głowie kompresor załączał w pewnych momentach, kiedy rozpoczęła się tyrada, że łoooj kieeedyś to byyyyło, budki telefoniczne na każdym kroku, kieeedyś to tylko na stacjonarny można było dzwonić, a teeeraz bez telefonu jak bez ręki, nooo taaaak! No ale w konsekwencji po odzyskaniu telefonu, wsiedliśmy do pociągu, marząc już tylko o tym, żeby w drodze do Malborka Flisak się nie rozdupcył po raz kolejny, bo po co? Sielance jednak bardzo szybko ktoś odrąbał łeb, bo w naszym przedziale jechała sobie pani z trojgiem dzieci. Dwóch chłopców i dziewczynka. Jeden z chłopców chorował na autyzm, ale dałabym głowę sobie uciąć, że jego matka chorowała na coś znacznie bardziej osobliwego, gdyż od samej Łodzi, aż do Rypina usta nie zamknęły się jej ani na chwilę i nieważne, czy ktokolwiek miał ochotę wysłuchiwać barwnych historii z jej życia o tym, że z jednym chłopem żyła lat dwadzieścia, drugiego pochowała, a teraz wraca skądś tam, gdzie jeden z chłopców poznał swojego ojca dopiero, bo ją zostawił jak ten chłopczyk miał cztery miesiące…Aleks dowiedział się, że mam piękne, zadbane stopy. Dowiedzieliśmy się również, że kiedyś warzyła 76 kilogramów, ale teraz waży ponad 100, bo syn z autyzmem nie sypia po nocach, no więc co ma robić? Tylko jeść, od jednego cukierka się zaczyna, na kilogramie się kończy…Wiecie jak to jest…Ona lubi dobrze i dużo zjeść. Dzieci niemiłosiernie kręciły się, a to po przedziale, zmieniając miejsca, stopy tak mi podeptały, że naprawdę nie sądziłam, że są jeszcze w całym kawałku. Autystyczny chłopiec biegał po korytażu, otwierał drzwi w trakcie jazdy, raz nawet uruchomił hamulec bezpieczeństwa. Owa pani walczy w swojej wiosce o równe traktowanie dla osób niepełnosprawnych i bardzo była oburzona faktem, że w tlk flisak nie ma przedziału dla niepełnosprawnych, bo jej syn może w każdej chwili dostać ataku padaczki i przecież nie każdy chce na to patrzeć, a lekarz przepisał leki, tylko chyba nie był świadomy co przepisuje i ona nie będzie synowi nic podawać. No i wszystko wylało się na pewnego pana z Ukrainy, który dosiadł się w jakiejś Łodzi i pani bardzo chciała go z naszego przedziału wyrzucić, mimo, że miał u nas swoje miejsce, no bo jakim prawem on się dosiada? Przecież ona ma tu dziecko niepełnosprawne…A jak już w końcu zrozumiała, że on musi z nami siedzieć i koniec, to nie pozwoliła mu opuścić podłokietnika, bo jej to przeszkadza. Potem go przeprosiła, a jeszcze potem wchodziła z nim w dyskusję, że ona to w zasadzie nie jest rasistką i nie rozumie, dlaczego ludzie gadają na tych ukrainców, że młodzi, że kraju nie bronią, tylko uciekają, bo przecież my też byśmy uciekali…A w ogóle to rosjan też rozumie, bo oni też na pewno tego nie chcą, to jest spisek Ameryki. A te rosyjskie przysmaki, mmm, najlepsze, kawior, szampan, jeszcze w latach osiemdziesiątych, jak przyjeżdżali do jej miasta z przysmakami i różnymi pamiątkami to nie mogła się doczekać. No i rehabilitacja syna, żeby była skuteczna kosztuje w miesiącu 5000, ale skąd na to brać? Już zrzutkę założyła, może ktoś wpłaci? Szkoda tylko, że w trakcie podróży wypaliła co najmniej z 10 papierosów, może jakby tego było mniej, albo wcale, to by na rehabilitację starczyło? Nie da się też zapomnieć jej rozmów przez telefon, gdzie przedstawiała się bardzo głośno z imienia i nazwiska dzwoniąc do prywatnej kliniki dentystycznej, w celu umówienia na usunięcie zębów syna pod narkozą, bo jest autystyczny. A kiedy osiągnęliśmy na mapie cel, Rypin, spływając potem do granic możliwości chciałam zacząć bić brawo…Nie wiem co chciałam, ale na pewno odpocząć w tym nieziemskim upale od dzieci, które biegały, tłukły się między sobą, a pani w zasadzie nic z tym nie robiła, albo inaczej, niewiele, bo przecież miała tyle barwnych historii do opowiedzenia i rozmowy telefoniczne a to z kliniką, a to z koleżanką do przeprowadzenia. No i faktycznie, nawet udało mi się zdrzemnąć, gdy w końcu wysiedli. Przez zawirowania z telefonem nie kupiliśmy nic do picia, mieliśmy tylko resztkę wody w moim plecaku na trzy osoby i ten przemiły pan z Ukrainy, otworzył sok jabłkowy i przelał nam dwa razy do buteleczki po wodzie…To było naprawdę bardzo miłe. A kiedy dojeżdżaliśmy do Malborka i miałam wstać z miejsca obawiałam się, że ono wstanie razem ze mną, ale na szczęście aż tak kiepskie tlk się nie okazało w przypadku upoconych do granic pasażerów, ale okazało się, że wyjście z pociągu jedną stroną nie było możliwe, bo jakieś pajace zastawiły je rowerami w sposób kompletnie nie do przejścia, a zanim zdążyliśmy przebiec na drugą stronę wagonu, pociąg…Odjechał…Łuchuuuuuu! 😀 Mogliśmy się drzeć, prosić o pomoc…Nic z tego…Tlk rządzi się swoimi prawami 😛 i pojechaliśmy na szczęście do Tczewa, to jest jakieś 15 minut od Malborka, a kiedy tak jechaliśmy, ten pan z Ukrainy zdziwił się, że nie wysiedliśmy i zdecydował się nie proszony przez z nas o pomoc, po prostu wyjść z nami z tego pieprzonego, przeklętego na śmierć flisaka i nam pomóc, przeprowadził nas na kolejny pociąg do Malborka i pojechał pewnie jakimś innym regio do Gdańska, gdzie docelowo miał dojechać. Pewnie już nigdy się nie spotkamy, ale jesteśmy naprawdę pod wrażeniem jego pomocy i bezinteresowności. Po zjedzeniu rosołu w moim domu rodzinnym, potuptaliśmy do naszej kwaterki i nagle…Kolejny, proszę państwa ząk tego dnia! Remont przed blokiem. Brakuje krawężników tam gdzie były, głęboka wyrwa z piachem w środku zamiast chodnika w jednym miejscu, bo po kilkunastu latach nic nie robienia nagle sobie wymyślili, nie wiem kto, ale go zabiję, że trzeba położyć kostkie brukowo. Ciekawe, czy pójdą dalej i wezmą się za nasze chaszcze…:D wtedy to może nawet podziękuję, ale człowiek tupta sobie zziajany, płynie potem i nagle taka zmiana? Po tygodniu nieobecności? Byliśmy pewni przez chwilę, że pomyliliśmy klatki.
Szeleczka jest z nami od wczoraj, aż do następnego poniedziałku. Dzisiaj robiliśmy przepyszne kanelloni, co prawda farsz mi nie wyszedł, bo po pierwsze, sypnęłam pieprzu zbyt chyżo i żwawo, a za mało wegety i soli, a po drugie, na 13 rurków makaronowych mogłam jednak zastosować pół kilograma mięska mielonego, a nie cały kilogram😂😂😂😂 no ale tera to już będę wiedziała. Nic się jednakże nie zmarnowało, bo zrobiliśmy kotlety miękcywe….Eeeee, wróć, mielone z tego pozostałego farszu i tym sposobem mamy obiad na jutro.
Ach, miało być krótko, a wyszło jak zwykle. To przepraszam generalnie, na śmietnik ze mną…Oj? Czyżbyś mi się żywuś udzielał? 😛 nie wybaczę ci, że nie chciałeś ze mną zatańczyć, kiedy miałam taki dobry flow 😀 a spotkanie z Pitefem, pierwsze i miejmy nadzieję, że nieostatnie zaliczam do mega, mega udanych. Super gość, polecam, zadbany, udany…A nie, bo zajęty…No to nie polecam. 😛
Na tą chwilę dobranoc, bo jeszczę muszę wstawić piosenki najczęściej śpiewane i słuchane do wpisu, a jutro może coś dodać, jak o czymś zapomniałam, ale raczej nie…:P

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela ósma.

Cześć 😀
Jakże dziś pięknie zaskakuje nas pogoda. Po deszczach i wiatrach wróciły upały, a w związku z tym, jutro najprawdopodobniej jedziemy się wypluskać w morzu, dwa dni przed wyjazdem do Łodzi. No i wreszcie, powolutku, coś zaczyna przeskakiwać w głowie i zaczynamy czuć się w tym domu jak w domu, a nie jak w hotelu. Wczoraj mój brat podłączył nam taki mały, 32 calowy telewizorek od samsunga, jakiś tam starszawy, bo to nawet nie gada. Mamy tam internety, fotowoltaikie, automatykie i informatykie, no nie wiem…Coś tam mamy, ja się nie znam, ale dla widzących się przydaje, a i my dzisiaj skorzystaliśmy. Tak mi przyjemnie mruczał do porannej kawusi.
Tydzień minął szybko, chociaż pracowicie, bo wydawało się, że w tym domu jest już wszystko co może być, ale jednak nagromadziło się drobiazgów i drobiazguńciów, które jednak trzeba było dokupić. No bo mopa to chcemy mieć z obrotowym wiadrem, od viledy i suszarkę na pranie też od nich, bo ta stara, która jest własnością albo poprzedniej lokatorki, albo właścicielki mieszkania, jest tak rozwierchutana i ślizga się na płytkach, robiąc już kilkukrotnie w nocy tyle hałasu, że baliśmy się czy nie pobudziła sąsiadów.😂 W związku z tym, latania było co niemiara, a przy okazji okazało się, że wspięcie się na drugie piętro do domu działa jak fitnes nie tylko na nas 😀 W to piękne niedzielne przedpołudnie chyba możemy już zażegnać sezon gości, którzy przychodzili zobaczyć ten jakże zacny obiekt naszej kwatery. No i Pawełek wczoraj wylewał z siebie kawę i nie tylko kawę, ale i siódme poty, bo zrobił jak na razie najwięcej kaw w swojej tygodniowej karierze, bo aż siedem.😃 Dlaczego Pawełek? No, to dość proste wyjaśnienie tegoż faktu następuje. Ciekawe, czy tylko my go tak nazywamy. Skoro ekspres jest firmy delonghi, no to od razu przychodzi na myśl kto? Paweł Delong :P😂😂😂 i wczoraj zaznajamiałam się razem z bratową z bebechami Pawełka. Tak…Dogłębnie go rozbierałam i macałam, co można czyścić, czym można czyścić. Oglądałyśmy filmiki jak odkamienić, ale nadal nie wiem, jak mogę przeczyścić tą naszą dyszę do ręcznego spieniania specjalnym płynem do czyszczenia systemu mlecznego, bo albo nie umiemy szukać, albo to wystarczy wypłukać tylko wodą po każdym spienianiu jak każą. No i jeszcze, dali mi w zestawie osiem tableteczek i też nie wiem, gdzie Pawełkowi te tabletki wsadzić, bo chyba nie w dupkę? Znaczy…W ten…Zbiornik z wodą? 😀 ktoś coś? Ja taka nie teoretyczna jestem, bardzo lubię czynić praktykę we wszystkim, bo często jest tak, że czytam jak coś zrobić, ale tego nie rozumiem, dlatego tu właśnie przydała się moja bratowa, która uczyła mnie jak wyjąć i umyć blok zaparzający. No, tylko…Włożenie go już nie było takie proste jak wyjęcie 😀
Dość o Pawełku. W tym tygodniu z pewnością czuję się już dobrze zorientowana w naszej kuchni, bo wszystko idzie dużo szybciej i na razie udaje nam się uniknąć jakotakiej nerwówki. No chyba, że Aleksisko wypije wodę, albo zje owsiankę z saszetki i zapomni wyrzucić pustą butelkę, albo saszeteczkę po owsianeczce, bo właśnie leci bardzo absorbujący mecz i…Potem, przy sprzątaniu ja się bardzo denerwuję 😀 A właśnie…Owsianki…Odkryliśmy takie pyszne, lubelli w kauflandzie. Rozmiarowo są duże, bo mają 180 gram, ale wówczas mają mniej wariantów smakowych. No i są też mniejsze, w tym momencie nie pomnę ile mają gram, ale sporo więcej wariantów smakowych. W kauflandzie znajdują się gdzieś przy pieczywie. Bardzo sycące i długo trzyma, chociaż z tego co jest napisane na opakowaniu, cukier jest tam chyba na siódmym miejscu. Zamówiliśmy sobie trzydzieści sztuk w internecie, bo bardziej się opłacało biorąc pod uwagę, że jemy czasem nawet dwie dziennie, do śniadania i kolacji, albo zamiast. Mikrofala pomaga nam najczęściej jak na razie, a na pewno mi pomogła ostatnio w zrealizowaniu szalonego planu na kolację. Kupiłam przepyszny ser wędzony w plastrach i konfiturę z rzurawiny. Zrobiłam sobie pyszne kanapeczki z tym cudnym serem, zagrzałam w mikrofali, chociaż lepsze by były z opiekacza, ale tego na razie jeszcze się boję, a jak osiągnęły odpowiednią ciepłość i przyjemność, to wyjęłam te moje cudeńka i z namaszczeniem rozprowadziłam po nich konfiturę rzurawinową. Nnnno po prrrrossssstu, co to było za niebiańskie wrażenie. Chcąc powiedzieć to tak…Zwyczajowo…Hamsko i przyziemnie…Orgazm w gębie.😂😂😂😂😂😂😂😂 a nauka zapewne prostego robienia kanapeczek w opiekaczu nastąpi w Łodzi, ponieważ znalazła się taka jedna, odważna duszyczka, co to do Łodzi ma tylko godzinkę autobusem i ten opiekacz weźmie, bo ileś osób stwierdziło, że tosty muszą być. No dobra, jak znam życie, pewnie nikt nie będzie chciał tak czy siak, no to ja wtedy się szybciutko nauczę je robić. My mamy taki opiekacz, ten biedronkowy, Hoffen, Hoffer, jakiś taki. On jak się nagrzeje to termostat tak fajnie trzykrotnie pyka, no i można się tym sugerować, żeby włożyć tosty, a potem jak się skończą piec, to znowu pojawia się trzykrotne cykanie i znak, że można wyjmować. No ale jeszcze chwilka…A strach przed tym urządzeniem przestanie mieć wielkie oczy. Śmiałam się, że pierwszy raz do naszej kuchenki elektrycznej będę ubrana jak lekarze wchodzący na oddział covidowy. 🙂 a potem też poleci z górki.
W tym tygodniu udało się znaleźć prostrzą drogę do śmietnika, zaznajomić z drogą prowadzącą do sklepu, takiego małego sporzywczaka, a także wypucować każdy możliwy milimetr tego domostwa odpowiednimi środkami chemicznymi 😀 Aleksik był w raju, kiedy obczajał naszą pralkę electroluks time manager, co również się udało. Pralka fajna, pokrętła skokowe, wszystko eleganckie, czasem nawet sobie ponoć gadają z moim pionowym electroluksikiem. 😛 a wczoraj umyłam podłogę mopem viledy, tym z obrotowym mechanizmem wyciskania w wiadrze, tylko trochi za dużo płynu wlałam do wiadra względem wody i musiałam pomagać sobie jeszcze ręcznie, ale umyło się miodzio z malinką.
Za chwilę udajemy się do mojego rodzinnego domku na obiad, a ponieważ jutro jedziemy nad morze, następnego dnia jest święto, no to już tam zostaniemy na kilka dni. Lala i tata najbardziej z tego faktu się ucieszą. ;D
A na koniec, trzeba wam powiedzieć, że mam straszną owadofobię. Nie umiem rozróżnić, czy to mucha, pszczoła, czy osa, więc zachowuję się co najmniej histerycznie jak coś koło mnie lata. No i tak, zrobiło się ciepło, więc te corrrwy się pobudziły i wpadają nam tu przez balkon do domu. Sama nie wiem co to jest, wczoraj widzący mówili, że pszczoły, dzisiaj siostra mówiła, że u niej są osy, jest wysyp, więc kuźwa nie wiem co to jest, ale chciałam na śniadanko zagrzać sobie kotlecika z piersi kurczaczka, dać na niego mój ukochany, wędzony ser, ale jak usłyszałam, że mi coś lata po kuchni i bzyka, to kotleta zjadłam już na zimno, herbatę piłam w locie po domu.😂😂😂😂😂😂😂 także…My tu mamy takie atrakcie. Jedyne w czym się chamuję, to w krzyczeniu, staram się, bo nie da się mniej, wydawać krótkie piski 😀 już myślałam, czy by nie iść po sąsiada, co by mnie zgładził to tałatajstwo, czymkolwiek ono jest, ale siostra wskoczyła na rower i przyjechała to zrobić. Więc póki co, siedzimy przy zamkniętych oknach i balkonie, a jak się wróci z Łodzi, albo może jeszcze jutro znad morza, to trzeba kupić moskitierę na balkon i siatkę na okno, bo inaczej, ja śpię i jem w łazience, może tam nie wlecą xd. A mój kochany Aleksik to jest dopiero agencik, nikt tak jak on nie podsyca mojego strachu. Wczoraj robił pranie i wieszał je na balkonie i słyszałam tylko: ooo, pszczółki, chodźcie do wujka, ooo jedna tu siedzi sobie na moim krzesełku, a tu siadają na pachnącym pranku, no chodź, zobacz sobie rączką. ;D on jest okropny 😛
No dobra, to na tyle będzie tego pitolenia. Czas się ubierać i zbierać, także…Do następnego. Po powrocie z Łodzi zameldujemy się z Szeleczką.

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela siódma.

Dobry wieczorek wszystkim czytającym. Znaczy…Wieczorek w obecnej chwili pisania 😛
Witam się z ochmistrzowskiej kwatery 😀 ciężko było, ale się tu w końcu po tygodniu przewożenia, przenoszenia, udało wszystko zmieścić i w końcu tu zamieszkaliśmy. Przez cztery ostatnie dni gościliśmy moją ukochaną teściową…Ach, ile bym dała, żeby moja mama była taka jak teściowa…No w każdym razie, zakupów zrobiliśmy niesamowicie dużo, wiadomo, na start potrzebne jest wszystko. Od garów, po chemię i jedzenie.
No ale…Najważniejsze…Ci co szczerą modlitwę odprawiali, to wymodlili ekspres, stoi już wdzięcznie na blacie, razem z czajnikiem i mikrofalówką. 😀 tak tak, po dzisiejszym dniu chyba mogę powiedzieć, że chłopa ogarniam. Chociaż dzisiaj rano coś za mocno, albo za słabo, wsunęłam mu tackę ociekową i nie chciał mi zrobić kawy, a w związku z tym, że nie miałam czasu już zastanawiać się, o co mu chodzi, bo przecież kawy miał wsypanej na fula, fusy wyczyszczone, woda zalana do pełna, no to, zwyzywałam dziada na czym świat stoi i wyszłam z domu na obiad do rodziców.😂😂😂 a skubaniec tak się przestraszył, że jak przyszli do nas dzisiaj goście i próbowałam jeszcze raz na spokojnie ogarnąć robienie kawy, to ani raz się nie zająknął. No i dobrze, niech wie, kto w domu rządzi. 😛 no ale okazało się, że coś z tą tacką było nie tak. Musiałam pewnie źle włożyć, jak wylewałam skropliny.
Mieszkanie mieści się ogólnie na drugim piętrze i jest mieszkaniem środkowym, więc spoko. Z góry, z dołu i z boków będą w zimę grzać, a to już przetestowane, bo wcześniej mieszkała tu nasza znajoma. Przy tej pogodzie, która jest obecnie, duszność wlewa się przez balkon niesamowita, chociaż trochę popadało i poburzyło, nie powiem. W chwili kiedy to piszę zrobiło się chłodniej i przyjemnie zawiewa. A co do sąsiadów…Ciężko stwierdzić…Chyba są spoko, bo po piątkowej parapetówce, gdzie pili wszyscy, prócz mnie i ciężarnej dziewczyny siostrzeńca, żadnej policji nie wezwano 😀 zresztą, niektórzy sąsiedzi też nie są tu najcichsi, a ich psy po nocy to już w szczególności 😀 ale…No może nie róbmy sobie wzajemnie problemów 😀
A teraz przejdźmy do sfery nieco bardziej uczuciowej. Cóż, chyba oboje czujemy się tu jeszcze nie do końca jak u siebie, a bardziej jak goście, pewnie to kwestia przyzwyczajenia, wiadomo. Nie mniej cieszy i w naszej sytuacji może ciutkę przeraża fakt, że wreszcie odpowiadamy sami za siebie. Przeraża pewnie ten brak umiejętności niekiedy w najprostrzych czynnościach, ale to też minie z czasem, kiedy nabędzie się wprawy. Trasa panowana na tip top, a jednak dziś dwa razy się zgubiliśmy i byliśmy na siebie wściekli. Zupełnie niepotrzebnie, bo to przecież będzie się zdarzać, ale co poradzić, kiedy chce się być najlepiej perfekcjonistą już, od razu, teraz, bo przecież po to się z tego domu wyszło. Po drugie odczuwamy, no nie da się ukryć, że coś się naprawdę zmieniło. Niby kilka dni, ale to się dzieje na serio i mnie, osobiście, trochę tęskni się za domowym rozgardiaszem, za psem mimo że pewnie będę tam na początku codziennie choćby po to, żeby ćwiczyć chodzenie, a jak nie, to chociaż co drugi dzień. Aleksik jest w dużo gorszej sytuacji, bo do niego do domu będziemy jeździć co kilka miesięcy, a dobrze wiem jak brakuje mu domu, tych odgłosów, które na wsi niesie za sobą lato, co to je gdzie niegdzie we Wrocławiu można też spotkać, a w Malborku jakoś nie 😛 chociaż, nie…Stop…U nas na balkonie słychać jerzyki dokładnie tak, jak na blogu Marolka, także, rozwijamy się 😀 ale mówiąc tak na poważnie…Aleksowi jest nieporównywalnie trudniej, bo od kiedy pamięta mierzy się z lękiem uogólnionym. Bardzo się to nasiliło po przeprowadzce, chociaż i u mnie w rodzinnym domu bywało, ale epizody były bardzo rzadko i bardzo skutecznie to ukrywał. Na razie pomaga zapisana hydroksyzyna, ale w razie czego, możliwe, że nie obejdzie się bez konsultacji z psychiatrą. Dzisiaj mieliśmy szczytowe apogeum nerwicowe z obu stron. Ja wściekałam się, że tak wolno mi idzie szykowanie śniadania, bo niby wszystko sama w szafkach układałam, ale cholera nie mogę jeszcze spamiętać gdzie było to, a gdzie tamto, metrarz domu bardzo prosty, ale chcę coś szybko wziąć z lodówki, no i kurwa…Gdzie ona stała? Wiem doskonale, że Aleksowi to nie pomaga, bo jeszcze bardziej go to stresuje i pewnie ten poranny stres nas dzisiaj zgubił na trasie. Zdaję sobie sprawę, że w tym wypadku muszę być tą silniejszą i oczywiście zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby tak było, ale ja też potrzebuję czasu, żeby wyrzucić z siebie pewne nawyki, które mi zostały z domu, a to pewnie zajmie dość dużo czasu. Przykładowo, byliśmy umówieni dziś na obiad i obudziliśmy się dość późno, więc ja chciałam zrobić wszystko jak najszybciej, bo w domu zawsze było tak, że trzeba zrobić wszystko szybko, żeby przypadkiem nie dostać opieprz, a dlaczego jeszcze nie pościelone, a dlaczego tu nie powycierane, a to jest źle, a na zakupy to tylko teraz, bo potem obiad, a potem telewizję muszę pooglądać…No i niby wiem, że w zasadzie kto mnie teraz goni? Kto mi patrzy na ręce? Nikt, ale to nie takie proste. Także wybacz mi Misiu, że dzisiaj nie byłam dla ciebie wystarczającym wsparciem i może się tak jeszcze zdarzać, ale staram się nad tym pracować.❤❤❤
W tym tygodniu musimy ogarnąć sobie drogę do śmietnika, no bo nie jest najprostrza, chociaż to tylko wydawałoby się za blokiem, no i okaże się, czy tu po wypróżnieniu kosze zamieniają się miejscami, czy może jednak nie, bo u nas w bloku o dziwo nie. Po drugie internet, trzeba tu podłączyć jakowyś dobry, szybki i najlepiej nie za miliardy monet 😀 więc jutro się tym zajmiemy. No i oczywiście droga do netto i sporzywczaka tu nieopodal, a potem do Łodzi na wypad ze znajomymi. No a po powrocie, powolutku będziemy ogarniać kuchenkę i próbować cokolwiek gotować. Wczoraj Aleks gotował z pomocą mamy pierwszy raz makaron i stwierdził, że chyba drugi raz dałby radę.
A na koniec powiem wam, że wprowadziłam selekcję komentarzy na blogu, bo szkoda, żeby za cenę 300 komentarzy mieć pod wpisem śmietnik, wszystko i nic i wchodzić w bezsensowne dyskusje, czy kwiatek pasuje do kożucha. Bezsensownie dałam się prowokować dwum starszym panom i to mi dało do myślenia 😀 Wszystkie niedziele dokładnie przejrzałam i komentarze pozytywnie motywujące zostawiłam. 🙂
Na ten moment życzę dobrej nocy i do następnego. 🙂

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela szósta

Dzień dobry!😁
To chyba dopiero mój drugi wpis robiony w niedzielny poranek. Drugi, albo trzeci…No nieważne. Ważne, że o poranku, który dzisiaj jest wyjątkowo brzydki, deszczowy, jutro i po jutrze też takie poranki mają być, więc…O, no i tu nadchodzi zaskoczenie, nie! Nie będzie marudzenia😃 Niech sobie pada, albo niech świeci słońce, bo na razie same pozytywy.
Co tam u nas w tygodniu się podziało? No więc ten tydzień zleciał pod znakiem papierologii, ponieważ byliśmy u notariusza podpisać naszą umowę okazjonalną co do kwatery, wiadomka. Swoją drogą, co trzeba mieć w głowie, żeby umówić się na spotkanie z notariuszem w sprawie podpisania umowy, przejść ponad kilometr do samej kancelarii tylko po to, żeby zaraz po wejściu do owej kancelarii stwierdzić, nabierając głośno powietrza: Hhhhyyyyyy, no nie! Zapomniałam umowy!😂😂😂😂😂😂 takie rzeczy zdarzają się tylko blondynkom, które sprzątają windę na każdym piętrze, nie? No, czyli właśnie mnie, nic nowego🤣🤣🤣🤣🤣🤣 na szczęście pani Notariusz była tak miła, że nie tracąc naszego czasu, który straciliśmy na bezcelowe w tamtej chwili przyjście do niej, po prostu zajęła się sporządzaniem oświadczenia o poddaniu się egzekucji, więc chociaż to mieliśmy tego dnia z głowy. Następnego dnia wróciliśmy tam już przed 8 rano, chociaż kancelaria swoje godziny pracy rozpoczyna od 8.30, pani notariusz już na nas czekała i wszystko udało się jak najbardziej pomyślnie. Po skończeniu zabawy z dokumentacją pani notariusz pokusiła się o bardzo długą rozmowę, z takiej czysto ludzkiej strony, no i wypytywała o wszystko co tylko przyszło jej do głowy na temat jak radzą sobie ludzie niewidomi, jakie są dla nich udogodnienia, jakie przeciwności itd. Itp. Czyżbym zapomniała dodać, że byliśmy tam z moją mamą? No tak, to chyba jasne, bo musiała podpisać dnia poprzedniego to oświadczenie, a dnia następnego też była tam z nami. Oczywiście na pytania pani notariusz znała odpowiedź lepiej niż ja, ale zaciągałam ręczny niczym maszynista w pendolino przed człowiekiem na torach, bo bardzo nie lubię takiej postawy, która u mojej mamy jest na porządku dziennym. Od wszystkiego w życiu umywam ręce, ale jak coś się zaczyna układać, to pierwsza nadstawiam pierś po medal.
Tego samego dnia, zaraz po powrocie od notariusza pojechaliśmy tym razem z moim tatą do urzędu miasta, żeby złożyć wypełniony wnioseczek na mieszkanie. Jakiś miesiąc temu, kiedy pojechaliśmy tam, żeby go pobrać, nie zwróciłam jakoś uwagi na to, że przed budynkiem urzędu miasta znajduje się pole uwagi, które cię informuje, że zaraz będą schody, a przed drzwiami do samego urzędu, tuż po wejściu na schody też takie pole się znajduje. Hohoho! Czyli jednak można, szkoda, że tylko w tym jednym miejscu i na terenie dworca, no ale dobra. Po wejściu do urzędu natrafiamy sobie na schody, które idą pod skosem 😀 i wchodzimy sobie na parter, a tam mamy elegancką, obrajlowioną windę. O nie nie, mało tego, że jest obrajlowiona, ona nawet mówi do nas głosem ivony, Maji. Informuje o piętrze, na którym się znajduje, standard, ale oprócz tego, po zatrzymaniu się na wskazanym piętrze, wygłasza bardzo długi komunikat, co możesz zrobić, kiedy z tej windy wysiądziesz. Raczej nie sądzę, że ktokolwiek stoi minutę w windzie, słuchając zwolnionej na maksa syntezy, no ale ok. 😀 może się mylę, może lepiej jest postać i posłuchać, chociaż jeżeli pójdę tam kiedyś sama, to po prostu wyjdę z tej windy i poszukam kogokolwiek na korytarzu. 😀 Zaraz…Jak ten komunikat brzmiał? No dokładnie sobie nie przypomnę, w sensie nie słowo w słowo, ale, spróbujmy: Dzień dobry. Znajdujesz się w budynku urzędu miasta. Jeśli potrzebujesz pomocy w celu załatwienia spraw, naciśnij przycisk, który znajduje się obok zera. Po wyjściu z windy możesz również skierować się w lewo, do centrum obsługi interesanta, tam również uzyskasz pomoc. No nie pomnę czy czegoś nie pominęłam, bo to naprawdę było długie, ale coś w tym stylu jest tam mówione. Z urzędu miasta musieliśmy odwiedzić jeszcze kilka odległych od siebie miejsc i bardzo żałuję, że w tym celu jeździliśmy autobusem, bo mój telefon na pewno poinformowałby mnie o kolejnym krokowym rekordzie życiowym 😀 ale co zrobić. Tatko skończył już lat 70 i sporo chorób go rozbiera, chociaż w przypadku kilku z nich chodzenie byłoby dla niego jak najbardziej wskazane, ale tak to już jest, że czasami to jak grochem o ścianę. Co mnie się tak rymuje 😀 bardzo mi szkoda, że kochany ojczulek tak się zaniedbał. Dopóki jeździliśmy razem po festiwalach do 2015, był w niesamowitej formie, a jak zaprzestaliśmy, to już całkiem podupadł na zdrowiu i zasiadł w domu. Czasem sobie myślę, czy to trochę nie moja wina, może byłam jego motywacją, żeby się nie zatracić, nie zasiąść na tym tyłku przed telewizorkiem i tylko z pieskiem na spacerki chodzić? Ale z drugiej strony, co ja mogę, że festiwale mi już po prostu nie sprawiają radości? Zbrzydło mi to patrzenie na wzajemną rywalizację, bo dla mnie to zawsze była forma rozrywki. Czy się coś wygrało, czy się tylko zaśpiewało. Natomiast patrzenie na to jak ludzie wokół ciebie przez kilka tygodni żyją w zgodzie, a jak przychodzi czas koncertów konkursowych, to każdy jest tobie i sobie wrogiem…Nie nie nie, te czasy już zdecydowanie za mną, bo ostatnio rozmawiałam z koleżanką, która swoją malutką podopieczną na jeden festiwal skierowała. Ta mała zajęła jakieś przyzwoite miejsce w kategorii dla dzieci i wraz z mamą poszły pogratulować starszej kategorii, ale napotkały tam tylko wzajemną nienawiść dwóch konkurentek, a same nie usłyszały nawet jednego dobrego słowa, choćby z grzeczności. Właściwie to też traktowałam to jako odskocznię od tego, żeby nie siedzieć w domu. Zapewne jak wiele osób, które tak do tego podchodzi. Wtedy to się tak czeka, od jednego festiwalu, do drugiego, od drugiego do trzeciego, właściwie wszędzie to wygląda tak samo, albo bardzo podobnie, tu jest dłużej, tam jest krócej, w większości jeżdżą tam ci sami ludzie, z tym samym repertuarem. No ale co robić w tym domu? Pracy ni ma, szkoła skuńcona, no to tylko trza jeździć, bo co to w życiu zostało innego. Tak też mi się kiedyś myślało, no i do 2015 nawet przyjemność mi to sprawiało, a potem nagle….Bum! Przestało mi się chcieć w to bawić. Coś w głowie przeskoczyło. Kilka lat spędziłam na uwstecznianiu się w domu, po drodze jakieś szkolenia, turnusy rehabilitacyjne i tak zleciało. A potem się okazało, że w domu można fajnie nagrywać, co prawda to się idzie na łatwiznę, bo setki razy się poprawia i tak dalej, to nigdy nie będą te same emocje co śpiewanie na żywo, z zespołem, ale po covidzie zaczęło mi to wystarczać. Tym bardziej, że od tamtego czasu coś mi się z głową porobiło.🤣🤣🤣 Znaczy…Nie umiem już raczej ogarniać tyle pamięciówki co kiedyś. Wolę już nagrywać z tekstem, a jak muszę coś pamiętać, to tylko ważne rzeczy. O, na przykład teraz zwolniona pamięć przyda mi się zapewne. 1. Wlej wodę do garnka. 2. Postaw go na kuchence.😂😂😂😂😂😂 Nie miałam nigdy problemów z ortografią, a teraz muszę wszystko pisać w czymś, co podkreśla błędy, bo jak już piszę jednym ciągiem, to piszę, ale nagle przychodzi bardzo proste słowo i…Ząk…Wiadomo, wszystko kwestia ćwiczenia, więc staram się ćwiczyć. Może i dobrze, że jest ten myślnik niedzielny.
Ach, tamten akapicik to taka odskocznia od myślnika niedzielnego się zrobiła, a właściwie nie tyle od myślnika, co od tygodnia minionego, no więc wracamy. Trasa do naszego domciu opanowana już na tip top. Przechodzimy ją sami w tę i wewtę, a wczoraj byliśmy odebrać klucze, zdać papiery, zapłacić kałcję, uwaga! Z mamą. Po raz pierwszy pofatygowała się z nami i miała okazję podziwiać, bo ciężko to inaczej nazwać, jak przechodzimy te 500 metrów przez 3 skrzyżowania 😀 Powiem wam, że dziwnie się człowiek czuje w takiej sytuacji. Żyjesz z kimś w domu 28 lat. Z kimś kto wszystko za ciebie robi, nie próbuje uczyć ciebie praktycznie niczego, a jak ty zaczynasz coś robić na własną rękę, to niedość, że ci nie pomoże, to jeszcze cie szczypie, podszczypuje, czasem kopnie pod przysłowiowym stołem. Od swojej mamy bardzo chcesz usłyszeć pytanie: Jak ci idzie dziecko? Nie martw się, będzie lepiej, nie od razu Kraków zbudowano. Jestem z tobą, pomogę ci zawsze, będziemy robić wszystko, a nawet jeszcze więcej, żeby się udało. A przez wszystkie te tygodnie słyszeliśmy tylko: Jak wy sobie poradzicie? Ja tego w ogóle nie widzę, jeszcze dobrze trasy nie potraficie, dla mnie i dla ojca to będzie tylko kłopot, bo co innego pomagać wam na miejscu, a co innego do was co chwila biegać. Ach, no i ten jej siódmy zmysł, który potrafi stwierdzać, że jeśli dla niej coś jest problemem, oczywiście wymyślonym, to dla kogoś zapewne też. No i przychodzi ten dzień wczorajszy, po ponad miesiącu zmagania, niekiedy zwątpienia, może nawet ciutkę chęci wycofania się i i nagle słyszysz: Och! Wspaniale! Jestem w niebowzięta! Jestem pełna podziwu! Brakuje tylko do pełni wypowiedzi: To wszystko dzięki mnie, ale beze mnie. A wtedy to cię nachodzą takie myśli, że nie wiadomo, czy najpierw uderzać do psychologa, czy od razu do księdza, żeby się wyspowiadać.
Mieszkanko jest cudowne, chociaż trzeba je wyposażyć we wszelkiej maści naczynia, garnki, patelnie, sztućce. Na razie zakupiliśmy już opiekacz do kanapek, mikrofalę i ręczną szatkownicę do warzyw. W planach jest jeszcze ekspres do kawy, co go szukałam tworząc niepotrzebnie wątek na forum samodzielności, bo on był w elektronice. 😀 no i zdecydowaliśmy się na jedną, starszą magnifice, tylko musimy się zorientować, czy się zmieści w tej naszej kuchni, jak już tam stanie czajnik i mikrofala i tak dalej. Jak się nie zmieści, to…To…Kurde…Rzucam się z krawężnika. Chociaż raz chcę w tym życiu jakiejś przyjemności, jaką w tym przypadku miałaby być przepyszna kawa z ekspresu. 28 lat piję kawuchę sypaną, 3 w 1, albo rozpuszczki zalewane wodą z czajnika, kawucha z ekspresu to tak przy okazji gościnnych wizyt w domach, gdzie taki luksus opiewa, albo w kawiarniach od czasu do czasu. I tak, jeśli się zastanawiacie co mają na celu powyższe zdania, to jest modlitwa o miejsce, o kawałek blatu na ekspres i bardzo proszę się przyłączyć. 😀 😀 😀 😀
W czwartek przyjeżdża moja ukochana teściowa. Swoją drogą, czy mając status narzeczonej, mogę już tak nazywać mamę mojego narzeczonego? Co prawda do niej osobiście mówię wciąż pani Ulu, ale tak ogólnie, to bardzo mi się to podoba, moja teściowa to robi pyszne to, a teść tamto. Jjjjakie to ffffajjjjjne, 😀 ale do nazewnictwa Aleksika mój mąż to i tamto się nie przyzwyczajam, bo potem to nie będzie takie fajne. Narzeczony wystarczy, chociaż mąż mi się bardziej podoba 😀 ale czekam na to jak na gwiazdkowe prezenty. W każdym razie już od jutra ruszamy na dalsze zakupy, chemia, żywność, naczynia itd. Jeśli znacie, macie jakieś urządzonka, drobne i większe do kuchni, które wydają wam się nawet głupawe, ale dla takiego początkowego, totalnego szaraczka moglibyście polecić, to poproszę.:)
Na teraz kończę, bo ten deszczowy dzień, również trzeba święcić, wszak jest dniem świętym. No więc dzisiaj dieta mż i przede wszystkim, co od miesięcy się rzadko już zdarza, lb. Pozdrawiamy!

Kategorie
Myślnik niedzielny

Niedziela czwarta i piąta.

Halo halo! Dobry wieczór!😁
Przybywam w niedzielny wieczór z wpisem streszczającym dwa minione tygodnie, w których działo się wiele i niewiele za razem, ale…Ale…Ale…Wspaniale! Udało się! Mamy pierwszy, maciupeńki sukcesik w morzu potrzebnych sukcesów, sukcesików i sukcesiorów, ponieważ nauczyliśmy się trasy spod bloku obecnie zamieszkiwanego, do bloku, który będzie zamieszkiwany za kilkanaście dni!💪💪💪
Cóż by tu powiedzieć, żeby nie skłamać.😂😂😂 najszybciej i najprościej jak się da. Od czasu kiedy po raz pierwszy pisałam, że uczymy się z siostrą, niedługo minie miesiąc, czy tam sobie minął, no nieważne. Wiadomo, że nauka była późnymi popołudniami, bo siostra tak wraca z pracy, uzależniona była od tego jak po powrocie się czuje, jaka jest pogoda i tak dalej. W związku z tym w dwóch ostatnich tygodniach różniście z tym bywało, co szczególnie doprowadzało nas do szału, ponieważ nadal znaliśmy trasę tylko do połowy, a we wtorek, to jest dzień po moim ostatnim wpisie okazało się, że zdjęli już wreszcie te przeklęte palety i możemy uczyć się trasy w całości. Po pierwszym razie Alex był załamany, a na pewno był raczej pesymistycznie nastawiony do tej trasy już z góry. O dziwo ja za pierwszym razem powiedziałam po prostu: Don’t worry be happy! 😀 no, bo w istocie, co powiedzieć, kiedy faktycznie 500 metrów, niby mało, a w rzeczywistości jakby trochę…No sporo dla kogoś, kto biegle nie chodzi, ma do przejścia 3 skrzyżowania bez sygnalizacji dźwiękowej, w tym są jedne podwójne pasy, a na dodatek trasa pod sam blok prowadzi przez chaszcze zajebiaszcze, ale żeby się do nich dostać, to trzeba przejść, najlepiej jak najmożliwiej w linii prostej przez ulicę dojazdową do bloków. Dla mnie jest to praktycznie niemożliwe, bo nie umiem iść dłuższy czas prosto, zawsze zbaczam w którąś stronę bardziej, a nie ma czym się posiłkować. Jedyne co, że nic nas tam raczej nie rozjedzie jak będziemy tego krawężnika prowadzącego do chaszczy szukać. Ach, chaszcze, chaszcze, chaszcze, które wytycza chodnik szerokości dwóch większych telefonów. Ani tu zbytnio rozgarniać się laską, a jednak trzeba się trzymać prawej strony i jeszcze w tych zaroślach wyczuć, że trawnik skręca tu, tam, sram, siam i owam i zmieniać co chwila te strony, których trzeba się trzymać, żeby dojść do bloku. Szał macicy na ulicy, zew kurwicy i takie tam…Ale obyło się bez łez, nawet w obliczu nieuchronnego, comiesięcznego znpm? Tak to się fachowo nazywa? A nie chce mi się wikipediuchy pytać 😀 O boże, to wstyd, przecież mamy zaświadczenie o ukończeniu kursu przedmałżeńskiego w poradni rodzinnej, a cicho tam, może się nie wyda, że coś mi się zapomniało🤣🤣🤣🤣 A wracając do meritum. No po prostu, w ostateczności stwierdziliśmy, trudno, skoro nie da się chodzić częściej z kimś, a sami na dzień dzisiejszy jeszcze boimy się pogubić, no to…Do rodziców będziemy przychodzić bardzo rzadko 😀 zresztą po co, jak mimo próśb i nalegania, tzw. Wjeżdżania na ambicje, że też by się ruszyli, że pochodziliby, że zobaczyliby, że chociaż by się przeszli, z nudów…Mama obiecała, przeszła trasę najpierw sama i na tym się skończyło i najprawdopodobniej skończy. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że z prywatnych lekcji orientacji na razie nici, aż do jesieni, także ten…No smutno w każdym razie.
W czwartek Aleksik pojechał do pani endokrynolog, a taka była fajna, skubana, że się w piąteczek rozchorował, aż do soboty, więc te dni były wykluczone z chodzenia i poszliśmy dopiero w niedzielę, a to był drugi raz przejścia trasy po całości. No i ten drugi raz w zasadzie dał już bardzo dużo, bo oprócz momentu z chaszczami potrafiliśmy tą trasę ułożyć już sobie w głowie, inna sprawa, że chodzić precyzyjnie mimo tego co w głowie było trochę ciężko w kolejnym tygodniu. No, ale co by nie powiedzieć, Aleksik w łóżku nie próżnował, wiecie? Znaczy, on raczej nigdy nie próżnuje🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣 zawsze jak już się tam położy, to nigdy odłogiem hahahaha. Albo mecz, albo youtube, albo ostre spanko…Ostatnio tak chrapał, że go nagrałam i sam niedowierzał, bo to tylko ja jestem z tego znana. Ale tym razem to wspinał się na szczyty z komputerem i telefonem w rękach. Mój przyszły mąż, który jest zagorzałym zwolennikiem tego, że co w głowie, to w głowie, ściągnął wszystkie możliwe podcasty i informacje na temat seeing assistant move i leżąc chory w łóżku, po prostu słuchał, z zaciekawieniem przyswajał informacje i ustawiał tą nawigacje pod siebie. A już się obawiałam, że to ta grypa, w której – kitka, podaj mi telefon, albo – łoj jak boli łoj jak boli będzie na porządku dziennym, tak ponoć mężczyźni mają. Na szczęście mój jest inny, albo przeziębienie było wyjątkowo mało dokuczliwe i są efekty, bo w niedzielę czynił pierwsze próby łażenia z telefonem w ręce, rejestrowaniem trasy, wyznaczaniem punktów kontrolnych i tak dalej…No i pierwsze próby były bardzo zniechęcające, ponieważ nawigacja nie chciała na trasie wstawiać mu tyle punktów ile by sobie życzył, dodatkowo gubiła się właśnie w tych chaszczach i nie potrafiła sobie tam radzić. W ogóle coś dziwnego jest z tą naszą trasą stąd pod tamten blok, bo te nawigacje chcą nas prowadzić jakoś na około, tylko kawałek tej trasy, którą chodzimy uznają, a potem to każą krążyć jakiś kilometr xd.
Od poniedziałku ćwiczyliśmy już ostro aż do piąteczku. Aleksik z nawigacją, ja z moją głową i w międzyczasie okazało się, że jednak da się trochę zmienić trasę do samego bloku, znaczy, no trzeba trochę iść przez te chaszcze, ale da się w pewnym momencie zboczyć, tylko trzeba sobie to dokładnie zapamiętać, a punktem orientacyjnym kiedy można zbobczyć, tudzież zostać zboczonym, jest sobie taki fajny płoteczek, który na dodatek dla ułatwienia skręca w stronę krawężniczka, który to prowadzi do schodków, a one już prosto do klatki. Więc jesteśmy na etapie 99% i ten jeden malusieńki procencik trzeba doćwiczyć, a czasami pewnie zapytać ludzi, a jest ich tam raczej trochę, bo słychać dzieci bawiące się na placu zabaw, niopodal jest parking samochodowy, którym w istocie dałoby się też dojść pod klatkę…No ale obie moje siostry zaangażowane już w naukę chodzenia stwierdziły, że będzie o wiele trudniej z uwagi na jeżdżące tam auta, stojące tam auta i szerokość parkingu. Jak jest, nie wiem i niestety nie mam jak się dowiedzieć, no bo…No bo…No bo nie, skoro się nie da…Nnnnno doooobrrra, zostają #chaszczezajebiaszcze 😛 Swoją drogą, cholery jedne, przycięły mi taki jeden fajny żywopłot, co to go nie przycinali lat x, a nagle jak ja zaczęłam chodzić, to mi go cholery jedne przycięły, a to był taki fajny punkt orientacyjny. No i on jest, ale przycięty, ale na tyle, że już w niego nie wchodzę całym swym jestestwem, ale z uwagi na spory ubytek słuchu, tylko nie wiem, nabyty czy wrodzony, ale jednak stwierdzony, kiedy te cholery mi pewnego dnia przycięły ten żywopłot, idę na pewniaka, idę i czekam, aż w niego wlezę, a tu dupa jasna, jestem prawie na pasach i…Ząk…O kierwa, a gdzie jest żywopłot? 😀 także ten…Ja wiem, że żywopłot to najgorszy z możliwych punktów orientacyjnych jaki można sobie powziąć, bo właśnie się może się…No, zniknąć może 😀 ale taki był ładny, amerykanski…Eeee, odrośnie i znowu go nie przytną 50 lat.
W miniony czwarteczek, równolegle z chodzeniem była druga wizyta u pani endokrynolog, na którą to Aleksisko przygotowało się znamienicie, ponieważ ogoliło się i wyperfumowało jak na randkę 😀 a jakby tego było mało, po wizycie u pana doktora było podpisanie umowy z właścicielką domostwa naszego przyszłego, więc ten…Owąhały się te kobiciny Aleksiska za wszystkie czasy minione i nadchodzące. No a w piąteczek to zdążyliśmy nawet się trochę odstresować tymi niedogodnościami po stronie nawigacji, zwątpień w swoje umiejętności, no i zaczęliśmy sobie oglądać film, który skończymy dzisiaj, bo w piątek po obiedzie oddelegowaliśmy się na relaksujący weekend w domu mojej siostry i jej męża, a cały wczorajszy dzień spędziliśmy w Gdańsku na jarmarku Św. Dominika i było bardzo sympatycznie. Nawet fitnes na moim iphonku stwierdził, że 15 tysięcy kroków to mój rekord życiowy.😂😂😂😂😂 także mamy kolejny sukces. A jutro chyba będzie kolejny, bo jesteśmy na tyle pewni trasy i na tyle gotowi, żeby się pogubić, że jutro idziemy sami, taki jest plan. Miałam bombowy pomysł na media, które miałam dodać jak to bywa do niedzielnego wpisu, ale muszę zmontować dwa różne fragmenty z różnych źródeł, żeby to miało sens, jaki pragnę osiągnąć. Tylko nie znajdę tego na szybko, więc jak to zrobię i media się pojawią, to albo dam znać, albo sami wyczaicie. Tymczasem dobrego wieczoru i dobrej nocy. Przed nami kolejny tydzień ostrej walki o samodzielność.

EltenLink